Jak mogłeś, Pilchu, tak mnie wystawić do wiatru? - osobiste pożegnanie koleżanki i redaktorki. Joanna Szczęsna o Jerzym Pilchu - Jego tekstach ("niepowtarzalna fraza, mordercze sztychy polemiczne") i Jego zdrowiu ("różne stany kiepskie")
Nasza licząca ponad ćwierć wieku znajomość opierała się na dwu solidnych filarach: On zawsze skrupulatnie oddzwaniał i odpisywał na moje listy oraz mejle, a z drugiej strony – ja wielbiłam jego sposób pisania (ach, ta niepowtarzalna Pilchowa fraza, rytm zdania, jasność wywodu, mordercze sztychy polemiczne, energiczne rozrywanie utartych związków frazeologicznych, by połączyć słowa w nieoczekiwane, aż kipiące od erotycznej niemalże energii, nowe związki).
No więc wielbiłam jego twórczość prawie bezkrytycznie i bynajmniej tego przed nim nie ukrywałam.
Tak to się właśnie zaczęło. Będąc fanką jego felietonów w „Tygodniku Powszechnym”, udało mi się go przekonać, żeby pisywał również do „Magazynu Gazety Wyborczej”, który – jako tygodniowy kolorowy dodatek do codziennej „Gazety” – zakładałam na początku lat 90., a przez pierwszy rok czy dwa byłam też jego naczelną. Nasza współpraca układała się koncertowo: ja chwaliłam Pilcha telefonicznie, listownie i via faks (było takie urządzenie), a on się w tym pławił.
Nie, nie był próżny, raczej znał swoją wartość, choć zdarzały mu się ataki niepewności i skromności.
Jerzy Pilch, doskonały polski prozaik (laureat nagrody "Nike" w 2001 roku za powieść "Pod Mocnym Aniołem") i przenikliwy felietonista (pisał najpierw w "Tygodniku Powszechnym", później w "Polityce", "Dzienniku" i "Przekroju") zmarł w piątek 29 maja 2020. Miał 67 lat. Jego powieści były filmowane: tak stało się ze "Spisem Cudzołożnic" i "Pod Mocnym Aniołem". Ostatnią książką Pilcha było wydane w 2019 roku "Żółte światło"
Moje komplementy były raczej spontaniczne niż cyniczne i na pewno nie chodziło mi o to (a przynajmniej nie tylko), żeby go zatrzymać na wierszówce w „Magazynie”. Dziś sobie nawet nie przypomnę, jak długo tam pisywał. Pamiętam za to, jak kiedyś przytoczyłam mu entuzjastyczny komentarz naszej, skądinąd surowej w swych ocenach, maszynistki Wandy Ostrowskiej (wicemistrzyni RWPG w maszynopisaniu plus naście lat przepisywania na maszynie dla solidarnościowego podziemia), która rozszyfrowywała rękopiśmienne gryzmoły Pilcha, a w odpowiedzi dostałam od niego zabawny liścik, żebym miała świadomość, iż kobietom, które głaszczą jego ego, wchodzi to w nawyk.
No i weszło mi. Przeglądam naszą korespondencję (nie jest tego tak wiele, trochę mejli, trochę listów odręcznych) i co znajduję? Komplement na komplemencie.
„Przeczytałam z zachwytem (to był pierwszy odruch). Potem zaś odechciało mi się pisać cokolwiek (z zazdrości). Teraz nie mogę się zdecydować, czy bardziej mnie Twój tekst rozradował, czy pogrążył” (6.II.2009)
„Przed odłożeniem na miejsce (to jest do „książki nadziewanej") raz jeszcze rzuciłam oczkiem na Twój felieton o Szymborskiej. Chciałam się (masochistycznie) ponapawać, jak dobrze piszesz.
Niestety, oko moje zatrzymało się na słówku „niezależny” w odniesieniu do Andrzeja Żuławskiego. Jakoś w pierwszej lekturze mi to umknęło. Skąd Ci taki pomysł (przymiotnik) przyszedł do głowy? Jaki tam on niezależny... od rozumu chyba (owszem, jest przystojny i dobrze włada francuskim, ale to nie to samo.)
Nie wierzę, żebyś przeczytał którąś z jego grafomańskich książek, których spłodził kilkanaście... Chcesz, sprezentuję Ci jakąś (można je kupić za złotówkę na allegro). Nie mogę wyjść z zadziwienia. Jeszcze gdybyś był blondynką…, ale żeby prosty luter tak się dał nabrać? A może podobają Ci się jakieś jego filmy? Pilchu, nie rań mnie. Serdeczności. Joa” (2.III.2009)
No i okazało się, że mogę go czasem bezkarnie leciutko szturchnąć (choć chyba nigdy więcej nie skorzystałam z takiej okazji). Odwrotną pocztą przyszło jakby usprawiedliwienie:
„Tak. Konstrukcyjnie mi było potrzebne jakieś wzmocnienie, teraz widzę: to było zbyteczne. Błąd. Choć w przeciwieństwie do filmów książkom nie odmawiam pewnej dozy talentu. Ale oczywiście spór jest tylko o to, co gorsze. Mam do niego słabość, bo jednak dymał Sophie Marceau. Zostawiła go, ale przez pewien czas ją dymał. Nie przesłania mi to merytoryzmu - to jest merytoryzm najwyższy i sam w sobie. Czułości. J” (2.III.2009)
„No, kończ wreszcie tę powieść i do roboty, do felietonów. Drugiego takiego felietonisty jak Ty w Polsce nie ma, a powieść... eee tam, mogłabym bez niej żyć. Mam na myśli współczesną, nie to, co pisałeś przed laty” (18.II.2012)
„Co tydzień zaglądam do »Tygodnika Powszechnego«, a tu nic, autobiografia w sensie ścisłym zapłonęła i zgasła... Nie powiem, że kupuję »Tygodnik« tylko dla Ciebie, bo to byłaby nieprawda, dla Ciebie to kupowałam »Dziennik«, czy jak tam się nazywała ta gazeta, do której zbłądziłeś" (8.VIII.2015)
Nigdy nie ukrywałam przed Pilchem, że mam na niego teczkę (wycinki robię od młodości w trybie obsesyjno-kompulsywnym, zużywając kolejne pary nożyczek oraz wykańczając kolejne zszywacze), ale nie chciałam mu powiedzieć, komu jeszcze ją założyłam („żebyś się, Pilchu, przesadnie nie wbił w dumę”). Nie nalegał. Teraz żałuję, że poskąpiłam mu tej wiedzy. Nie chcę dłużej tego przed nim ukrywać.
Wiesz, Pilsiaczku (nie cierpiał, gdy używałam tego zdrobnienia), komu jeszcze (z pisarzy polskich) przysługuje u mnie teczka? Miłoszowi, Herbertowi, Szymborskiej, Lipskiej, Konwickiemu, Lemowi i dwóm prozaikom (nazwisk nie podaję, bo żyją). I co Ty na to?
Do teczki wkładałam wszystkie jego felietony, a jak ukazywało się ich wydanie książkowe, sprawdzałam, co weszło i tym, co nie weszło – nadziewałam książkę, resztę wyrzucając na makulaturę. Myślę też, że zgromadziłam komplet jego wywiadów (żeby mówić wciąż to samo, a jednak nie powtarzać się i żeby to miało energię oraz moc – no, czapka z głowy!) Kiedy przyszła do mnie pisząca biografię Pilcha Katarzyna Kubisiowska, moja teczka zrobiła chyba na niej wrażenie . Zrobiła, nie zrobiła, dość że pożyczyła ode mnie część moich zbiorów na rewers (oddała, nie wypominając, dopiero po jakichś 3-4 latach).
Tak, zdarzało się, że po przeczytaniu tekstu Pilcha pióro samo wypadało mi z ręki.
Redakcja "Wyborczej" zamówiła kiedyś u mnie recenzję z „Poczty literackiej” - zbioru odpowiedzi na listy aspirujących do pisarstwa czytelników „Życia Literackiego”, przygotowanego przez zaprzyjaźnioną z Wisławą Szymborską prof. Teresę Walas dla Wydawnictwa Literackiego. Wydawało się, że to samograj: cóż prostszego, niż opisać cały ten wdzięk, bezpretensjonalność, poczucie humoru, ironię, zjadliwość, dowcip, sarkazm… Już miałam gotowy pierwszy, pełen zachwytu akapit, aż tu nagle czytam, co Pilch napisał w „Polityce”.
Odpowiedzi na listy czytelników Wisława Szymborska pisywała na przemian z Włodzimierzem Maciągiem. Będąc jedyną kobietą w redakcji, używała – żeby jej nie zdekonspirowano – pluralis maiestatis, podczas gdy Maciąg pisał po bożemu, w pierwszej osobie liczby pojedynczej. Do „Poczty literackiej” weszły jedynie starannie wyłuskane ze starych numerów "Życia Literackiego" błyskotliwe minieseiki autorstwa Szymborskiej, co Pilch wypunktował, nadając swojej recenzji (czuję tu jego rączkę) tytuł: „Oddzielić ziarno od Maciąga”.
Po prostu bezbłędnie wyczuł, że odpowiedzi Maciąga musiały być równie błyskotliwe. Tyle że nie miał Nobla.
Tak czy inaczej, tej akurat recenzji nie napisałam. Parę razy zresztą, przez te 25 lat naszej serdecznej znajomości, zrobił mi Pilch takie, nie bójmy się tego słowa, świństwo, pisząc coś tak porywająco i fantastycznie, że tylko samobójca chciałby zbliżyć się do tego samego tematu. Ja z kolei puchnę z dumy, że dwa razy podrzuciłam mu temat do felietonu (choć niestety nie zapamiętałam, jaki). Pochwałę dostałam na piśmie.
Drugi powtarzający się wątek naszej rachitycznej korespondencji, to moja troska o Pilchowe zdrowie. Starannie śledziłam wszystko, co pisał o sobie, wychwytując niepokojące sygnały. Tak, można powiedzieć, że był to rodzaj monitoringu. Zdarzało mi się go odwiedzać – na jego wezwanie – w szpitalach (również w Tworkach, gdzie dał się zamknąć w nadziei pokonania swojego alkoholizmu) i stawiać mu na wycieraczce w domu na Hożej garnek z zupą.
„Czytałam tekst o Tobie w Świątecznej, czułam, że w tych buńczucznych i nazbyt dobrze sformułowanych frazach – nic tylko cytować – kryją się różne smętne informacje”. (18.II.2012) I raz jeszcze tego samego dnia: „Niepokojąco zabrzmiało, co napomknąłeś o zdrowiu i „zwolnieniu tempa”. A może należałoby przejść na dyktowanie? Pytam z życzliwości, nie oczekuję żadnej odpowiedzi”.
Pilch odmejlowuje dosłownie po chwili: „Na wszystkie pytania odpowiem przez telefon, najlepiej któregoś popołudnia, najlepiej na stacjonarny (masz jakieś darmowe minuty?). Podaję numer stacjonarny do Wisły (…)
Inne detale, w tym moje samopoczucie ustalimy komórkowo. Ze zdrowiem nie tęgo i być może trzeba będzie coś zrobić, ale na razie obraz jest nieczysty, od trzech zaledwie tygodni nie palę, od kwietnia ani kropli alkoholu więc różne stany kiepskie mogą być maską wiadomo jakich głodów. Ale cieszę się że poruszasz ten temat, jakoś pewniej się – z powodu, że wiesz – czuję. Piszę ledwo ledwo, ale dyktowania na razie sobie nie wyobrażam”.
Jednak rok później wraca do pomysłu dyktowania i chyba wspomina o tym w felietonie, skoro odruchowo reaguję: „Naprawdę myślisz o dyktowaniu, czy to tylko figura literacka? Ale jeśli poważnie, to przedstawię ofertę (…). Czy naprawdę jest tak źle, jak wyczytałam w Tygodniku Powszechnym?” (2.IV.2013)
I ostatni list, jaki znalazłam w moim komputerze, co nie znaczy, że żadnego późniejszego nie było: „Piszę, bo się niepokoję o Ciebie. Lubię myśleć, że należysz do tych Gigantów, co to, żeby nie wiem co, swoją normę dzienną wypiszą. Dasz jakiś znak życia? (8.VIII.2015)
Poza korespondencją, która stanowi fantastyczną protezę dla pamięci, mam jeszcze jakieś pojedyncze wspomnienia ze spotkań, a to nad Wigrami (pisałam w tamtejszym Domu Pracy Twórczej „Lawinę i kamienie”, on – prowadził jakieś warsztaty u Tadeusza Słobodzianka), a to w Poznaniu przy odbieraniu nagrody Biblioteki Raczyńskich, a to w Krakowie czy na Wybrzeżu na jakichś targach książki.
Witaliśmy się serdecznie i rozchodziliśmy, każde w swoją stronę. Nie zapomnę mu nigdy entuzjastycznej recenzji z „Lawiny i kamieni” (a właściwie z jednego jej rozdziału, o Tadeuszu Borowskim, bo reszty nie raczył przeczytać) i tego, że jak kiedyś napadł na mnie – skądinąd całkowicie niesprawiedliwie – to nie po nazwisku, tylko per „pewna znana dziennikarka”. W pytaniu „czy mam darmowe minuty?” (jak już rozmawialiśmy przez telefon, to godzinami), chcę czuć nie tylko jego luterską oszczędność, ale i troskę o moje finanse.
Uczciwie mówiąc, nie specjalnie kręciły mnie jego fabuły i narracje, mogłabym żyć bez jego powieści czy nawet opowiadań (teraz, kiedy czytam moje do niego listy, widzę, że przesadnie często go o tym informowałam), choć doceniałam ich kunszt i stawiałam je wysoko w moim prywatnym rankingu polskiej prozy.
Ale prawdziwie podziwiałam Pilcha jako felietonistę (tylko proszę mi nie wmawiać, że felieton to coś mniej niż „prawdziwa” literatura) i nawet jakbym podlewała własny żal, że porzucił komentowanie politycznych aktualiów, że pozostawił nas samym sobie wobec „skrzeczącej rzeczywistości”. Tak było, póki nie zaczął pisać i publikować swoich „Dzienników”.
Wracałam do ich lektury po wielokroć. Czytam ze ściśniętym gardłem.
Przez kilkanaście lat mego życia, niezależnie od pracy w redakcjach różnych pism drugiego obiegu, zajmowałam się tzw. małym kolportażem, roznosząc po rodzinnej Łodzi i Warszawie „Biuletyn Informacyjny”, ASa [Agencji Solidarności - niezależna agencja prasowa przy Regionie Mazowsze NSZZ "Solidarność", 1980-1981], później „Tygodnik Mazowsze” [największe pismo podziemnej "Solidarności" 1982-1989].
W wolnej Polsce, z wolną prasą, nie było – teoretycznie – takiej potrzeby. A jednak przyzwyczajenie to druga natura i najwidoczniej nie potrafiłam żyć bez „małego kolportażu”. Teraz to proste, robię skan i rozsyłam, co mi się podoba. Ale kiedyś nie miałam skanera i ulubione felietony Pilcha (choćby ten genialny o liście Bronisława Wildsteina) rozmnażałam na xero w dziesiątkach egzemplarzy i pakowałam w koperty, które adresowałam – tak, tak – ręcznie i rozsyłałam po świecie.
A potem, już w XXI wieku, na warsztatach z creative writing, jakie prowadziłam w Collegium Civitas, katowałam studentów głośną lekturą twórczości Pilcha. Zwłaszcza na zajęciach poświęconych „pierwszym zdaniom”. Wiele z tych Pilchowych pierwszych zdań rozpoczynających jego felietony, powieści, opowiadania mogę cytować z pamięci. Weszły mi do głowy i ani myślą z niej wyjść. Proszę posłuchać: „Stary Kubica, gdyby żył, miałby 106 lat, więc i tak by nie żył”. Czy to nie piękne? I jak to zapomnieć?
Przeczytałam kilka ostatnich rozmów Pilcha o emigracji do Kielc (ma się rozumieć, włożyłam je do jego teczki). Nie, żebym poinformowała o tym jego czy jego żonę, ale wybierałam się ich odwiedzić, jasne, że umówiwszy się wcześniej. Rozmawiałam już o tym z jedynym znanym mi kielczaninem Bogusiem Białkiem. Obiecał mnie przenocować i zawieźć samochodem do Świętej Katarzyny, gdzie 60 lat temu spędziłam wakacje i już nigdy później nie jadłam lepszych jabłek niż te, które kradłam z tamtejszego klasztornego ogrodu. Chciałam sprawdzić, jak dziś smakują.
Jak mogłeś, Pilchu, tak mnie wystawić do wiatru?
Joanna Szczęsna
Komentarze