0:000:00

0:00

Prawa autorskie: Marcin Stêpień / Agencja GazetaMarcin Stêpień / Age...

Rząd ujawnia coraz więcej pomysłów na to, jak odstraszyć ludzi od przechodzenia na wcześniejszą emeryturę. Do rządowych planów w sprawie emerytur przesłanych właśnie do Sejmu dotarła „Gazeta Wyborcza”. Wynika z nich, że rządzący stosują wobec zmian w systemie emerytalnym naprawdę pokrętną logikę. Choć zgodnie z zapowiedziami, wprowadzili niższy wiek emerytalny, to zamierzają mocno uprzykrzyć życie wszystkim, którzy ośmielą się z niego skorzystać.

Na czym polegać będą przeszkody?

Rząd zamierza wprowadzić 15-letni obowiązek składkowy. Oznacza to, że jeśli nie odprowadzałaś składek przez minimum 15 lat (i jeśli tego nie udowodnisz), to emerytury nie dostaniesz. Rozwiązanie to jest bardzo niebezpieczne. Po pierwsze pozbawi prawa do świadczeń osoby, które z jakichkolwiek powodów przepracowały mniej niż 15 lat. Faktycznie bez sensu jest wypłacanie świadczenia, gdy wynosi ono kilkanaście czy kilkadziesiąt złotych - ewidencja, procedury i przelewy kosztują więcej niż wynosi emerytura. Ale już kilkaset złotych może robić istotną różnicę w wielu domowych budżetach.

Większy problem będą jednak miały osoby przez wiele lat z przymusu zatrudnione na tzw. śmieciówkach, czyli umowach cywilnoprawnych (o dzieło, zlecenie). Mogły przez lata zaharowywać się nawet w większym wymiarze godzin niż na standardowym etacie, ale z powodu obniżania kosztów pracy przez pracodawcę normalnej umowy nigdy się nie doczekały i przez to nie odprowadzały składek na ZUS.

Szczególnie osobom starszym takie ograniczenie może narobić dużo problemów. Dla niektórych będzie za późno, by wyrobić 15-letnie minimum składkowe i otrzymywać jakąkolwiek, nawet najmarniejszą emeryturę.

Dokument zakłada co prawda ozusowanie umów o dzieło, ale wczoraj minister Rafalska zdementowała, że takie plany istnieją. Być może powstaną, ale będziemy na nie czekać jeszcze długo. W tym samym wystąpieniu zaprzeczyła również, że zamierza wprowadzić ograniczenia dla dorabiających na emeryturze - a tego obawiało się bardzo wiele osób.

Taka strategia ilustruje, jak bardzo pomysł obniżenia wieku emerytalnego jest nietrafiony i przeprowadzony z populistycznych pobudek. Powrót granicy 60 lat dla kobiet i 65 dla mężczyzn w dłużej perspektywie oznacza kryzys systemu ubezpieczeń społecznych i rynku pracy, a następnie drastyczny wzrost zadłużenia państwa. Dlatego rząd będzie gimnastykował się jak może, by od wcześniejszych emerytur odstraszyć. Politycy PiS zresztą sami się do tego przyznają – chociażby we wspomnianym dokumencie. W takim tonie wypowiadał się niedawno także wicepremier Morawiecki:

Przeczytaj także:

Nadciąga emerytalny kataklizm

Podniesienie wieku emerytalnego przez rząd PO-PSL w 2012 r. było ruchem wyprzedzającym katastrofę demograficzną. Od wielu lat bliski zeru przyrost naturalny i rosnąca średnia długość życia sprawia, że z każdym rokiem w kraju żyje coraz więcej emerytów i coraz mniej osób w wieku produkcyjnym. Proces potęguje zwiększona w ostatniej dekadzie emigracja młodych.

Wyliczenia ZUS-u mówią same za siebie. W 2013 r. na jednego emeryta przypadało prawie trzy i pół pracującego. W 2040 r. będzie to już tylko jeden na dwóch, a w 2060 r. stosunek będzie wynosić 1 do 1,25 i dalej będzie maleć. Wówczas składki pokryją świadczenia jedynie od jednej czwartej do połowy emerytów.

W konsekwencji składki emerytalne będą musiały wzrosnąć, a świadczenia i tak spadną. Koszty reformy poniosą więc wszystkie pokolenia obywateli. Większość w dłuższej perspektywie, ale niektórzy, przez planowane obostrzenia, odczują je już teraz.

Już teraz rząd musi dokładać do emerytur miliardy, by system się spiął. W 2015 r. dotacja wyniosła ok. 42 mld. Gdyby tych pieniędzy nie dokładał, musiałby natychmiastowo zredukować świadczenia wszystkim emerytom o minimum 15 proc. Dodatkowo, w latach 2009-15 Fundusz Ubezpieczeń Społecznych zadłużył się w budżecie państwa na dodatkowe 45 mld zł (choć dług prawdopodobnie zostanie umorzony, co oznacza, że w zasadzie można go doliczyć do dotacji). ZUS wyliczył, że w najmniej optymistycznym scenariuszu koszt systemu emerytalnego do 2030 r. będzie pochłaniać dodatkowe 108 mld zł rocznie (to niemal jedna trzecia obecnego budżetu Polski). W 2060 kwota może wynieść aż 160 mld zł.

By sprostać takim wydatkom rządy będą musiały wprowadzać cięcia w innych sektorach (np. wprowadzonych przez PiS świadczeń socjalnych), a w końcu zwiększać państwowe zadłużenie. Alternatywą będzie drastyczne podwyższenie podatków.

Sytuacje mógłby teoretycznie uratować bardzo duży wzrost gospodarczy w najbliższych dekadach, za którym podążyłyby większe wpływy budżetowe. Nic jednak nie wskazuje na to, by w najbliższych latach miało się to wydarzyć, a topniejąca siła robocza tym bardziej będzie wzrost dusić.

;

Udostępnij:

Szymon Grela

Socjolog, absolwent Uniwersytetu Cambridge, analityk Fundacji Kaleckiego. Publikował m.in. w „Res Publice Nowej”, „Polska The Times”, „Dzienniku Gazecie Prawnej” i „Dzienniku Opinii”.

Komentarze