Możemy tylko powiedzieć, że żadna z historii z Usnarza nie skończyła się happy endem. Ci ludzie są w różnych miejscach i w każdym ich sytuacja jest bardzo zła. - Rozmawiamy z aktywistami Ocalenia, którzy byli w Usnarzu od początku.
Od ponad czterech miesięcy śledzimy relacje ze wschodniej granicy. Na początku tego kryzysu był Usnarz.
Zaprosiłam do rozmowy Kalinę Czwarnóg i Piotra Bystrianina z Fundacji Ocalenie, którzy byli tam do ostatniej godziny przed wprowadzeniem stanu wyjątkowego. Pomyślałam, że sprawdzimy, kto jeszcze o Usnarzu pamięta. I czy wiadomo, co stało się z ludźmi, o których walczyli.
Dorota Borodaj: Przypomnicie, co wydarzyło się na samym początku tej historii?
Kalina Czwarnóg: Pushback. Nielegalne wypchnięcie ludzi z Polski. Na początku sierpnia w jednej z przygranicznych miejscowości została znaleziona grupa obcokrajowców. Wywieziono ich do Usnarza Górnego, postawiono pod granicą państwa i kazano zawrócić na Białoruś. A kawałek dalej stali Białorusini i kazali im wracać do Polski. Ci ludzie usiedli na ziemi między dwoma grupami uzbrojonych funkcjonariuszy. I już tam zostali.
Piotr Bystrianin: Na początku to była zresztą większa grupa, około 50 osób, było wśród nich więcej kobiet i dzieci, część pochodziła z Iraku. Okoliczni mieszkańcy ich widzieli, słyszeli płacz. Kiedy my tam dotarliśmy 18 sierpnia, Irakijczyków już nie było, ktoś ich stamtąd zabrał dzień wcześniej.
Zostało trzydzieścioro dwoje obywateli i obywatelek Afganistanu. Zostali tam do samego końca, wbrew temu, co mówiła rzeczniczka Straży Granicznej. Twierdziła, że się zmieniają. My byliśmy z nimi w stałym kontakcie. To byli cały czas ci sami ludzie.
KC: Jak przyjechaliśmy do Usnarza, ci ludzie tkwili już tam od 11 dni. Rozmawialiśmy z funkcjonariuszami, którzy ich pilnowali, były z nami tłumaczki. Pogranicznicy pytali: a co to za język? Nie wiedzieli nawet, kogo pilnują. Z tymi osobami nikt przez ten czas nie rozmawiał.
Straż Graniczna twierdziła uparcie, że te osoby nie przebywały na terenie Polski. Wielokrotnie to dementowaliśmy, pokazywaliśmy zdjęcia, mówiliśmy: skoro oni nie są na terenie Polski, to jakim cudem dopuszczony tam został, i to kilka razy, polski Rzecznik Praw Obywatelskich?
19 i 20 sierpnia poseł Maciej Konieczny mógł im jeszcze przekazać jedzenie i wodę, potem przestano cokolwiek z polskiej strony im dostarczać. Nie mógł do nich pójść prawnik, lekarka, nie trafiało jedzenie i rzeczy, które im przygotowaliśmy.
Jedzenie dostarczał im Białoruski Czerwony Krzyż – to było kilka bochenków chleba co parę dni, herbatniki, jakieś żelki – kompletnie pozbawione wartości odżywczych. Mieli też kilka namiotów, wszystkie od nas. To były załatwiane na szybko turystyczne namioty, za mało dla takiej grupy. Stan tych ludzi pogarszał się na naszych oczach.
Spędziliście z nimi blisko dwa tygodnie. Nawiązaliście szczególną relację, krzycząc do siebie przez pole.
PB: Krzyczeliśmy, bo funkcjonariusze odsunęli nas daleko od tej grupy. Na początku staliśmy na wyciągnięcie ręki. Widzieliśmy ich cierpienie, coraz większe zmęczenie, ale też nadzieję związaną z naszą obecnością. Najpierw widzieliśmy to z ok. 8 metrów, potem już tylko przez lornetki.
KC: Mam w pamięci przedziwne obrazy – na przykład właściciela tego pola, który przyjeżdżał traktorem zebrać swoje siano. Po jednej stronie pola namioty i wycieńczeni ludzie, ciężarówki wojskowe, namioty. Po drugiej my. Jak on przyjeżdżał, odsuwaliśmy się trochę, żeby mu nie przeszkadzać w pracy. Straż Graniczna nie bardzo miała go jak stamtąd wyrzucić, to był jego teren, pozwolono mu więc zbliżyć się do grupy. Nam tego zabraniano już do końca.
Co jeszcze pamiętacie?
KC: Twarze, nazwiska – dla nas to były konkretne osoby, konkretni klienci, bo tak mówimy o ludziach, których reprezentujemy i wspieramy. Najbliżej były z nimi chyba nasze tłumaczki. Mieliśmy takie stanowisko, gdzie trwały całodzienne warty – ktoś tam ciągle siedział i patrzył przez lornetkę.
Jak coś się działo, wołaliśmy którąś z tłumaczek. A potem krzyczeliśmy do siebie. Z czasem wiedzieliśmy już, jak się ustawić do wiatru, żeby głos lepiej się niósł. Albo, że w czasie mgły gorzej słychać. Nasze tłumaczki miały różne style pracy – niektóre pytały bardzo konkretnie: „Czy jedliście? Macie wodę? Ile osób zemdlało?”. Inne zadawały bardziej otwarte pytania.
I w ten sposób płynęły do nas bardziej osobiste historie. Polskie służby próbowały nas zagłuszać. Robili to prawdopodobnie instalacją pneumatyczną ciężarówki wojskowej, stąd brało się to okropne wycie. Stosowali też syreny albo włączali silniki wszystkich aut, które stały przy grupie, żeby nie mogli nas usłyszeć. Nam udawało się rozmawiać w przerwach między jedną syreną a drugą. Pytanie, hałas, odpowiedź.
Do imion tych osób dochodziły szczegóły, pamiętam je z waszych mediów społecznościowych i ze zdjęć fotoreporterów: Mohsen – kowal, Mohammad – młody krawiec, który przyjął na siebie rolę koordynatora. Najlepiej mówił po angielsku. Drugi Mohammad – w Kabulu tkał kilimy, kucharz Sayyed. I Mariam, szesnastoletnia drobna dziewczynka, w żółtym, za dużym swetrze naciągniętym na czerwony dres. W Usnarzu była z mamą, panią Gul, i starszym rodzeństwem. Była jednym z pierwszych dzieci, o które zaczęto się upominać w czasie tego kryzysu. Artyści zainicjowali akcję „Polsko wpuść Mariam” - na murach, ścianach i w internecie pojawiły się grafiki, inspirowane zdjęciem dziewczyny z Usnarza Górnego, trzymającej w ramionach szarego kota, który przywędrował z rodziną aż pod polską granicę.
KC: Tak, choć na tej grafice jest Hadżera, jej starsza siostra. To ona miała na głowie kwiecistą chustkę i została uwieczniona na zdjęciu z kotem w ramionach. Pamiętam dobrze ich głosy, bardzo jasne, promienne. Nagrywaliśmy wszystkich po kolei, jak proszą po angielsku o ochronę międzynarodową w Polsce.
PB: Gdy przyszedł pierwszy interim*, zapytaliśmy, czy chcieliby, żebyśmy im puścili jakąś muzykę. Znajomi Afgańczycy podpowiedzieli nam, jakie piosenki wybrać – coś, co na pewno będą znali i co podniesie ich na duchu. Włączyliśmy tę muzykę z wielkiego głośnika, który przywiózł nam Queer Tour. Wiedzieliśmy, że to im w tamtym momencie dużo dało.
KC: Pamiętam też inną scenę. Umówiliśmy się z nimi, że będą po kolei podchodzić do funkcjonariuszy z rękoma uniesionymi do góry i prosić o ochronę. Pierwszy szedł Muhammad. Uprzedziliśmy strażników, co się wydarzy, powiedzieliśmy Muhammadowi, żeby był spokojny, że będzie przy nim Maciek Konieczny, poseł – to był sam początek naszej akcji, on był jedyną osobą, która mogła jeszcze wtedy do nich podejść.
Muhammad powoli podszedł do funkcjonariusza i zaczął mówić, tamten krzyknął „Stój! Go back!”. Złapał za paralizator, krzyczał tylko „Cofnij się! Cofnij się”. To trwało wieki. W końcu Muhammad się wycofał. Tamten pogranicznik krzyczał: „Granica państwa!”. Muhammad stał bardzo blisko niego, prawie się dotykali. To nie była żadna granica państwa, chyba że niepostrzeżenie oddaliśmy część ziem Białorusi.
PB: Stopniowo stawaliśmy się posłańcami złych wiadomości.
Byliście tam do 2 września, do 23:30. Pół godziny później zaczynał na tym terenie obowiązywać stan wyjątkowy. Piotr, opowiadałeś mi, jak się żegnaliście – wy ich przeprosiliście, oni wam podziękowali. Ale to nie był koniec waszej relacji.
KC: Mieli telefon, przez który również się kontaktowaliśmy. Ukrywali go, bali się, że służby go im zabiorą i zniszczą. Mieliśmy umówione hasło – kiedy pytaliśmy, czy Masoud pił dziś wodę, to oznaczało, że będziemy do nich dzwonić. Ktoś wtedy odchodził na bok od reszty, żeby nie widzieli go polscy pogranicznicy.
Nie mogliśmy tego robić za często, żeby nie marnować baterii. Ktoś z białoruskiej strony doładowywał im ją od czasu do czasu, rodziny przesyłały im środki na kartę. Ten telefon stał się potem naszym jedynym łącznikiem z nimi, kiedy musieliśmy opuścić Usnarz. Co kilka dni rozmawialiśmy, mówili, jak się czują, kto osłabł, kto już nie wstaje, kiedy zmieniają się przy nich straże.
Widzieliśmy wszystko ich oczami. Mówili: jest coraz zimniej, wszystko przemoczone, nawet nasze namioty w środku, nie mamy czym rozpalić ogniska. Wiedzieliśmy, że zbliża się do nich ogrodzenie z drutu, w końcu odciął im zupełnie drogę na polską stronę.
Ludzie tkwili uwięzieni pod Usnarzem Górnym ponad dwa miesiące. 20 października przebili się przez ogrodzenie i dostali na polską stronę. Wiedzieliście, że to zrobią?
PB: Czuliśmy, że ich frustracja narasta. Próbowaliśmy przekazywać im choć strzępki dobrych informacji, mówiliśmy: „Była w waszej sprawie manifestacja w Warszawie, było wystąpienie w Sejmie”, a oni pytali „Czy jak tu umrzemy, zabierzecie nasze trupy?”. Dzwonili do nas ich bliscy.
Do dziś mam z tym straszny problem – bo takich telefonów wciąż odbieramy sporo. Dzwonią bracia, siostry, dzieci osób, które stoją pod samym ogrodzeniem, po białoruskiej stronie i pytają nas: czy możemy tam przyjechać i podać im chociaż wodę i jedzenie? A kiedy mówimy, że to niemożliwe, nie są w stanie tego pojąć. Pytają w kółko „ale dlaczego?”.
Pamiętam, że to pytanie po raz pierwszy tak mocno uderzyło mnie właśnie w Usnarzu. Wtedy zadała je mała dziewczynka, Polka, przyjechała z tatą, który usłyszał o nas i chciał jakoś pomóc. Ta dziewczynka też pytała w kółko „dlaczego tym ludziom nie można zanieść wody? Dlaczego żołnierze nie mogą dać im jedzenia? Dlaczego nie przepuszczają do nich lekarza?”. I wtedy, i dziś nie potrafię na to odpowiedzieć.
Wracając do twojego pytania – w żaden sposób nie popieraliśmy tego, co się wydarzyło. Ale nie dziwi mnie, że tego nie wytrzymali i podjęli taką decyzję.
Gdzie wtedy byliście?
KC: W domu, w Warszawie. Patrzyliśmy na te nagrania i rozpoznawaliśmy kolejne osoby. Słyszeliśmy jak krzyczą. Nie przeszli wszyscy na raz, najpierw przedostała się jedna grupa, reszta dostała gazem po oczach. Po jakimś czasie tamci też przeszli. Spotkało ich to samo, co pierwszych: wrzucono na pakę, zniszczono telefony, rozdzielono na mniejsze grupy i wyrzucono na Białoruś.
PB: Stan wyjątkowy został wprowadzony po to, żeby znad granicy usunąć aktywistów i dziennikarzy. Jeśli państwo uruchamia tak wielkie środki tylko po to, żeby powstrzymać grupkę ludzi usiłujących pomóc innym ludziom, to świadczy o jego słabości. Nie było nas na miejscu, kiedy grupa przedostała się przez ogrodzenie na polską stronę, nie widzieliśmy co się stało. Nagrania pochodzą tylko z białoruskiej strony, kręcone przez tamtejszą Straż Graniczną. Tak działa blokada mediów po stronie polskiej.
Rolę mediów przejęli aktywiści, mieszkańcy, nieliczni dziennikarze, którzy mieszkają w strefie. Mam wrażenie, że w pewnym momencie wytworzyło się jakieś wzajemne napięcie. Organizacje czy mieszkańcy stali się dla dziennikarzy odźwiernymi do historii i bohaterów. Często też obecność mediów podczas interwencji dawała i daje choć cień nadziei, że ktoś nie zostanie wypchnięty na granicę. Był jednak moment, że wszystkie media zjeżdżały się na raz w jedno miejsce, telefony do was i do innych osób niosących pomoc nie przestawały dzwonić.
KC: I każdy chciał nagrywać to samo: akcję, na której udzielamy pomocy uchodźcom w lesie, my nie mogliśmy zabierać do lasu każdego, kto tego chciał – tam nie ma miejsca na błędy, zabierając niedoświadczone osoby, dużo ryzykujemy.
Poza tym ten moment największego zainteresowania medialnego, również z zagranicy, był tuż po wydarzeniach w Kuźnicy, a akurat wtedy przez jakiś czas w lasach była cisza, nie było akcji. Nagrywaliśmy więc w nieskończoność to samo: otwieranie garażu, gdzie mieści się nasz magazyn, przestawianie z kąta w kąt pudła z nutridrinkami, media robiły zbliżenie na dziecięcy bucik lub śpioszki, na końcu – zoom na misia między kaloszami.
W lokalnej kawiarni wszystkie stoliki były obsadzone dziennikarzami. Ktoś z nas siadał tam rano i do wieczora udzielał tych samych wywiadów. Rozumieliśmy jednak, dlaczego to ważne – może ja opowiadam to po raz dziesiąty, ale ta historia trafia do innego kraju, usłyszą o tym inni ludzie.
PB: Zdarza się, że ktoś oczekuje od nas informacji na temat naszych klientów, a my odmawiamy. Dziennikarze mogą mieć z tym problem, bo to oni powinni docierać do prawdy, do historii, a tu czasem nie mają jak. Poza tym byli i są dziennikarze, którzy pracują w strefie, bo na przykład tu mieszkają. Zdarzało się, że to oni, szukając w lesie ludzi na własną rękę, informowali nas, że ktoś potrzebuje pomocy. I to my jechaliśmy na ich interwencję.
KC: W Ocaleniu często zdarzały nam się telefony w stylu: „Jestem dziennikarzem takiej a takiej stacji, chcemy zrobić materiał o tym, jak polska rodzina przyjęła uchodźców pod swój dach. Dajcie nam uchodźców”. Najczęściej odmawialiśmy, bo chronimy prywatność naszych klientów.
Bywałam uprzedzona do mediów, między innymi przez takie historie. To się zmieniło po Usnarzu. Tam byli z nami dziennikarze i dziennikarki niesamowicie współpracujący i rozumiejący całą sytuację. Byliśmy w stanie posadzić na ziemi helikopter Polsatu – latał nad nami, kiedy musieliśmy porozmawiać z naszymi klientami. Wystarczył telefon i helikopter wylądował, a my mogliśmy kontynuować rozmowę. Rozumieli, co jest w tym momencie najważniejsze, ale bez ich obecności ludzie nie usłyszeliby o Usnarzu.
Możecie powiedzieć, co się stało z ludźmi z Usnarza?
PB: Znamy losy połowy z nich, ale właśnie o tym nie możemy mówić. Nie chcemy ujawniać informacji, które mogą im zaszkodzić. Możemy tylko powiedzieć, że żadna z historii z Usnarza nie skończyła się happy endem. Ci ludzie są w różnych miejscach i w każdym ich sytuacja jest bardzo zła.
Skąd to wiecie?
KC: Od nich samych i ich rodzin. Po wypchnięciu na Białoruś niektórym udało się zdobyć telefony. Jeden z chłopaków odezwał się kilka dni temu, przez media społecznościowe. Odnalazł nas, żeby nam podziękować. Jego sytuacja jest wciąż dramatyczna.
A Pani Gul i jej dzieci ? Gdzie jest Mariam?
KC: Cała rodzina Pani Gul była w pierwszej grupie, która przedostała się przez ogrodzenie. Zostali skuci, wrzuceni na ciężarówki, prawdopodobnie zniszczono im telefony. Na pewno rozdzielono ich na mniejsze grupy. Czy przeżyli – nie wiadomo.
PB: Ja czuję, że to są nadal nasi klienci, o których powinniśmy zadbać. Mam ich przed oczami: prawnicy wyczytywali po kolei ich nazwiska, oni wstawali i w obecności kamer mówili: „Proszę o ochronę międzynarodową w Polsce”.
Usnarz okazał się dopiero początkiem. Potem był stan wyjątkowy, budowa ogrodzenia, tysiące wezwań pomocy, pinezek, interwencji. Rozmawiamy na wieczór przed waszym kolejnym dyżurem na granicy.
KC: Zauważyłam, że o wiele lepiej znoszę, jeśli mam osiem interwencji w lesie przez trzy dni, niż jeśli w czasie mojego dyżuru nic się nie dzieje. Czuję się wtedy strasznie. Jak w Usnarzu Górnym. Wiem, że w tych lasach są ludzie, że potrzebują pomocy, ale z jakiegoś powodu nie mogą nas o tym powiadomić. I znów nic nie mogę z tym zrobić.
Od czasu, kiedy staliście na polu pod Usnarzem, bardzo dużo się wydarzyło. Przez media przewinęły się setki zdjęć i relacji z akcji pomocowych, z walki o uratowane w lasach osoby i z kolejnych pushbacków. Ktoś jeszcze pamięta o Usnarzu?
KC: My pamiętamy.
PB: Dla nas ta historia się nie skończyła.
A dlaczego powinniśmy o nim pamiętać wszyscy?
Usnarz obnażył polską władzę i pokazał wyraźnie, że w tematyce uchodźczej bezczelnie łże. Władza mówiła: „Nie są w Polsce”, my mieliśmy zdjęcia satelitarne. Władza mówiła: „To nie są Afgańczycy”, my mieliśmy zdjęcia ich dokumentów. Władza mówiła: „Zmieniają się”, my codziennie widzieliśmy te same twarze. Władza mówiła też, że nie ma tam kobiet, a my patrzyliśmy na Gul, Mariam i Hadżerę.
Usnarz był też pierwszą tak dokładnie udokumentowaną prawnie i medialnie sprawą – to zmieniło narrację o uchodźcach, bo nie byli już bezimienną masą, którą straszyły rządowe media w trakcie wyborów 2015, ale mieli konkretne nazwiska i historie. Wreszcie, Usnarz pokazał, jak w Polsce łamie się prawa człowieka. Nie mam tu na myśli tylko uchodźców, bo łamano też nasze, obywatelskie prawa.
Tylko właściciel pola mógł nam zabronić wejścia na swój teren i podejścia do grupy, a nigdy tego nie zrobił. Mimo to, kiedy chcieliśmy dostarczyć leki, zbadać ludzi czy dać im czystą wodę, żeby nie pili z kałuży, drogę zastąpili nam uzbrojeni funkcjonariusze. Tak samo zastąpili ją przedstawicielom Sejmu i Senatu.
Zrobili to, powołując się na bezprawne rozkazy. Więc jeśli w demokratycznym kraju władze wydają bezprawne polecenia a policjant czy żołnierz zagradza ci drogę karabinem, to co stoi na przeszkodzie, by tak samo łamano prawa polskich obywateli? Na przykład tych, których obecna władza nie akceptuje?
Usnarz pokazał, że w jednej chwili prawo, które znamy, demokracja, umowa społeczna – mogą upaść. Dlatego nie wolno nam o nim zapomnieć.
* Interim measures – środki tymczasowe orzekane przez Europejki Trybunał Praw Człowieka, wydane w przypadku osób z Usnarza Górnego dwukrotnie: najpierw nakazujące im dostarczenie jedzenia, czystej wody, schronienia i pomocy medycznej, a miesiąc później – umożliwienie im kontaktu z pełnomocnikami. Do żadnego z tych zarządzeń polski rząd się nie zastosował.
Piotr Bystrianin – prezes zarządu Fundacji Ocalenie, z wykształcenia psycholog międzykulturowy i trener. Z Ocaleniem jest związany od 2006 roku, obecnie koordynuje program “Witaj w domu” skierowany do rodzin uchodźczych zagrożonych bezdomnością.
Kalina Czwarnóg – członkini zarządu Fundacji Ocalenie, rzeczniczka prasowa, koordynatorka wolontariatu i komunikacji. Absolwentka Orientalistyki na UW. Uważa, że ma najciekawszą pracę na świecie.
Policja i służby
Uchodźcy i migranci
Straż Graniczna
Fundacja Ocalenie
Granica polsko-białoruska
Usnarz Górny
Reporterka, autorka wywiadów, publikowała m.in. w „Dużym Formacie”, magazynach „Pismo” i „Kontakt”, „Wysokich Obcasach”, absolwentka Polskiej Szkoły Reportażu, pracuje nad książką-reportażem o obronie Puszczy Białowieskiej w 2017 roku.
Reporterka, autorka wywiadów, publikowała m.in. w „Dużym Formacie”, magazynach „Pismo” i „Kontakt”, „Wysokich Obcasach”, absolwentka Polskiej Szkoły Reportażu, pracuje nad książką-reportażem o obronie Puszczy Białowieskiej w 2017 roku.
Komentarze