0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. Konrad Kozłowski / Agencja Wyborcza.plFot. Konrad Kozłowsk...

OKO.press: Czy potrzeba 30 lat badań, które panowie wykonali, aby zobaczyć rysy na wizerunku tzw. „żołnierzy wyklętych”, czyli antykomunistycznego podziemia?

Prof. Rafał Wnuk: Zarówno Sławek, jak i ja jesteśmy w dalszym ciągu antykomunistami. Wychowaliśmy się na opowieściach o wojnie polsko-bolszewickiej, o 17 września 1939 roku, na Katyniu, wreszcie na skomunizowaniu powojennym Polski. Jesteśmy dziećmi stanu wojennego, dla których generał Wojciech Jaruzelski był złem wcielonym, zabijającym Karnawał „Solidarności”, mordującym wspaniałą energię i poczucie wolności. Dla nas komunizm to totalitaryzm. Krzywda. Dlatego nasze zainteresowanie naukowe podziemiem antykomunistycznym jest opowieścią ważną, bo też tożsamościową.

Podziemie miało siłę uwodzącą.

Dr Sławomir Poleszak: Pierwszy rozdział naszej książki dotyczy bardzo osobistej historii wioski Rafała, skąd pochodzi jego rodzina. Przez jej pryzmat pokazujemy hekatombę, która wydarzyła się w Polsce w czasie okupacji. Co prawda o tym nie piszemy, ale moja rodzina również została doświadczona podczas wojny. Jeden brat babci zginął w czasie akcji „Burza” w lipcu 1944 roku na Lubelszczyźnie. Następnie drugi został wywieziony przez Sowietów do obozu internowania. Wrócił dopiero w 1947. Później ja, już w latach 80., przeczytałem jego pamiętnik z czasów konspiracji w mojej rodzinnej okolicy i o tym, jak przeżył niewolę. Wtedy złapałem bakcyla historii i tej historii odtwarzania.

Zresztą wybór drogi naszego z Rafałem kształcenia nie jest przypadkowy. Wybraliśmy Katolicki Uniwersytet Lubelski, który w tamtym czasie cieszył się inną niż obecnie opinią. Trafiliśmy do oazy wolnej myśli, na seminarium profesora Tomasza Strzembosza już z pełną świadomością tego, czym chcemy się zajmować.

R.W.: Kiedy człowiek staje się zawodowym historykiem, gdzieś pod koniec studiów magisterskich czy na początku doktoranckich, jest zobowiązany do włączenia myślenia krytycznego i chłodnej oceny. Wyidealizowany obraz, jaki mieliśmy, nim zetknęliśmy się ze źródłami historycznymi, zaczął fluktuować. Dość szybko doszliśmy do tego, jak podziemie antykomunistyczne jest niejednoznacznym, skomplikowanym zjawiskiem.

Zaczęliśmy też dostrzegać, jak bardzo ten rozdział polskiej historii jest instrumentalizowany przez różne siły polityczne. Każda partia, która chce przetrwać dłużej niż jeden sezon, potrzebuje mitu politycznego. Podstawowym elementem kanonu prawicy w Polsce jest patriotyzm rozumiany jako antykomunizm. Z tej perspektywy przeciwnicy to post-, post-postkomuniści czy neokomuniści. Jest to dwubiegunowy obraz świata. Zatem nie ma lepszego mitu założycielskiego, niż podziemie antykomunistyczne. To w nim prawica upatruje źródeł „prawdziwego” patriotyzmu.

S.P.: Ale zanim do tego doszło przez 10-15 lat wolnej Polski badanie podziemia było tematem tak naprawdę marginalnym. Dopiero, kiedy został powołany do życia IPN, a przede wszystkim, kiedy jego prezesurę objął prof. Janusz Kurtyka, a następnie do władzy doszło PiS, ten temat stał się głównym paliwem napędowym dla polityków tej formacji.

Czytając panów książkę „Niezłomni czy realiści” miałem wrażenie ogromnego zagubienia ludzi, którzy nie wiedzieli dokąd mają iść, co robić, komu wierzyć.

R.W.: W czasie wojny, kiedy wszystko zostało zagospodarowane przez okupanta, a państwo było już „ich”, a nie nasze, pojawiła się próżnia społeczna. Wypełniło ją Polskie Państwo Podziemne (PPP). Od 1945 roku ta sytuacja niebywale się skomplikowała. O PKWN-ie czy Rządzie Tymczasowym śmiało można powiedzieć, że nie były to polskie rządy. Jednak już od połowy roku, po tym jak powstał Tymczasowy Rząd Jedności Narodowej ze Stanisławem Mikołajczykiem jako wicepremierem, Polacy znaleźli się w sytuacji, w której państwo było ich i nie ich jednocześnie.

Podziemie musiało się w tej niejednoznaczności odnaleźć. A to nie było łatwe.

S.P.: O ile w czasie okupacji mieliśmy procesy, które poległy na centralizacji i skupieniu w Polskim Państwie Podziemnym sił niepodległościowych, tak od momentu Powstania Warszawskiego zauważamy sytuację odwrotną – decentralizację, dekompozycję i atomizację tego, czym dotychczas było PPP. Warto pamiętać, że np. od wybuchu Powstania Okręgi Lubelski, i Białystocki Armii Krajowej przez 8-9 miesięcy nie miały kontaktu z ośrodkiem dowódczym. Tamtejsze jednostki znalazły są w informacyjnej próżni. Były zdane na łaskę, wiedzę i autorytet miejscowych dowódców. Ci przejmowali kierowanie okręgami i na swoje wyczucie podejmowali decyzje. Trwali w konspiracji, czekając na nawiązanie łączności z dowództwem krajowym.

Podpułkownik Władysław Liniarski „Mścisław”, czyli komendant Okręgu Białostockiego, czy ppłk Wilhelm Szczepankiewicz „Drugak”, komendant Okręgu Lubelskiego, dopiero w kwietniu 1945 roku odzyskali kontakt z dowództwem już wtedy Delegatury Sił Zbrojnych na Kraj. Kilka miesięcy wcześniej, w styczniu, gen. Leopold Okulicki „Niedźwiadek” rozwiązał Armię Krajową. Wspomniane Okręgi nie wykonały rozkazu o rozwiązaniu, bo się z nim zwyczajnie nie zgadzały. Trwały w konspiracji. Liczono, że po kapitulacji III Rzeszy dojdzie do starcia między aliantami zachodnimi a Związkiem Radzieckim. Tymczasem kolejne miesiące oddalały ten konflikt. To co miało być tymczasowe, przerodziło się w codzienność.

Mnożyły się pytania: „Co dalej?”, „Jak się zachowywać wobec nastałej sytuacji?”.

R.W.: Byli tacy, którzy sądzili, że wybuchnie III wojna światowa. Wystarczy do niej doczekać w lesie. Byli też tacy, którzy uważali, że ten scenariusz jest niemożliwy. Najpierw konferencja jałtańska, a następnie postanowienia poczdamskie kolejno to potwierdzały. W 1945 roku ten proces zmiany przekonania zachodził dość gwałtownie. Natomiast zadawano sobie pytanie: „Co to znaczy, że nie będzie III wojny?”. Przecież jej brak wcale nie musiał oznaczać komunizacji Polski.

Postanowienia jałtańskie dały Polakom możliwość wyboru własnego systemu politycznego przy zastosowaniu zasady, że Polska nie będzie wroga Sowietom. Dlatego najwięcej ludzi aktywnie politycznie poszło drogą Mikołajczyka. Pamiętajmy, że w jego partii było 10 razy więcej osób niż w podziemiu. Powstało też Zrzeszenie Wolność i Niezawisłość, które choć wspierało Mikołajczyka, postanowiło zostać w podziemiu, działać politycznie i czekać na zapowiadane wybory.

Byli też tacy, co chcieli trwać przy rządzie w Londynie, prawda?

R.W.: Tak, ale nie do końca wiadomo było, co to znaczy. Podziemie nie miało z nim łączności. Ludzie też po prostu starali się przetrwać w rzeczywistości, jaka by ona nie była. I najczęściej do żadnego podziemia się nie zgłaszali. Byli w końcu też przekonani komuniści i ludzie którzy postawili na tę nową władzę, czy to ze względu ideowych czy pragmatycznych. Spektrum postaw było naprawdę bardzo szerokie. Antykomunizm nie zawsze oznaczał walkę zbrojną.

niezłomni okładka

Książkę „Niezłomni czy realiści? Polskie podziemie antykomunistyczne bez patosu” można kupić na stronie Wydawnictwa Literackiego.

Panie Sławku, wspominał pan o rozwiązaniu AK z rozkazu „Niedźwiadka”, którego nie wszyscy posłuchali. Czy głównym powodem był brak komunikacji?

S.P.: Najbardziej znaczącym powodem niewykonania tego rozkazu, była różnica doświadczeń. Bo jak spojrzymy, które z okręgów nie wykonały rozkazu, będzie to dzisiejsza ściana wschodnia, czyli Okręgi Białostocki, Lubelski i częściowo Rzeszowski. Te tereny miały styczność z nowym porządkiem, wprowadzonym przez Armię Czerwoną i Związek Radziecki oraz polskich komunistów od lipca 1944 roku. Te kilka miesięcy uświadomiło ludziom, że co prawda dzięki Armii Czerwonej okręgi zostały oczyszczone z niemieckiego okupanta i nastała wolność, ale była ona krótkotrwała. Osoby w szeregach PPP szybko stały się wrogami dla nowej rzeczywistości. Początkowo represje skierowano przeciwko dowódcom, szybko jednak zaostrzono kurs. Od października 1944 roku prześladowano również tzw. doły akowskie.

To doświadczenie spowodowało, że ludzie podejmowali decyzję o trwaniu w lasach, w ukryciu.

Okręg Lubelski został szczególnie doświadczony kilkoma bardzo ostrymi wsypami, które mogły zakończyć się dla niego całkowitym paraliżem. Tylko dzięki trwaniu średniego szczebla konspiracji, czyli inspektoratów i obwodów, przetrwano najtrudniejsze momenty w dość dobrej kondycji.

Inaczej było na zachód od Wisły?

S.P.: Tak, łódzkie, poznańskie, krakowskie, pomorskie czy śląskie nie doświadczyły tego kilkumiesięcznego obcowania z nową rzeczywistością. Zatem kiedy na początku 1945 roku na te tereny wkroczyła Armia Czerwona, rozkaz „Niedźwiadka” z 19 stycznia został już wykonany, a struktury konspiracyjne się rozsypały, ale też nie wszystkie. W książce przywołujemy symptomatyczne słowa pułkownika Liniarskiego, którymi ustosunkowuje się on do decyzji o rozwiązaniu AK. Powiedział: „Rozprowadzenie 30 tys. obywateli, gdyż tylu jest zorganizowanych, jest niemożliwe, a zagrożeni są wszyscy. Rozprowadzić element najwartościowszy, tj. przeważnie dowódców, pozostawiając resztę na pastwę losu, to czyn, na jaki może się zdobyć tylko szubrawiec. Oddziałów leśnych rozprowadzić się nie da, bo po rozejściu się zbiorą się na nowo, ale w bandę rabunkową. Pozostaje jedno — zorganizowanie się w samoobronie”.

Co więcej, wielu dowódców ze wschodnich terenów dzisiejszej Polski uważało ten rozkaz za grę polityczną. Mieliby się rozwiązać, jednocześnie wiedząc, że to lipa. Takiego myślenia na zachód od Wisły nie było.

Przeczytaj także:

W książce panowie zastanawiacie się, czy „Niedźwiadek” nie konspirował z Sowietami.

R.W.: Dotyka pan bardzo popularnej w wąskich kręgach wersji, która próbuje uczynić z Okulickiego agenta sowieckiego wywiadu. Miał on rzekomo na polecenie Sowietów celowo doprowadzić do wybuchu powstania warszawskiego i osłabienia AK. Nie uważam, że jest to uprawniona hipoteza. Jest ona oparta na przekonaniu, że „Niedźwiadek” został zwerbowany w 1941 roku, kiedy Sowieci go aresztowali i osadzili na Łubiance. Napisał wówczas list-zeznanie, którego forma sugeruje, że albo się załamał, albo podjął grę z wrogiem. Co zresztą później sugerował w meldunkach, kiedy już znalazł się na Zachodzie.

Nie mamy żadnych dowodów, że był agentem.

To domysł budowany na bardziej niż słabych przesłankach. Co nie oznacza, że dobrym rozwiązaniem było przysłanie do okupowanej Polski człowieka, który przeszedł sowieckie więzienie i być może chciał udowodnić sobie i innym, że wciąż jest twardym oficerem. Być może doświadczenie wpłynęło na jego osąd rzeczywistości? W książce nie jesteśmy bezkrytyczni wobec działań „Niedźwiadka”. Co nie zmienia faktu, że podczas procesu szesnastu [pokazowy proces polityczny przywódców polskiego państwa podziemnego, przeprowadzony w czerwcu 1945 roku w Moskwie – red.] zachowywał się najlepiej ze wszystkich aresztowanych.

Porozmawiajmy o dowódcach. Co ciekawe, mocno akcentujecie panowie ich fizyczność, wygląd, ale też cechy charakteru. Były one ważne, by przewodzić ludźmi?

S.P.: W wielu wypadkach te postaci były motorami napędowymi naszej książki. Jest ona przede wszystkim oparta o losy ludzkie, które są autentyczne, żywe i najbardziej wiarygodne dla czytelnika. Skupiając się tak mocno na bohaterach, chcieliśmy zwrócić uwagę na ich cechy wyglądu zewnętrznego, ale również cechy charakteru.

Zachowany do naszych czasów materiał ikonograficzny jest bardzo różnorodny. W wielu wypadkach mamy jedną, dwie fotografie danego dowódcy. Bardzo trudno było skonstruować obraz postaci w tamtym czasie. Dlatego posiłkowaliśmy się relacjami, opisami innych współuczestników wydarzeń. Oczywiście, że ci ludzie, którzy obejmowali dowództwo, czy też zastępowali przełożonych po aresztowaniach lub śmierci, musieli mieć pewien zasób, cech, pozwalających na przewodzenie. Musieli cieszyć się autorytetem wśród pozostałych osób. Posiadać charyzmę, to coś, żeby pozostali poszli za nim jak w ogień, ryzykując swoje życie. To miks cech, który powodował również, że niektórzy stawiali się watażkami, dopuszczającymi się różnego typu niechlubnych czynów.

W oddziałach leśnych obserwowaliśmy też, że z czasem coraz młodsi oficerowie czy podoficerowie stawali się dowódcami. Kiedyś komendantem okręgu był podpułkownik, major, a tymi „okręgami”, pod koniec lat 40-tych dowodzili chorążowie czy sierżanci.

R.W.: Podziemie teoretycznie było instytucją, ale nie funkcjonującą na znanych dzisiaj zasadach – mamy urzędników, a nad nimi dyrektora, którego ktoś wyznaczył; albo uczniowie w szkole mają nad sobą nauczycieli, a ci dyrektora. Sytuacja jest jasna. Wiemy, kto wydaje polecenia. W podziemiu to, kto jest dowódcą, nie zależało od instytucji. Człowiek, by się nim stać musiał zostać zaakceptowany przez podwładnych. Inaczej nie mógłby wyegzekwować czegokolwiek. Dochodzimy tutaj zarówno do cech psychologicznych, jak i fizyczności. Pozycję człowieka budowały szybkie, zdecydowane decyzje, jak np. okradzenia czy zabicia kogoś. Przywódca brał pełną odpowiedzialność za swoje rozkazy. Skłonni do ryzyka, zdecydowani ludzie łatwiej pięli się w konspiracyjnych strukturach. To nie było klasyczne wojsko, gdzie rozwaga, doświadczenie, wieloletnie funkcjonowanie w środowisku było gwarantem awansu. Tutaj te drogi były zupełnie inne.

Świetnie panowie rozgrywacie to, jak życie i światopogląd bohaterów niszczy czy zmienia wojna. Przykładem jest Józef Kuraś „Ogień”, który był paranoikiem, despotą, porwał swoją pierwszą dziewczynę i kazał ją gwałcić do śmierci, był też oskarżany o zbrodnie na ludności cywilnej. Jednocześnie stawia mu się pomniki…

R.W.: Pierwszy krzyż go upamiętniający postawili jego podkomendni w 1948 roku. Jego kolejne wersje stoją do dziś. Pomnik postawiono mu na początku XXI wieku, ale nie w Waksmundzie, jego rodzinnej wsi, ani Nowym Targu, gdzie zmarł, tylko w Zakopanem. Tam, skąd pochodził nazwisko Kurasia wzbudzało tak wielkie kontrowersje, że nie odważono się postawić mu pomnika. Był niezwykle ciekawą i skomplikowaną postacią. Był uosobieniem wolnego człowieka, górala, Janosika, który chciał być sam sobie panem i dowódcą. Musiał mieć tupet, przyszył sobie gwiazdki majora, będąc sierżantem.

Wojna wydobyła z Kurasia różne cechy, złe i dobre. Zrobił zawrotną karierę. Z człowieka, który był jednym z synów górala, na pewno nie pierwszoplanową postacią we wsi, stał się panem Podhala. A nie skończył jeszcze trzydziestki! Niewyobrażalny wręcz awans dokonany w ciągu 6 lat. Poniekąd otworzyła mu do tego bramy okupacja, a później okres bezpośrednio powojenny. Z pewnością czasy, w których wychowali się ludzie z pokolenia Kurasia, sprzyjały brutalizacji życia, z dzisiejszej perspektywy trudnej do wyobrażenia.

Jakie są czarne karty podziemia?

R.W.: Część organizacji, zwłaszcza tych wywodzących się z pionu narodowego, traktowały mniejszości jako wrogów, jak komunistów.

Posługiwano się stereotypem żydokomunisty, białorusionokomunisty.

Ukraińskich mieszkańców wioski Wierzchowiny uznano za sowieckich kolaborantów, po czym wszystkich wymordowano. Natomiast pod względem liczb najwięcej zginęło Ukraińców, później Żydów.

Z kolei jeszcze przed 1945 rokiem działa organizacja „Toma”, która weszła w skład współpracującej z gestapo Brygady Świętokrzyskiej. W świetle dzisiejszych badań i dokumentów nie ma wątpliwości, że część podziemia związanego z Narodowymi Siłami Zbrojnymi Związku Jaszczurczego podjęła współpracę z Niemcami. Paul Fuchs [oficer SS, śledczy Gestapo – red.] zbudował linię współpracy z Polakami. To, co przez PPP czy AK było uznane za kolaborację, przez podziemie skrajnie nacjonalistyczne było realizowaniem własnej agendy politycznej, w myśl której należało współpracować z wrogiem przegranym, przeciwko wrogowi, który nadchodzi, czyli komunistom.

Oni opisaliby to w kategoriach realizmu politycznego.

Natomiast z naszej perspektywy Narodowe Siły Zbrojne Związku Jaszczurczego były organizacją niedemokratyczną z zapędami totalitarnymi, współpracującą z gestapo, które przecież dokonywało potwornych zbrodni na ludności cywilnej i zwalczało podziemie akowskie. To była kolaboracja!

W „Niezłomnych czy realistach” dotykacie panowie jeszcze jednej, wydaje się historycznie niezaopiekowanej kwestii, a mianowicie sytuacji kobiet podziemia antykomunistycznego. Które bohaterki wybijają się na pierwszy plan?

S.P.: Kobiety odgrywały bardzo ważną rolę nie tylko jako łączniczki czy sanitariuszki, ale dowódczynie na pewnym szczeblu organizacji. Szczególnie wstrząsnęły mną losy Emilii Malessy „Marcysi”. Tragiczna postać, w której historii jak w soczewce odbijają się opowieści o innych kobietach w konspiracji. Często ich los zależał od mężczyzn.

Malessa została aresztowana w październiku 1945 roku. W areszcie uwierzywszy na słowo płk. Józefowi Różańskiemu [szefowi Departamentu Śledczego MBP – red.], że żadna z ujawnionych przez nią osób nie będzie osądzona, ujawniła członków i przywódców I Zarządu Zrzeszenia Wolność i Niezawisłość. Oczywiście stało się inaczej. Największą potwarzą dla kobiety było to, że odwróciło się od niej całe środowisko podziemia, co pchnęło ją do samobójstwa.

Urzekające są też losy Lidii Lwow, czyli późniejszej narzeczonej majora Zygmunta Szendzielarza „Łupaszki”. W dużej mierze oparliśmy tę narrację na wspomnieniach kobiety, która w bezpośredni sposób opowiadała o tym, jak nie zgłosiła się na ochotniczkę do partyzantki, tylko została uprowadzona i wcielona do oddziału. Nie miała wyboru i siłą została sanitariuszką.

Na początku rozmawialiśmy o tym dlaczego narracje o antykomunistycznym podziemiu są tak chętnie zagrabiane przez prawicę. Jak zatem opowiadać tę historię w sposób zniuansowany?

S.P.: Nie chciałbym, aby wyszła ze mnie bufonada, ale wykonaliśmy kawał dobrej roboty. Wydaje się nam, że tak powinno pisać się o podziemiu, aby sportretować wielowymiarowość tego zjawiska. Tragiczne sytuacje sprawiały, że ludzie znajdowali się w sytuacji bez wyjścia. Często ich decyzje tak, jak w tragedii greckiej, prowadziły do fatalnego w skutki zakończenia. Pokazywanie blasków i cieni dnia codziennego sprawia, że obraz podziemia jest najprawdziwszy i najciekawszy.

Rafał Wnuk – badacz antysowieckiego i antyniemieckiego oporu w Europie w XX w. zajmujący się też studiami nad polityką pamięci. Profesor związany z Katolickim Uniwersytetem Lubelskim. Autor m.in. Za pierwszego Sowieta. Polska konspiracja na Kresach Wschodnich II Rzeczypospolitej (wrzesień 1939-czerwiec 1941); Leśni Bracia. Podziemie antykomunistyczne na Litwie. Łotwie i w Estonii. 1944-1956, współautor wystawy Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku.

Sławomir Poleszak – historyk, doktor, pracownik Instytutu Studiów Politycznych PAN oraz Ośrodka „Brama Grodzka – Teatr NN” w Lublinie. Badacz polskiego podziemia antykomunistycznego oraz komunistycznego aparatu represji w Polsce. Autor i współredaktor m.in. Podziemie antykomunistyczne w łomżyńskiem i grajewskiem (1944–1957); Atlas polskiego podziemia niepodległościowego 1944–1956 (nagroda czytelników w konkursie Książka Historyczna Roku 2008), współzałożyciel i współprowadzący internetowego portalu historycznego www.historiabezkitu.pl.

;
Na zdjęciu Jakub Wojtaszczyk
Jakub Wojtaszczyk

pisarz i dziennikarz. Autor „Cudownego przegięcia. Reportażu o polskim dragu” (Wydawnictwo Znak). Współpracuje z m.in. Vogue.pl, magazynem „Replika”, portalem Kultura u Podstaw.

Komentarze