"Są dwa światy: ciemna moc tych, co samorząd i demokrację niszczą, i jasna strona mocy tych, którzy demokrację chcieliby odbudować, a samorząd umacniać. Ja jestem po jasnej stronie" - mówi OKO.press Konrad Fijołek, kandydat na prezydenta Rzeszowa
Po rezygnacji ze stanowiska prezydenta Rzeszowa Tadeusza Ferenca w stolicy Podkarpacia muszą się odbyć przedterminowe wybory prezydenckie. To pierwszy realny sprawdzian polityczny przed zaplanowanymi na 2023 rok wyborami parlamentarnymi, dlatego głosowanie budzi bardzo wiele emocji w całej Polsce - PiS będzie chciał pokazać, że jest w stanie się odbić po zapaści sondażowej, opozycja - że potrafi wygrywać z PiS i to na jego terenie - konserwatywnym Podkarpaciu.
Walka jest ostra, tym bardziej, że Zjednoczona Prawica się w Rzeszowie podzieliła. Swojego kandydata ma PiS - wojewodę podkarpacką Ewę Leniart, a swojego Solidarna Polska Zbigniewa Ziobry - ziobryści wystawili Marcina Warchoła, któremu ku zaskoczeniu obserwatorów udało się uzyskać poparcie prezydenta Ferenca.
Polska 2050 Szymona Hołowni, Koalicja Obywatelska, Lewica i PSL poparły Konrada Fijołka, b. przewodniczącego i obecnego wiceprzewodniczącego Rady Miasta Rzeszowa. Konfederacja wystawiła zaś posła Grzegorza Brauna.
Wg ostatniego sondażu IBRiS Fijołek może w pierwszej turze liczyć na 42 proc. poparcia, Ewa Leniart na 24 proc., Marcin Warchoł na 17 proc., a Grzegorz Braun na 11 proc. poparcia.
Wybory miały pierwotnie odbyć się 9 maja, ale wszystko wskazuje na to, że decyzją premiera Morawieckiego zostaną przełożone. "Przedterminowe wybory samorządowe w Rzeszowie zostaną prawdopodobnie przełożone na czerwiec. Rekomendacje o opóźnieniu głosowania wydał Główny Inspektor Sanitarny" – poinformował 24 kwietnia wiceszef MSWiA Paweł Szefernaker.
OKO.press rozmawia przed wyborami z Konradem Fijołkiem
Agata Szczęśniak, OKO.press: Wybory na prezydenta Rzeszowa decyzją premiera najprawdopodobniej nie odbędą się 9 maja, tylko później. To dla pana dobra czy zła wiadomość?
Konrad Fijołek, kandydat na prezydenta Rzeszowa: Nie patrzę na to w kategoriach dobrej czy złej wiadomości. Słucham, co mówią mieszkańcy - a oni się bulwersują. Chcieliby, żeby wybory były w terminie, chcą jak najszybciej wybrać gospodarza. Zmianę terminu odbierają to jako manipulację, próbę nieuczciwego zagrania.
Dlaczego obóz władzy chce zmienić datę?
Żeby dać szansę swoim kandydatom, dać im czas, żeby się wzmocnili.
Nie ma innych powodów, żeby przekładać wybory? Rok temu opozycja wzywała do przesunięcia wyborów prezydenckich z powodu pandemii. Teraz liczba zakażeń spada, ale nadal jest o wiele wyższa niż była przed rokiem. Na Podkarpaciu co dzień umiera 30-50 osób.
Dziś wiemy więcej o pandemii. Mamy sposoby, żeby lepiej przygotować wybory. Lepiej znamy wirusa i systemy bezpieczeństwa. Wiemy, że w ciągu 3-5 minut przebywania w lokalu wyborczym nikt się nie zarazi. Przećwiczyliśmy wybory korespondencyjne. A wiele osób starszych, które są najbardziej narażone, jest zaszczepionych.
A może PiS zrobi to, co opozycja w wyborach prezydenckich 2020 - wymieni kandydatkę?
Tak, taka zmiana może się dokonać. Po tych państwu wszystkiego można się spodziewać. My robimy swoje.
Jak się pan czuje w roli sztandaru? Cała Polska patrzy na Rzeszów, te wybory są traktowane jako test i dla obozu władzy, i dla opozycji.
Czuję się świetnie. Nasze wybory w Rzeszowie mają dwa wymiary. Wymiar ogólnopolski, bardzo polityczny, gdzie na Rzeszów wszyscy patrzą jak na symbol starcia, a na mnie jako na ten, jak pani to nazwała, sztandar. Emocje są duże. Kibice są w całej Polsce.
Ale mamy też drugi wymiar - samorządowy. Bo to są jednak wybory samorządowe, mieszkańcy Rzeszowa wybierają sobie gospodarza, kogoś, kto poprowadzi miasto w przyszłości.
Ja na obu tych płaszczyznach czuję się dobrze.
Jestem jedynym rzeszowianinem i jedynym samorządowcem wśród kandydatów na prezydenta. Na płaszczyźnie symbolicznej również czuję się dobrze, bo byłem zawsze jasno określony, wyrazisty, nigdy nie zmieniłem frontu, nie byłem po żadnej ciemnej stronie mocy.
Ciemna strona mocy, czyli co?
Siły polityczne obecnie rządzące w Polsce, które są na bakier ze standardami demokratycznymi. To są siły, które niszczą samorząd, co jako samorządowiec obserwuję od paru lat. Skubią samorządy z pieniędzy. Dają podwyżki nauczycielom, ale ich nie finansują i zmuszają samorządy do dopłacania. Okrawają samorządy z kompetencji.
A jak jest coś trudnego do zrobienia, to zrzucają na samorządy, choćby politykę śmieciową. To jest przykład, jakich wiele, jak ten rząd niszczy samorządy, ich reputację.
To są dwa światy: ciemna moc tych, którzy samorząd i demokrację niszczą, i jasna strona mocy tych, którzy demokrację chcieliby odbudować, a samorząd umacniać.
Nie uważa pan, że ustawianie tych wyborów na płaszczyźnie ogólnopolskiej jednak trochę przeszkadza? Na Tadeusza Ferenca nie głosowali tylko wyborcy opozycji albo jednej partii.
Tak, trochę przeszkadza, bo te wybory powinny być o tym, co dla Rzeszowa zrobić. A tej narracji jest tutaj bardzo mało, ponieważ kandydaci oprócz mnie są politykami spoza Rzeszowa. Jak mają mówić o Rzeszowie, skoro go nie bardzo znają? W związku z tym wkracza polityka albo głównym tematem stają się maseczki. Tak właśnie PiS zaatakował kandydata Solidarnej Polski.
A kandydat Solidarnej Polski zaatakował pana. Pan też pojawiał się bez maseczki.
Wysłał na mnie policję, bo dwa razy zdjąłem maseczkę na konferencji, a on przez miesiąc paradował ostentacyjnie bez maseczki, żeby poprawiać rozpoznawalność na mieście.
PiS i Solidarna Polska tłuką się po głowach za maseczki, a Rzeszów mają w nosie.
My wybieramy gospodarza miasta, a politycy przysyłają tu swoich ludzi, którzy mają to miasto zdobyć i przynieść na tacy. Dlatego, jeśli pani pyta, czy ten ogólnopolski wymiar przeszkadza, to przeszkadza w wymiarze merytorycznym, ale pomaga w budowaniu narracji. Ludzie po prostu widzą, że to są państwo, którym nie chodzi o Rzeszów, ale o polityczne bitwy między sobą.
PiS ma bardzo dobre wyniki nie tylko na Podkarpaciu, ale i w Rzeszowie. Nie da się tu wygrać na kontrze wobec rządu i mając przeciwko sobie wyborców PiS.
Wracamy do idei dwóch wymiarów. Z jednej strony ta kontra jest potrzebna, bo ludzie w są dzisiaj rozemocjonowani politycznie, dzielą się na dwa obozy. Ale jeszcze jest ten drugi wymiar. W przypadku wyborów samorządowych ludzie często te poglądy polityczne chowają do kieszeni albo stawiają na drugim miejscu i najpierw jednak patrzą, kto jest stąd, czy zna się trochę na samorządzie, czy zna miasto. Mam nadzieję, że będę na tym zyskiwał.
Jest pan zadowolony ze wsparcia, które dostaje pan ze strony opozycji?
Kiedy pani spojrzy na konferencje pana Warchoła, to za nim stoją dwie sztalugi z programem, a za mną stoją rzeszowianie. To rzeszowianie mi pomagają, wspierają, masowo zgłaszają się po plakaty, banery, wspierają mnie na ulicach, podpisują. To jest fajne i wystarczające wsparcie.
Oczywiście wsparcie od sił prodemokratycznych jest także bardzo ważne. Buduje atmosferę, że się jednoczymy. Oprócz partii mamy stowarzyszenia obywatelskie i razem stanowimy bardzo dużą, silną drużynę. To daje wiarę i energię, którą czuć tutaj na ulicach. Entuzjazm, że udało się porozumieć tak szeroko. To mi wystarcza.
Każde inne wsparcie też oczywiście przyjmę, know-how, dostęp do wiedzy, budowanie dla Rzeszowa klimatu w gremiach centralnych.
Ale nie potrzebuję, żeby posłowie ze mną biegali po mieście i rozdawali ulotki. Nie o to w tej kampanii chodzi. Są ze mną rzeszowianie i to jest wystarczająco mocna drużyna.
Odbyła się konferencja prasowa z udziałem liderów partii opozycyjnych - Platformy Obywatelskiej, Lewicy, PSL, partii Szymona Hołowni. Pan o to zabiegał czy partie zgłosiły się do pana?
Od początku powtarzałem, że musimy wystawić jednego kandydata, żeby zwiększyć szanse na zwycięstwo. Wielu kandydatów byłoby katastrofą. Zgłaszałem też gotowość, że mogę wystartować. Jestem samorządowcem, jestem stąd i jestem gotów podjąć to wyzwanie, ale pod warunkiem, że będzie jeden kandydat.
W gronach opozycyjnych była taka opinia, że warto postawić na polityka z nazwiskiem ogólnopolskim.
Przewijały się nazwiska Elżbiety Łukacijewskiej czy Pawła Kowala.
Ostateczne wskazanie wykonali rzeszowianie. W badaniach opinii publicznej 70 proc. pytanych wskazało, że kandydat powinien być rzeszowianinem i samorządowcem. To był kluczowy argument. Politycy partyjni uznali, że skoro mieszkańcy zgłaszają takie oczekiwanie, to trudno im na siłę dawać kogoś ze świata politycznego. Tym bardziej, że po stronie obozu rządzącego szykowali się kandydaci desantowi.
Zdecydowaliśmy wszyscy, żeby postawić na mnie. Fajne, że się to udało. Traktuję to też jako swój mały, osobisty sukces.
Na co jeszcze zwracał pan partiom uwagę podczas tych negocjacji? Do czego partie były przywiązane, a pan wiedział, że w Rzeszowie to się nie sprawdzi?
Lokalność to była kwestia numer jeden. Tłumaczyłem także, że prezydent Ferenc cieszył się dużym autorytetem. Żeby kandydatura była wiarygodna, musi to być ktoś, kto rzeczywiście pracował na sukces tego miasta. A nie ktoś, kto przypomniał sobie, że jest z Rzeszowa, bo się tu urodził, albo ma tu ciocię, albo pasuje nazwiskiem.
Nie można negować przeszłości, bo Rzeszów dokonał skoku cywilizacyjnego. To nie może być ślepa kontynuacja, jaką zapowiada tutaj pan Warchoł, ani całkowita negacja, jak to wypowiada pani wojewoda z PiS, tylko droga środka. Czyli nie dezawuowania dorobku, nie niszczenia tego, co było dobre, ale jednak dokonania stosownych, niezbędnych i oczekiwanych przez mieszkańców zmian.
Uważałem też, że najlepiej, żeby kandydat był z nowszego pokolenia.
Dlaczego właściwie Tadeusz Ferenc nie pana namaścił, tylko Marcina Warchoła?
To pytanie zadają sobie wszyscy rzeszowianie. Moja dyplomatyczna odpowiedź: może pan minister Warchoł narysował złudzenie, miraż przed prezydentem. Obiecał, że będzie sprawy dla Rzeszowa załatwiał w rządzie, choć wszyscy wiemy, że jest od ziobrystów, a oni są w konflikcie z premierem Morawieckim. Co on może załatwić?
A mniej dyplomatyczna odpowiedź?
Wielu mieszkańców snuje domysły, bo zna metody pracy, dezawuowanie różnych nazwisk i środowisk przez środowisko polityczne pana Marcina Warchoła. Mam nadzieję, że te metody, z których są znani ci panowie, nie zostały tu zastosowane.
Chciałby pan mieć poparcie Tadeusza Ferenca?
Nie jest mi potrzebne. Jestem absolwentem szkoły pana prezydenta Ferenca, pracowałem z nim tyle lat, ale tę szkołę skończyłem. Teraz pracuję na swoje konto, prezentuję nowe, inne myślenie o mieście. Zorganizowałem zaplecze społeczne, obywatelskie i polityczne, mam swoją drużynę i ona jest pełna.
Prezydent Ferenc to epoka w życiu miasta. Mieszkańcy bardzo ją docenili. Według sondażu IBRIS przeprowadzonego jeszcze przed rezygnacją Tadeusza Ferenca, prawie 90 proc. mieszkańców uważało, że był dobrym prezydentem. Jak pan podsumowałby tę epokę? Mówi pan, że jest z innego modelu myślenia o mieście. Od czego chce się pan odróżnić?
Moje zdanie jest podobne jak mieszkańców. Bardzo pozytywnie oceniamy tę epokę. Wszyscy, na czele z prezydentem, pracowaliśmy nad tym, żeby z miasta zapyziałego, zaniedbanego, uczynić dynamicznie rozwijający się ośrodek miejski. I to się udało. To bardzo duży sukces tego czasu i tej epoki.
Ale każda epoka generuje problemy, które trzeba rozwiązywać. Zwłaszcza okres dynamicznego rozwoju rodzi problemy. Dzisiaj musimy uporządkować w Rzeszowie ład przestrzenny, bo rozwój wymknął się spod kontroli, wkradło się zbyt dużo chaosu.
Deweloperzy się panoszą?
Tak. Trzeba sobie powiedzieć, że to poszło za daleko.
Takie rzeczy nie dzieją się bez zgody czy przyzwolenia władz miasta.
No cóż, taka była polityka prezydenta Ferenca. On wręcz ortodoksyjnie sprzyjał każdemu inwestorowi. O ile na początku było bardzo ważne, żeby ktokolwiek chciał tu budować, żeby nakręcała się koniunktura, to na końcu staliśmy się ofiarą sukcesu. Zaczęło się dziać za dużo, zbyt chaotycznie i bez należytej kontroli. Teraz tę kontrolę należy przywrócić.
My, młodsze pokolenie, cieszymy się, że to wszystko powstaje, ale chcielibyśmy zrobić to w sposób nieco bardziej zrównoważony.
Skoro nadrobiliśmy zaległości infrastrukturalne, to teraz trzeba postawić na człowieka, na to wszystko, co się wiąże ze współcześnie rozumianą jakością życia w mieście.
Chodzi o to, żeby czas wolny w mieście można było spędzać przyjemnie i w różnorodny sposób, żeby był dostęp do zieleni, rekreacji, żeby oferta kulturalna była na miarę współczesnych oczekiwań. Żeby używać technologii do ułatwiania sobie życia. To są wyzwania zaawansowanego XXI wieku.
Marcin Warchoł obiecuje kolejkę jednotorową, która ma być symbolem tej nowoczesności. Co by się zmieniło w Rzeszowie, gdyby on wygrał?
Odpowiedź jest bardzo prosta: na drugi dzień pod ratuszem zaparkuje autobus z działaczami Solidarnej Polski. Uczynią z Rzeszowa polityczny przyczółek pana ministra Ziobry do ataku na całą Polskę, rozprawiania się z PiS czy przeczekania wojny z PiS. Rzeszów ma stanowić łup i zaplecze polityczne. Takie polecenie dostał pan Marcin i je wykonuje.
W programie Marcina Warchoła są propozycje całkiem podobne do pańskich. Transport, ekologia.
Ich taktyka polega na tym, że wpadają, robią badania socjologiczne i mówią mieszkańcom to, co chcą usłyszeć. Zabierają od innych, zabierają ode mnie.
Ale w tym nie ma wiarygodności, dlatego na siłę próbują się przyklejać do prezydenta Ferenca. Ludzie na pewno wyczuwają ten dysonans.
Wiarygodność Marcina Warchoła budowana jest na zapewnieniach, że współpraca między samorządem a władzą centralną będzie bardziej płynna. Sam pan mówił na początku, że władze PiS utrudniają funkcjonowanie samorządom.
Po pierwsze, w przypadku pana Warchoła nie bardzo jest jasne, z kim on ma tam współpracować. Na pewno nie z premierem rządu, który nie kocha ziobrystów. Po drugie, my dziś nawet nie wiemy, czy ten rząd jutro albo pojutrze będzie trwał. A po trzecie, jakoś w innych miastach, dużych, wojewódzkich nie rządzą prezydenci z PiS, a te miasta się rozwijają, otrzymują środki. Gdyby PiS chciał nie rozwijać miast, to szybciutko straci zaplecze społeczne. Nie mogą sobie na to pozwolić.
Płynna współpraca z rządem tego czy innego prezydenta to jest mit. We wszystkich dużych miastach kandydaci z PiS startowali w kontrze do obecnych prezydentów. Przegrali. I co? Miasta nie zostały zablokowane, pozyskują pieniądze, rozwijają się. Posłowie wybierani w tamtych miastach też zabiegają o przychylność mieszkańców.
Kogo uważa pan za poważniejszą konkurencję: wojewodę Ewę Leniart czy Marcina Warchoła?
Ewa Leniart mimo wszystko jest przedstawicielem obozu najsilniejszej partii w naszym mieście, czyli PiS. I to ona jest poważniejszym rywalem. Być może jej postawa, brak tupetu, który ma pan Marcin... ale na tupecie nie wszystko się da zbudować.
W takim razie: gdyby wygrała Ewa Leniart, co się zmieni w Rzeszowie?
Rzeszowem będzie rządził pan Kaczyński, a nie pan Ziobro. To Kaczyński wskaże, kto będzie współpracownikiem pani Ewy, kto będzie zajmował się gospodarką komunalną, śmieciami. Miasto zostanie obsadzone członkami PiS.
PiS zdobędzie wtedy pierwsze miasto wojewódzkie, które będzie przyczółkiem do ataku na inne miasta. Tak zresztą u nas się działo w sejmiku. PiS najpierw zdobył sejmik podkarpacki, stał się on przyczółkiem do zdobywania kolejnych województw.
Plan polityczny na Rzeszów jest taki sam w przypadku PiS-u i Solidarnej Polski: zdobyć miasto jako trofeum polityczne i potem zdobywać kolejne. A kwestia Rzeszowa, jego potrzeb, atmosfery, samorządności nie mają wielkiego znaczenia.
Proszę opowiedzieć o Rzeszowie. Podkarpacie jest kojarzone jednoznacznie jako region konserwatywny, popierający PiS. Rzeszów odróżnia się i od Podkarpacia - jest mniej konserwatywny - i od pozostałych miast wojewódzkich - jednak PiS z każdymi wyborami zdobywa tu coraz większe poparcie. Skąd się bierze ta specyfika Rzeszowa?
Rzeszów jest wielkomiejską wyspą pośród całego regionu. Trzeba pamiętać, że jesteśmy miastem położonym lekko na uboczu, blisko granicy. Ale mieszkańcy są naprawdę dumni ze swojego miasta, z jego dorobku. Miasto wygląda teraz naprawdę dobrze. Ta duma jest chyba kluczowa. I to ona powoduje, że mieszkańcy mają swoje zdanie, swój punkt widzenia.
Poparcie dla PiS jest spore, ale jednak zdecydowanie mniejsze niż w całym regionie. Rozwój gospodarczy, pomyślność ekonomiczna, świadomość tego sukcesu, duma, że się go współtworzyło, powoduje, że tu jest troszkę inaczej. Ludzie mniej patrzą na podpowiedzi autorytetów, a bardziej na rzeczywistość. Większy kontakt ze światem i z miastem, z kulturą powoduje, że postawy społeczne są nieco inne niż w całym regionie.
To jest bardzo dobry socjologiczny przykład, że rozwój gospodarczy miasta wpływa na nastroje. Ludzie tu bardziej wierzą w sukces, a mniej w narrację, jaką PiS próbuje uprawiać o byciu wykluczonym.
Tutaj mieszkańcy bardziej czują się współautorami sukcesu niż wykluczonymi, stąd mniejsze poparcie dla PiS.
W jaki sposób ułoży pan sobie stosunki z biskupami? Ścisły sojusz z kościołem to też część obrazu Podkarpacia. Chciałby pan coś tu zmienić?
Rzeszowianie znają mnie i wiedzą, że jestem człowiekiem dialogu. Wspomniany sojusz to raczej zabiegi PiS, aby się przypodobać. Wspólnotę samorządową tworzą wszystkie środowiska społeczne, zawodowe czy wyznaniowe.
Ma pan jakiś pomysł, żeby Rzeszów bardziej promieniował na Podkarpacie?
Mam, ale nie mogę go teraz zdradzić. Na pewno chciałbym, żeby Rzeszów stał się liderem regionu, aglomeracji. Ale też miejscem, gdzie spotykamy się z samorządowcami z innych miast i regionów, dyskutujemy o plusach, minusach funkcjonowania w tym regionie.
Nie obawia się pan, że gdyby pan był prezydentem, to wokół, w regionie będzie pan miał samorządowców z zupełnie innych opcji i współpraca będzie trudna?
Kompletnie się nie obawiam, ponieważ znam ich z wcześniejszych działań i współpracy. Znam sporo burmistrzów, samorządowców z innych miast. Sam pracowałem długo w samorządzie województwa, które było rządzone przez różne ekipy, mam znajomych i kolegów samorządowców po różnych stronach.
Z wszystkimi żyjemy dobrze, zupełnie się tym nie przejmuję. Co więcej, uważam, że to jest znowu moja przewaga nad innymi.
Wiele lat temu Benjamin Barber rzucił słynne hasło „Burmistrzowie rządzą światem”. Uważa pan, że jest ono nadal aktualne i to miasta są siłą napędową współczesnego świata?
Oczywiście. Jestem niemal wyznawcą tej teorii. Miasta współcześnie zbierają i generują potencjał umysłowy, kapitał ludzki. Dzisiaj każda mądra społeczność, czy to lokalna, miejska, czy narodowa korzysta z potencjału umysłowości własnych mieszkańców. A one w dużej mierze skupiają się w miastach, ośrodkach akademickich, naukowych, tam, gdzie jest rzeczywista współpraca biznesu z nauką, nauki z administracją, administracji z NGO-sami, czy pomiędzy aktywistami. Społeczności, które korzystają z potencjału własnych mieszkańców, budują przewagi konkurencyjne. Zatem miasta zdecydowanie rządzą światem.
Dałby pan patronat Marszowi Równości?
Nie będę zakazywał żadnych marszów, bo uważam, że to są święta demokracji, niezależnie od tego, kto i co organizuje. A Marsz Równości jest mi najbliższy.
Chciałbym być sprawiedliwy, czyli obejmować albo wszystkie te marsze patronatami, albo tylko sprzyjać i dawać infrastrukturę do ich organizacji.
Będę pomagał wszystkim tym, którzy chcą manifestować swoje przywiązanie do równości, tolerancji, poszanowania praw człowieka.
Co do patronatu nie zastanawiałem się, ale nie widzę przeszkód.
Marsze równości stały się symbolem tej właśnie wielkomiejskości, o której pan wcześniej mówił.
Tak, symbolem zmiany. Choć jeszcze większym symbolem są marsze kobiet w obronie swoich praw. To one zostaną symbolem zmian społecznych w XXI wieku w Polsce.
W Rzeszowie też pan obserwuje kobiety jako siłę napędową zmian?
Tak, to widać nawet w takim mieście, jak Rzeszów. Ta fala protestów przetoczyła się też przez wiele małych miast Podkarpacia. Być może właśnie te protesty mają większą nośność zmian społecznych niż wielotysięczne marsze w Warszawie.
Jak chce pan uwzględnić tę zmianę, energię kobiet jako prezydent Rzeszowa?
Chciałbym, żeby we wszystkich gremiach zarządczych w mieście obie płcie były traktowane tak samo. Żeby korzystać z potencjału i kobiet i mężczyzn na równi.
Parytet?
Nie lubię tego nazywać parytetem, bo to jest takie bardzo matematyczne. Wolę mówić, że po równo korzystamy z potencjału głów, umysłów, energii kobiet i mężczyzn.
Ale kiedy dochodzi do wyboru jakiejś rady, to kończy się na liczbach: zero, połowa, dwie trzecie...
Oczywiście, wtedy można z tej matematyki trochę skorzystać, zrobić w miarę po równo. Ale parytet nie jest tu fetyszem. Zasada, że w tych gremiach jest przynajmniej połowa kobiet, musi wynikać z przekonania, że to jest korzystne dla miasta, wnosi dużo dobrej wartości.
Widzę to w mojej kampanii wyborczej, gdzie poszczególnym strukturom mojego sztabu szefują panie - w strukturze programowej, strukturze organizacyjnej, w budowaniu przekazu i bieżącego działania.
Nie lubię generalizować, mówić: „Panie to wnoszą to, to i to, a panowie to, to i to”. To jest anachroniczne mówienie i myślenie. Wolałbym mówić o tym, żeby sięgać po ten potencjał odważniej, bo wśród kobiet tego potencjału jest całe mnóstwo. Być tylko w takich społecznościach, jak u nas, trzeba mocniej do tego namawiać, budować wśród pań większą pewność, że one mogą być motorem napędowym zmian. Zresztą bardzo często są.
Na Podkarpaciu od lat wcale albo prawie nie wykonuje się legalnych aborcji. To nie znaczy, że kobiety nie chcą tu przerywać ciąży, tylko że mają bardzo utrudniony dostęp do legalnych zabiegów. Czy planuje pan jakieś działania jako prezydenta, żeby to zmienić?
Mogę tu powiedzieć jedno. Kobiety w Rzeszowie muszą mieć zagwarantowaną pełnię swoich praw i zapewnione pełne bezpieczeństwo zdrowotne.
Redaktorka, publicystka. Współzałożycielka i wieloletnia wicenaczelna Krytyki Politycznej. Pracowała w „Gazecie Wyborczej”. Socjolożka, studiowała też filozofię i stosunki międzynarodowe. Uczy na Uniwersytecie SWPS. W radiu TOK FM prowadzi audycję „Jest temat!” W OKO.press pisze o mediach, polityce polskiej i zagranicznej oraz prawach kobiet.
Redaktorka, publicystka. Współzałożycielka i wieloletnia wicenaczelna Krytyki Politycznej. Pracowała w „Gazecie Wyborczej”. Socjolożka, studiowała też filozofię i stosunki międzynarodowe. Uczy na Uniwersytecie SWPS. W radiu TOK FM prowadzi audycję „Jest temat!” W OKO.press pisze o mediach, polityce polskiej i zagranicznej oraz prawach kobiet.
Komentarze