Choć to Ameryka - zarówno południowa jak i północna - mierzy się obecnie z największym kryzysem związanym z epidemią koronawirusa, to wcale nie oznacza, że zagrożenie w Europie minęło. Ulga po pierwszej fali zachorowań jest tylko złudzeniem. I może być fatalna w skutkach
Koronawirus powoli znika z nagłówków europejskich mediów. Liczba zachorowań w wielu miejscach została opanowana i choć nikt nie waży się ogłosić zwycięstwa to czuć atmosferę odprężenia. Działają punkty usługowe, firmy wracają do biur, ludzie planują wakacje. Pół roku niedogodności i już wystarczy– zdają się mówić ci, którzy starają się prowadzić swoje życie bez zbytniego myślenia o koronawirusie. Na ogłoszenie zwycięstwa jest jednak o wiele za wcześnie.
Pod koniec czerwca pękła granica pół miliona ofiar śmiertelnych koronawirusa, a dyrektor generalny WHO Tedros Adhanom Ghebreyesus podkreślił, że pandemia zdecydowanie nie zmierza ku końcowi.
Po prawie pół roku trwania pandemii strach został zastąpiony zniecierpliwieniem i znużeniem. Kolejne państwa znoszą obostrzenia, zalecają co prawda zachowanie dystansu, ale nie sprawdzają obywateli już tak wnikliwie. Raczej skupiają się na ożywianiu gospodarki. Coraz mniej osób nosi maski, coraz więcej chodzi do pootwieranych restauracji i barów. Hiszpania i Włochy, a więc dwa największe epicentra pandemii na Starym Kontynencie, z otwartymi ramionami witają pierwszych turystów.
Sytuacja w Polsce? 19 lipca odnotowano:
Wśród Europejczyków czuć potrzebę jak najszybszego powrotu do stanu przed koronawirusem. Celowo nie używam słowa normalność, bowiem, jak kruchy i niesprawiedliwy jest obecny system socjoekonomiczny mieliśmy okazję się przekonać przy okazji zwolnień, braku ubezpieczeń społecznych i realnej obawy przed wielkim kryzysem, który ma być spowodowany zwolnieniem konsumpcji na 2-3 miesiące.
Wystarczy przypomnieć, że w wyniku pandemii pracę straciło już blisko 18 mln Amerykanów. Zapomnienie i denializm przyniosą chwilową satysfakcję przy kupnie biletu lotniczego czy uczestnictwie w letnim koncercie. Zaraz potem może okazać się, że ledwo co złapaliśmy pierwszy oddech, a już znaleźliśmy się ponownie w punkcie wyjścia.
Na Covid-19 zachorowało do tej pory ponad 14 mln ludzi, z czego pół miliona zmarło.
W niedzielę 19 lipca stan epidemii na świecie przedstawiał się następująco:
„Wszyscy chcemy, żeby to się już skończyło. Wszyscy chcemy ruszyć dalej z naszym życiem. Tymczasem gorzka prawda jest taka, że pandemia nie jest nawet blisko końca” – powiedział z brutalną szczerością dyrektor WHO Tedros Adhanom Ghebreyesus w rozmowie z dziennikarzami.
Część krajów faktycznie poczyniła spore sukcesy, jednak nie może nam to zamydlić oczu. Pandemia w istocie przyspiesza. I mamy na to wiele przykładów.
Zaledwie w maju premier Australii Scott Morrisson rozmawiał z premierką Nowej Zelandii Jacindą Ardern o możliwości przywrócenia połączeń lotniczych między krajami. Wydawało się wtedy, że pandemia regionie została opanowana. Teraz władze zdecydowały o przywróceniu lockdownu w Melbourne w obawie przed drugą falą zachorowań. Powodem jest skokowy wzrost przypadków zakażenia. Mieszkańcy metropolii mają nakaz pozostania w domu z wyjątkiem naprawdę ważnych aktywności: takich jak pójście do pracy czy na zakupy spożywcze. Pomimo częściowego lockdownu liczba zachorowań wzrasta.
Restrykcje przywraca na nowo także Izrael. 6 lipca rząd zarządził natychmiastowe zamknięcie barów, restauracji, siłowni i odwołanie wszelkich wydarzeń. Wszystko by – jak wyjaśnia premier Benjamin Netanyahu – zagrożenie opanować wcześnie i uniknąć szerszej blokady życia publicznego.
2 lipca potwierdzono 966 nowych przypadków zarażenia koronawirusem. To najwyższy skok liczy dziennych przypadków od lutego. Z analiz rządowych wynika, że liczba aktywnych przypadki w Izraelu wzrosło o 500 proc. Na dobrowolną izolację zdecydował się też minister obrony Benny Gantz, który miał mieć w ostatnich dniach styczność z osobą zarażoną.
Władze powoli pogłębiają obostrzenia. W weekend 17-19 lipca zamknięte były centra handlowe, sklepy, baseny, ogrody zoologiczne czy muzea. Weekendowy lockdown może stać się na jakiś czas regułą w Izraelu. Rząd czeka tylko na zgodę parlamentu. Spotkania będą ograniczone do 10 osób w środku i do 20 na zewnątrz, a restauracje będą mogły serwować jedzenie jedynie na wynos. Niewykluczone, że kolejne restrykcje obejmą też szkoły i przedszkola.
O prawdziwym kryzysie można mówić w Stanach Zjednoczonych – liderze tych negatywnych koronawirusowych statystyk. Ostatnie dni przyniosły rekordowy przyrost zachorowań.
„To oczywiste, że nasz kraj nie panuje nad rozrostem pandemii” – mówi Doktor Anthony Fauci, amerykański wirusolog i członek powołanej przez administrację Donalda Trumpa grupy zadaniowej do spraw epidemii COVID-19. Nowe ogniska epidemii wybuchły przede wszystkim w południowej i zachodniej części kraju. Zarządzanie kryzysem komplikuje rozmiar państwa oraz fakt, że wirus rozrasta się w różnych częściach kraju w różnym czasie. Nawet jeśli zagrożenie minęło w jednym stanie, nadal jest on mocno związany z tym co dzieje się np. w Kalifornii czy Arizonie, gdzie sytuacja pozostaje trudna.
Najnowsze statystyki:
W pierwszym tygodniu czerwca Stany Zjednoczone odnotowywały przyrost około 20 tys. przypadków dziennie. Wraz z upływem miesiąca, nowe ogniska zachorowań w Sun Belt („Pasie Słońca”, od południowo-wschodniej do południowo-zachodniej części USA) zaczęły przybierać na sile.
W efekcie w ostatnich dniach czerwca liczba zachorowań wzrastała nawet o 40 tys. przypadków dziennie. Sytuacja się pogarsza. 16 lipca odnotowano przyrost 77 tys. nowych zachorowań. Ponad połowa nowych przypadków w Stanach Zjednoczonych każdego dnia pochodzi z Arizony, Kalifornii, Florydy i Teksasu, gdzie mieszka 30 proc. populacji kraju.
Anthony Fauci przewiduje, że liczba ta może dojść nawet do 100 tysięcy, jeżeli Amerykanie nie zaczną stosować się do zaleceń, utrzymywać odpowiedniego dystansu i nosić maseczek. Nie można oprzeć się wrażeniu, że tutaj zwracał się też bezpośrednio do prezydenta Donalda Trumpa, który nie ma w zwyczaju zakładać masek na publiczne wystąpienia. I to choć usilnie podkreśla, że jest ich zwolennikiem. Nie przeszkadza mu to jednak wysyłać sprzeczne komunikaty.
W jednym z wywiadów telewizyjnych wspomniał np., że nie jest przekonany, czy maski powinny być obowiązkowe. Ze względu na brak jasnych wytycznych od władz federalnych, to stanowi i lokalni liderzy muszą podejmować trudne decyzje o tym, czy przywracać ograniczenia, czy kontynuować odmrażanie gospodarki. To oni indywidualnie nakładają np. wymóg noszenia masek w miejscach publicznych.
Taką decyzję podjęli już gubernatorzy Kolorado, Arkansas, Alabamy czy Montany.
Na drugim miejscu po USA pod względem zachorowań plasuje się Brazylia. 19 lipca liczba ta dochodziła do 2,1 mln przypadków. Do tej pory życie straciło około 80 tys. osób (liczba ta stale i gwałtownie wzrasta). Eksperci ostrzegają, że pandemia nie osiągnęła jeszcze w Brazylii punktu szczytowego. Tylko 20 proc. gmin w Brazylii ma warunki, by opiekować się pacjentami na oddziałach intensywnej terapii.
Nie przeszkodziło to chociażby burmistrzowi Rio de Janeiro Marcelo Crivelliemu w podjęciu decyzji o ponownym otwarciu barów i restauracji. Zdjęcia tłumów bez masek bawiących się w modnej, nadmorskiej dzielnicy Leblon obiegły sieć i wywołały falę krytyki.
Na ponowne otwarcie gospodarki od kilku tygodni naciska prezydent Brazylii Jair Bolsonaro, który wsławił się wielokrotnym lekceważeniem zagrożenia pandemicznego, nazywając koronawirusa „małą grypą”. Na początku lipca Bolsonaro zawetował część ustaw mówiących o obowiązku noszenia masek w zamkniętych przestrzeniach takich jak kościoły i szkoły. To nie nowość. Bolsonaro notorycznie ignoruje zalecenia dotyczące zachowywania dystansu społecznego, ściska ręce i obejmuje swoich zwolenników na spotkaniach.
Po kilku miesiącach pokpiwania z pandemii, 7 lipca okazało się, że prezydent Brazylii sam jest zarażony koronawirusem.
Najbardziej zagrożoną grupą w obliczu pogłębiającego się kryzysu pandemicznego jest ludność rdzenna. Na co dzień jej przedstawiciele zmagają się z ograniczonym dostępem do opieki zdrowotnej, urządzeń sanitarnych czy czystej wody. Są zatem bardziej narażeni na skutki chorób przynoszonych z tzw. świata zewnętrznego. Problemem jest też wykluczenie komunikacyjne i spore oddalenie od szpitali czy jakichkolwiek instytucji pomocowych. Zagrożenie koronawirusem jedynie pogłębia tę trudną sytuację izolacji.
Na początku lipca przywódcy rdzennej społeczności Yanomami żyjącej w brazylijskiej części Amazonii skarżyli się, że misja wojskowa, która w założeniu ma chronić mieszkańców lasu tropikalnego przed koronawirusem i dostarczać paczki żywnościowe czy testy, jedynie zwiększa ryzyko infekcji. W przeciągu kilku ostatnich dni czerwca z powodu COVID-19 zmarło co najmniej kilkunastu przedstawicieli ludu Xavante. Przywódcy poszczególnych grup etnicznych mówią wprost o „eksterminacji”.
To właśnie Ameryka Łacińska jest obecnie głównym epicentrum pandemii. Region „prześcignął” Europę, jeśli chodzi o liczbę zakażeń osiągając liczbę ponad 2.7 mln przypadków. Epidemia obnaża też kruchość systemów ekonomicznych i ogromne nierówności społeczne na kontynencie.
W Brazylii bez pracy pozostaje obecnie (tylko według oficjalnych statystyk) już 8 mln ludzi. Ciężką sytuację można obserwować też w Peru. Choć tamtejsze władze szybko działania w obliczu pandemii wprowadzając liczne obostrzenia, to kraj znajduje się w światowej czołówce, jeżeli chodzi o liczbę zakażeń i przypadków śmiertelnych.
Wprowadzenie lockdownu bez odpowiednich zabezpieczeń socjalnych to skazywanie społeczeństwa na długotrwałe ubóstwo. Dlatego wiele osób nie dostosowuje się do zaleceń. 70 proc. ludności Peru pracuje w nieformalnym sektorze, bez ubezpieczeń, bez umów. Przerwa w zatrudnieniu oznacza odcięcie źródła finansowania.
Oznacza to, że codziennie korzystają z komunikacji publicznej i gromadzą się np. na tłocznych targach próbując coś sprzedać. Ponadto 40 proc. ludności nie posiada zamrażarki, nie mogą wiec gromadzić zapasów w domu. Do potrzebujących ciężko też dotrzeć z pomocą używając tradycyjnych transferów pieniężnych. Mniej niż połowa Peruwiańczyków ma konto w banku.
Choć to zachodnia hemisfera mierzy się obecnie z największym kryzysem, wcale nie oznacza to, że zagrożenie w Europie minęło.
Dobrym przykładem jest Szwajcaria, która w marcu zmagała się ze skokowym wzrostem zachorowań. Stosunkowo długo zajęło Helwetom wprowadzenie obostrzeń związanych z zamykaniem zakładów pracy, instytucji publicznych czy zakazem większych zgromadzeń, ale ostatecznie udało się wirusa opanować i dojść do limitu kilkunastu, maksymalnie kilkudziesięciu zachorowań dziennie.
Widząc ten trend, Szwajcaria zaczęła dość sprawnie odmrażać gospodarkę. W firmach, owszem, obowiązują reguły związane z zachowaniem dystansu, ale już grillowanie czy opalanie nad jeziorem odbywa się bez limitów. W restauracjach jest mniej osób, ale bary (choć początkowo otwarte tylko do północy) szybko zapełniają się ludźmi. Tymczasem na początku lipca liczba zakażeń zaczęła wyraźnie wzrastać. Z 20 przypadków zrobiło się nagle 130.
Członkini Rady Związkowej (pełniącej funkcję rządu i kolegialnej głowy państwa) Simonetta Sommaruga przyznała, że Szwajcaria nie znalazła jeszcze balansu pomiędzy luzowaniem zakazów a ostrożnością. To skłoniło władze do wprowadzenia zarządzenia o obowiązkowym noszeniu masek w komunikacji miejskiej. Takiego nakazu nie było nawet w marcu, w czasie najgorszego rozwoju pandemii, kiedy dziennie przybywało po tysiąc nowych zachorowań.
W ostatnich dniach liczba zachorowań ponownie zaczęła maleć, ale nikt nie myśli na razie o gwałtownym cofnięciu środków bezpieczeństwa. Wręcz przeciwnie. Niektóre kantony wprowadziły też obowiązkowy nakaz noszenia maseczek w sklepach. Po przerwie wakacyjnej maski będą wymagane także w części szkół w Luzernie czy na Uniwersytecie we Fryburgu.
Na ponowne otwarcie granic i odmrażanie gospodarki niecierpliwie czekała też Hiszpania, dla której przecież turystyka jest istotnym źródłem dochodu. Choć obok Włoch znajdowała się niewątpliwie w najcięższej sytuacji w Europie pod względem liczby zakażeń, ofiar śmiertelnych i wydolności szpitali, postanowiła poluzować obostrzenia w tym samym czasie co inne kraje w regionie. Tymczasem w pierwszy weekend lipca, Hiszpania odnotowała zdecydowany wzrost zachorowań – o ponad 1000. To znaczny skok w porównaniu do czerwcowych weekendów.
Liczba zakażeń zarejestrowanych w tygodniu na przełomie czerwca i lipca wyniosła 2 347. To najwyższy zarejestrowany wynik od 3 czerwca. W szczególnie trudnej sytuacji są Katalonia i Galicja. Gwałtowny wzrost zakażeń w obu regionach skłonił władze do przywrócenia kwarantanny i częściowego lockdownu. W Katalonii chodzi o obszar, który zamieszkuje ponad 200 tys. osób. Nikt nie może opuszczać ani wjeżdżać do regionu Segrià, gdzie znajduje się m.in. znane wśród turystów miasto Lleida. Zgromadzenia powyżej 10 osób zostały ponownie zawieszone.
Ogółem w Katalonii odnotowano do tej pory ponad 70 tys. przypadków zakażenia koronawirusem. Burmistrzyni Barcelony Ada Colau zapowiedziała, że jeżeli sytuacja będzie się przedłużała, w mieście zostaną przywrócone restrykcje.
Na razie zaleca się mieszkańcom pozostawanie w domach. W Barcelonie zamknięto już parki, nie działają niektóre restauracje czy bary. Ludzi zachęca się do robienia zakupów online, ograniczone będą wydarzenia sportowe i kulturalne. Mieszkańców zachęca się do robienia zakupów online, a wydarzenia kulturalne i sportowe również będą ograniczone. Otwarte pozostają muzea. Zapewne po części z powodu trwającego w najlepsze sezonu turystycznego.
Śladem Katalonii poszła Galicja, która wprowadziła regionalną kwarantannę na terenie zamieszkałym przez 70 tys. ludzi. Mieszkańcy nadmorskiego regionu A Marina nie mogą go opuszczać z wyjątkiem zobowiązań zawodowych. Władze lokalne zalecają pozostanie w domach. Regionalny lockdown w pierwotnym założeniu ma potrwać kilka dni, ale sytuacja jest dynamiczna. Jak poinformował remier Galicji Alberto Nunez Feijoo do licznych zakażeń doszło w lokalnych barach.
Swoje granice dla turystów jako jeden z pierwszych krajów w Europie (bo już na samym początku czerwca) otworzyła Chorwacja. Od tego czasu przyjęła już setki tysięcy (!!) turystów. Obecnie na terenie Chorwacji przebywa 350 tys. odwiedzających. Niestety obok turystycznego boomu, władze obserwują wzrost zachorowań. Na razie jednak nie mówi się o powrocie do kwarantanny, choć pewne restrykcje mogą objąć kluby nocne.
Natomiast przywrócono nakaz noszenia maseczek w komunikacji miejskiej. Wzrost zachorowań notuje także Słowenia, której sytuacje dodatkowo komplikuje wspólna granica z Chorwacją.
Niemcy do tej pory niezwykle sprawnie radzą sobie ze skutkami pandemii. Cały czas pozostają jednak ostrożni. Na początku lipca Angela Merkel zdecydowanie zaznaczyła, że wirus, który pustoszy europejskie gospodarki jeszcze nie został opanowany, co potwierdza każdy kolejny dzień.
Władze regionalne i federalne porozumiały się, że w przypadku wybuchu kolejnych ognisk epidemii, ponowne ograniczenia mogą objąć zakazy podróżowania i inne środki ostrożności. Dla obcokrajowców przybywających z krajów o wysokim poziomie ryzyka przewidziano 14-dniową kwarantannę lub okazanie testu z negatywnym wynikiem zrobionego w ciągu ostatnich 48 godzin. Przed powrotem silniejszego pandemicznego ryzyka ostrzega premier Nadrenii Północnej-Westfalii. Nowe ogniska zakażeń tworzą się w rzeźniach, co jest bezpośrednią przyczyną decyzji o zorganizowaniu rozmów między władzami regionalnymi a federalnymi.
Rosną przypadki zachorowań m.in. w miejscowości Tönnies. Pozytywny wynik testu na obecność wirusa stwierdzono u ponad 20 proc. siły roboczej. Lokalne władze zarządziły kwarantannę dla pracowników i ich rodzin. Obecna sytuacja stała się też okazją do wystosowania apelu, aby poprawić warunki sanitarne w zakładach mięsnych, a także warunki pracy w ogóle. Wielu pracowników to migranci z Polski, Rumunii czy Bułgarii.
Wydaje się, że zamiast ogłaszania zwycięstwa i znoszenia wszelkich obostrzeń państwa powinny wykorzystać sytuację zwolnienia epidemii do opracowaniu planu funkcjonowania w dobie koronawirusa, przynajmniej do czasu wynalezienia szczepionki. Strategia powinna być oparta o obecną sytuację, liczbę ludności, możliwości systemu zdrowia i oczywiście koszty gospodarcze.
Utrzymanie niskiej liczby zakażeń i dokładne monitorowanie ich źródła powinno poprzedzać decyzje o otwarciu lotnisk, szkół, centrów handlowych czy basenów. W przeciwnym razie czeka nas drugi lockdown. A na to wielu gospodarek - w tym polskiej, o czym lubią przypominać politycy i przedsiębiorcy - nie stać.
Komentarze