PiS chce uniemożliwić wybór Donalda Tuska na przewodniczącego Rady Europejskiej przez odroczenie głosowania do następnego szczytu. Szanse są małe. Jeśli jednak głosowanie się odbędzie i Tusk je wygra, rząd PiS zapowiada „zerwanie szczytu” lub niepodpisanie konkludujących go dokumentów. To strachy na Lachy, czy raczej oderwane od rzeczywistości strachy Lachów
Dziś wczesnym popołudniem dowiemy się, czy Donald Tusk zostanie na szczycie UE w Brukseli przewodniczącym Rady Europejskiej na drugą kadencję. Cieszy się poparciem przytłaczającej większości państw członkowskich, a być może nawet wszystkich poza Polską. Rząd zdaje sobie z tego sprawę i coraz bardziej rozpaczliwie próbuje wybór Tuska zablokować. Scenariuszy jest kilka.
Może starać się nie dopuścić do głosowania i odroczyć je do następnego szczytu (25 marca w Rzymie) i liczyć, że przekona któreś z państw do poparcia Jacka Saryusza-Wolskiego, lub, że w międzyczasie wyłoni się jakiś inny kandydat, który odbierze zwycięstwo Tuskowi. Wyraźnie zapowiedział to szef MSZ Witold Waszczykowski, ale ta pierwsza opcja jest zupełnie nieprawdopodobna, a Saryusz-Wolski nie otrzymał nawet zaproszenia na szczyt.
W razie, gdyby głosowanie się odbyło, a Tusk wygrał, mówi się, że polski rząd „zerwie szczyt” lub nie podpisze konkluzji szczytu, co unieważniłoby jego postanowienia.
Czy któryś z powyższych wariantów jest możliwy?
Traktaty europejskie są powściągliwe w kwestii procedury wyboru przewodniczącego Rady Europejskiej. Traktat o Unii Europejskiej (na mocy Traktatu z Lizbony z 2007 r.) mówi tylko, że „Rada Europejska wybiera swojego przewodniczącego większością kwalifikowaną na okres dwóch i pół roku; mandat przewodniczącego jest jednokrotnie odnawialny. W przypadku przeszkody lub poważnego uchybienia Rada Europejska może pozbawić przewodniczącego mandatu zgodnie z tą samą procedurą” (art. 15(5)).
W praktyce głosowanie na szczycie zarządza kraj sprawujący prezydencję w Radzie Europejskiej (obecnie jest to Malta), ale precyzyjnych warunków, co do jego ogłoszenia nie ma. Zwyczajowo szuka się kompromisu. Rada Europejska nie jest ciałem ustawodawczym, tylko politycznym, który wyznacza ogólne kierunki rozwoju Unii, dlatego wszystkim zależy na jednogłośności.
Jeśli jednak nikt nie poprze sprzeciwu Polski, a reszta państw uzna, że spór z naszym rządem nie wygląda na rozwiązywalny, to głosowanie się odbędzie, a jego wynik będzie prawnie wiążący.
Jedynym ograniczeniem jest zasada, że Tusk musi wygrać większością kwalifikowaną, czyli otrzymać poparcie 21 z 28 krajów z minimum 65 proc. ludności. Takie poparcie z pewnością uzyska.
Nie ma żadnej możliwości „zerwania szczytu”. Polskie przedstawicielstwo może po prostu z niego wyjechać, ale wybór Tuska pozostanie w mocy. PiS grozi, że nie podpisze tzw. konkluzji szczytu.
Niepodpisanie ich będzie miało taki sam efekt, czyli z punktu widzenia proceduralno-prawnego - żaden. Takie liberum veto na skalę europejska, które nigdy się nie wydarzyło w przeszłości, miałoby za to poważne konsekwencje polityczno-dyplomatyczne.
Znajdziemy się jeszcze dalej poza nawiasem najważniejszych decyzji, które Unia musi pilnie podjąć. W dodatku otwartym konflikcie z "prezydentem Unii" - to pozycję polski w UE tylko pogorszy.
Dużo zależy od tego, jak PiS rozegra całą sprawę. Jeśli po prostu wstrzyma się od głosowania, to sprawy dalej będą się toczyć swoim rytmem. Jeśli jednak pójdzie na otwarty konflikt z Unią i odmówi podpisania konkluzji to dalej są dwie możliwości, które wytłumaczyła OKO.press dr Małgorzata Bonikowska, prezes Centrum Stosunków Międzynarodowych.
Mało prawdopodobne, ale nie sposób wykluczyć resztek racjonalności. Szantaż wobec UE mógłby zamienić się w jakiś układ, w myśl którego polski rząd poparłby jednak ustalenia szczytu i zobowiązałby się do dalszej współpracy, a w zamian np. Polska zostałaby zwolniona z obowiązku uczestniczenia w systemie kwotowym (czyli pomocy uchodźcom przybyłym do Europy). Ale jeśli taki plan istnieje, to pozostaje na razie dyplomatycznym sekretem.
Jeśli jednak PiS jest naprawdę zdeterminowany, żeby „utrącić” kandydaturę swojego politycznego przeciwnika, to konsekwencje mogą być dla Polski opłakane.
Unijni liderzy chcą współpracować nad reformowaniem Unii, a do tego potrzeba konsensusu. Jeśli Polska, jako jedyny kraj, zacznie odmawiać podpisywania wspólnotowych ustaleń, może zostać z europejskiej debaty wyeliminowana.
Trwa przecież procedura kontroli praworządności wobec naszego kraju. Ostatnim jej etapem jest zawieszenie w prawach członka. Do tej pory wydawało się to niemożliwe, bo potrzebna jest na to zgoda wszystkich członków wspólnoty, a Węgry na pewno tego wniosku nie poprą. Ale pójście na całość PiS na brukselskim szczycie może zmienić unijną chemię.
Unia może na przykład złożyć Węgrom - które nie kwestionują wyboru Tuska - propozycję: w zamian za wykluczenia Polski wyłączenie z programu relokacji uchodźców, lub coś innego, na czym zależy premierowi Viktorowi Orbanowi.
Wówczas stalibyśmy się pierwszym krajem w historii, który został odsunięty od podejmowania decyzji w UE. Co więcej stałoby się to w kluczowym momencie, kiedy będzie decydować się kształt wspólnoty na najbliższe lata. Wyłoniłaby się z tego Europa trzech prędkości: wąskiego grona starej Unii, byłych państw obozu komunistycznego i Polski, która jedzie w przeciwnym kierunku niż wszyscy.
Socjolog, absolwent Uniwersytetu Cambridge, analityk Fundacji Kaleckiego. Publikował m.in. w „Res Publice Nowej”, „Polska The Times”, „Dzienniku Gazecie Prawnej” i „Dzienniku Opinii”.
Socjolog, absolwent Uniwersytetu Cambridge, analityk Fundacji Kaleckiego. Publikował m.in. w „Res Publice Nowej”, „Polska The Times”, „Dzienniku Gazecie Prawnej” i „Dzienniku Opinii”.
Komentarze