Czy akcja afirmatywna miała sens? Z jakiego powodu systemowa dyskryminacja Afroamerykanów wcale się nie zmniejsza? I dlaczego uciskanym nie można odebrać pamięci - odpowiadamy na najważniejsze pytania dotyczące zamieszek w USA
W niedzielę w wielu metropoliach Ameryki tysiące demonstrantów kolejny dzień protestowało przeciwko brutalnemu traktowaniu Afroamerykanów przez policję. W samym tylko Nowym Jorku, mieście najdotkliwiej poszkodowanym przez epidemię koronawirusa, aresztowano prawie 400 osób, a ponad 30 funkcjonariuszy policji odniosło obrażenia. Zniszczono 47 radiowozów.
Zamieszki wybuchły po śmierci 46-letniego George'a Floyda, który zginął podczas próby zatrzymania 25 maja w Minneapolis. Mężczyzna został posądzony o próbę zapłacenia w sklepie sfałszowanym banknotem, nie był uzbrojony, miał tez czystą kartotekę. Wychowywał dwie córki. Pracował jako ochroniarz, posadę stracił w ramach zwolnień spowodowanych kryzysem wywołanym przez epidemię COVID-19. Na filmach nakręconych z komórek przez świadków wydarzenia widać, że funkcjonariusz dusi człowieka do nieprzytomności. Nagrania obiegły cały świat.
Protestujący chcą radykalnej zmiany zachowania policji, ale trudno dziś powiedzieć, czy osiągną swój polityczny cel, bo mechanizm, że człowiek ginie z ręki funkcjonariuszy, wybuchają protesty i po jakimś sprawa cichnie bez jakiejkolwiek społecznej zmiany, powtarza się cyklicznie.
Ostatni raz na równie masową skalę miało to miejsce pięc lat temu. Iskrą, która wiosną 2015 r. podburzyła miasto Baltimore, była śmierć Freddiego Graya. 25-letni Afroamerykanin, podejrzewany o handel narkotykami, został zatrzymany już kilka tygodni wcześniej. 12 kwietnia przewieziono go w ciężkim stanie do szpitala; miał pęknięty kręgosłup w sześciu miejscach. Mimo kilku interwencji chirurgicznych - zmarł.
Choć śledztwo w sprawie okoliczności tej śmierci jeszcze trwa, podobno policjanci zabrali skutego kajdankami Graya na sadystyczną „przejażdżkę", podczas której doznał licznych złamań. Wśród funkcjonariuszy z Baltimore to ponoć częsta praktyka.
25 kwietnia mieszkańcy miasta wyszli protestować przeciw brutalności stróżów prawa. Pokojowe wiece, w jakich uczestniczyli obok siebie politycy lokalni i przyjezdni oraz liderzy afroamerykańskich organizacji szybko ustąpiły miejsca zamieszkom. Przez dwa tygodnie codziennie płonęło ok. 150 samochodów. W sumie aresztowano kilkaset osób, w starciach raniono ponad stu policjantów.
Na czołówki telewizyjnych serwisów informacyjnych trafiła historia matki, która niemal za uszy wyciągnęła swego nastoletniego syna z demonstracji. „Nie chcę, żeby skończył jak Freddie Gray” – tłumaczyła. „Przemocy nie da się niczym usprawiedliwić” – oświadczył wówczas stanowczo ówczesny prezydent Stanów Zjednoczonych Barack Obama.
Baltimore to kolejne amerykańskie miasto, gdzie w ciągu kilku miesięcy rasowe napięcia „pękły” i skończyły się zamieszkami. We wrześniu 2014 r. w Ferguson, 22-tysięcznym osiedlu na przedmieściach St. Louis, 28-letni biały policjant Darren Wilson zastrzelił 18-letniego Michaela Browna – Afroamerykanina, który nie dość, że nie miał przy sobie żadnej broni, to jeszcze nigdy wcześniej nie był notowany przez policję. Skończyło się starciami i Gwardią Narodową na ulicach. Co więcej, swymi nieudolnymi działaniami mundurowi doprowadzili do eskalacji rozruchów, co ściągnęło na nich krytykę o dawno nienotowanej sile.
Koniec końców i tu, i w Baltimore postawiono zarzuty okrutnym policjantom. Tymczasem katalog przykładów nadużywania władzy przez policję pęcznieje.
Spójrzmy na Chicago. Tutaj, w chicagowskim South Side – ledwie kilka kilometrów od zgentryfikowanego Hyde Parku, gdzie przez lata mieszkał Barack Obama, w ciągu weekendu ginie średnio pięć osób, a dziesięć razy tyle zostaje rannych.
Chaos i eskalacja przemocy w tym trzecim co do wielkości mieście Ameryki przydały mu nowe przezwisko: „Chiraq”.To kombinacja słów „Chicago” i „Irak”, bo terror i bezprawie na zamieszkałych przez Afroamerykanów osiedlach przypomina już bezład pogrążonego w wojnie kraju nad Eufratem i Tygrysem.
Systemową dyskryminację i przemoc wobec Afroamerykanów obnażył w 2005 r. huragan Katrina. To oni najbardziej ucierpieli w pamiętnym kataklizmie i następującej po nim powodzi. Nieżyczliwi Ameryce komentatorzy nazwali 15 lat temu Orlean “miastem Trzeciego Świata", w którym - podobnie jak w afrykańskich metropoliach - cierpią wyłącznie Afroamerykanie. Statystyki opisujące strukturalną biedę są bezlitosne:
Jeszcze przed epidemią COVID-19 bezrobocie wśród Afroamerykanów było ponad trzykrotnie wyższe niż wśród białych. W wielkich miastach liczby są jeszcze bardziej zatrważające.
W Nowym Jorku 48 proc. mężczyzn z tej społeczności nie ma pracy. Niemal 20 proc. wszystkich jej przedstawicieli żyje poniżej społecznego minimum. Po drugiej stronie barykady, wśród zamożnych, także widać podziały. Choć klasa średnia wśród mniejszości się rozwija, a zamożniejsi Afroamerykanie przenoszą się powoli na przedmieścia, to czarny profesjonalista (lekarz, prawnik, urzędnik) zarabia średnio 77 proc. tego co profesjonalista biały (jeszcze w latach 70. było to 82 proc.).
Także statystyki dotyczące zdrowia wskazują na rasowe dysproporcje: więcej Afroamerykanów umiera na choroby serca, udary, zwyrodnienia związane z otyłością. A przede wszystkim na AIDS.
Historia emancypacji Afroamerykanów w ciągu ostatnich 50 lat osnuwa się wokół kilku kwestii. Najwięcej kontrowersji w białej Ameryce budzi akcja afirmatywna, czyli promowanie mniejszości etnicznych w firmach i na uczelniach. Ma ona wiele twarzy; najbardziej problematyczny jest system kwotowy, który zabezpiecza pewną ilość miejsc dla czarnoskórych studentów (Afroamerykanie dostają w procesie przyjmowania na uniwersytet punkty za pochodzenie, co krzywdzi innych). Metoda ta ma etyczne uzasadnienie: społeczeństwo chce zadośćuczynić za niewolnictwo i kilkadziesiąt lat następującej po nim dyskryminacji.
Po pierwszych latach doświadczeń z wdrażaniem systemu kwotowego słuszność akcji afirmatywnej została zakwestionowana.
W 1978 r. Sąd Najwyższy w orzeczeniu “Uniwersytet Kalifornijski przeciwko Bakke" przyznał rację białemu chłopakowi, którego dwukrotnie nie przyjęto na medycynę. Sędziowie uznali, że w sytuacjach tak specyficznych jak egzaminy do szkoły kształcącej profesjonalistów jakiekolwiek kwoty są niesprawiedliwe, a liczyć powinien się jedynie talent i wyniki kandydata.
Jednocześnie akcja afirmatywna została podtrzymana w procedurze naboru do koledżu, czyli uczelni niższego szczebla, kształcącej absolwentów liceów bez określonego kierunku. Powstała dwuznaczność: maturzystów z mniejszości etnicznych wolno promować punktami za pochodzenie, a "bakalarzy" (BA, odpowiednik naszych licencjatów) - nie.
Następna znacząca sprawa miała miejsce w 1986 r.: Rada Edukacji z Jackson zdecydowała, że gdyby doszło do redukcji etatów w szkolnictwie, w pierwszej kolejności pracę utracą biali nauczyciele. Decyzję zaskarżono i Sąd Najwyższy uznał ją za niekonstytucyjną, gdyż dyskryminowała przypadkowe ofiary kryzysu społecznego, jakim jest bezrobocie.
W 2003 r. jak bumerang wrócił problem dwojakiego traktowania absolwentów ogólniaków i koledżów. W orzeczeniu dotyczącym systemu kwotowego na Uniwersytecie w Michigan Sąd Najwyższy zaprzeczył wyrokowi z 1978 r. i zupełnie zmienił sens akcji afirmatywnej.
Sędziowie stwierdzili wtedy, że w przypadkach tak zindywidualizowanych jak rekrutacja na studia profesjonalne (chodziło o wydział prawa), egzaminatorzy mogą brać pod uwagę różne czynniki, między innymi rasę kandydata. Przy okazji tej samej sprawy sąd uznał jednak, że metoda przyjmowania na studia bakalarskie (licencjackie) nie uwzględnia “indywidualnego traktowania", zatem kwoty w przyjmowaniu maturzystów do college’u są niesprawiedliwe. Po 25 latach proporcje się odwróciły.
Akcja afirmatywna promuje mniejszości etniczne, w tym Afroamerykanów, lecz według sceptyków społeczeństwo amerykańskie wyrządza nim krzywdę… czarnoskórej mniejszości. Zmarły 25 lat temu filozof i krytyk kultury Christopher Lash w esejach zebranych w tomie “Bunt elit" odnosił się z rezerwą do systemu kwot. Wyraził pogląd, że akcja afirmatywna - pozwalając “dzieciom getta" na ukończenie prestiżowych szkół - “wyrywa" je z ich etnicznej społeczności. Młodzi robią kariery i upodabniają się do białych, zapominając o korzeniach. Czarna wspólnota na tym traci, gdyż jej diamenty po oszlifowaniu przestają się z nią identyfikować.
Taki osąd sprawy ma jednak drugą, mroczniejszą stronę. Autor “Buntu elit", krytykując Afroamerykanów za przejmowanie tożsamości białych, dokonuje rozróżnienia na dwie Ameryki podobnego do tego, które proponowali ekstremiści z Czarnych Panter.
Poza tym różnice między etnicznymi społecznościami dalej są jaskrawe. Oczywiście, rewolucja politycznej poprawności wyrzuciła ze słownika szereg pojęć uwłaczających mniejszościom (nie tylko rasowym). Ale za reformą języka nie poszły inne zmiany znoszące dyskryminację. Nowoczesny rasizm ujawnia się m.in. w systemie penitencjarnym i polityce bezpieczeństwa wewnętrznego.
Nowym rasizm zaczął się w latach 80., gdy wzrosła przestępczość w miejskich dzielnicach zamieszkiwanych przez Afroamerykanów. Handel narkotykami, wojny gangów, rozboje - nowe etykietki przylgnęły do wchodzących w dorosłość czarnych chłopców.
Wprowadzono surowe kary, które szybko nabrały rasistowskiego oblicza.
Burmistrz Nowego Jorku Rudolph Giuliani wprowadził w latach 90. politykę “zero tolerancji" i “oczyścił" miasto z niepożądanych elementów. Skutkiem ubocznym było jednak stworzenie sita, szczególnie szczelnego wobec Afroamerykanów i Latynosów.
Od czasów Giulianiego gapowicza wyprowadza się z metra skutego kajdankami i odwozi na posterunek radiowozem. Zmniejszyło to przestępczość, ale także zepchnęło mniejszości etniczne na krawędź. Nastolatek na Bronksie dorasta w atmosferze nienawiści, obowiązuje wobec niego zasada domniemania złej woli. Dalej panuje nieufność wobec Afroamerykanów, która prowadzi do ogromnej społecznej alienacji.
Czarni stanowią 13 proc. społeczeństwa, tymczasem aż ponad połowa więźniów ma czarny kolor skóry. Dane Biura Statystyki Sprawiedliwości mówią, że 30 proc. Afroamerykanów w wieku 20-29 lat weszło w konflikt z prawem i jest pod kuratelą władz. Badania sprzed ośmiu lat szacują, iż czarny 16-latek ma ponad 30 proc. szans na znalezienie się w więzieniu. Wszystko to skutkiem narodowej walki z narkotykami. Oczywiście biali też je zażywają i nimi handlują. Tyle że Afroamerykanin ponosi proporcjonalnie większą odpowiedzialność niż biały nastolatek z zamożnej rodziny.
Grupa intelektualistów, wśród nich Noam Chomsky, wydała 15 lat temu zbiór esejów pt. “Prison Nation". Teza tej publikacji brzmi, że celem polityki więziennictwa jest ukrycie biedoty, wyrzucenie z powszechnej świadomości problemu ubożejącej i ulegającej coraz większej degeneracji ludności miejskich gett. Populistyczna “zasada odpowiedzialności", w myśl której najdrobniejsze przestępstwo jest surowo karane, prowadzi do pandemonium przemocy. Przypomina to fabułę “Nędzników" cytowanego kiedyś na forum Senatu Victora Hugo.
Cywilne konsekwencje upychania “kłopotliwych czarnych chłopców" w więzieniach są zatrważające, a powrót na łono społeczeństwa raz skazanego graniczy z cudem. Jego szansa na znalezienie pracy po zwolnieniu spada o połowę. Takie dane opublikowali naukowcy Harvarda po badaniach nad Narodowym Sondażem Szans Zatrudnienia. W kraju dumnym z otwartości i pełni możliwości ktoś, kto raz zbłądził, nie może wrócić do życia wśród ludzi.
Według Betty Jane Cleckley, emerytowanej profesor nauk politycznych z Marshall University w Wirginii Zachodniej i weteranki walki o prawa obywatelskie w latach 60. XX wieku, wyroki na Freddiego Graya i Michaela Browna wydała wspólnota, w której żyli, i to na długo przed ich narodzinami:
„To te przeklęte miasta, o których Bóg zapomniał. Najpierw upadły w nich szkoły publiczne. Potem wielkie korporacje przeniosły miejsca pracy za granicę. Cały kraj się bogacił, a czarne getta jeszcze bardziej biedniały.
A największą winę ponoszą afroamerykańscy politycy, którzy zdominowali ratusze i rady miejskie, ale nie oparli się korupcji i nepotyzmowi, zakładając, że są nieusuwalni, bo przecież ich „bracia” z biednych dzielnic nie podniosą na nich ręki”.
Próbą zbudowania narodowej narracji emancypacji, która się jeszcze nie skończyła, było otwarcie w Waszyngtonie African-American History Museum. Kamień węgielny wmurowano w lutym 2012 r., zaś Barack Obama oficjalnie otworzył obiekt 24 września 2016 r. Historia Afroamerykanów opowiedziana jest chronologicznie, w wertykalnym porządku.
Piwnicę poświęcono czasom najbardziej mrocznym, czyli niewolnictwu. Piętra pośrednie to droga wyzwoleńców do politycznej i ekonomicznej emancypacji, wielka migracja do miast na Północy. Sam dół jest raczej ciemną kryptą, oświetlaną żarówkami. "Chciałem pokazać, iż droga przebyta przez byłych niewolników była drogą do światła” - stwierdził architekt budynku David Adjaye.
Na najwyższych kondygnacjach mamy liczoną od pięciu dekad współczesność. Zestaw artefaktów, które udało się zgromadzić, jest imponujący. Największy to przywieziona z niegdysiejszej plantacji w Karolinie Południowej chata z drewnianych bali. Są pamiątki po Harriet Tubman, urodzonej w niewoli uciekinierce, która została najbardziej znaną „konduktorką” tzw. kolei podziemnej, czyli szlaku przemycania zbiegłych z plantacji z Południa na wolną od niewolnictwa Północ. Na wystawie można zobaczyć jej brewiarz oraz jedwabny szal podarowany przez królową Wiktorię.
Ciekawostka: w związku z tym, że na dolarowych banknotach są podobizny wyłącznie mężczyzn, zorganizowano niedawno plebiscyt na to, która kobieta mogłaby zastąpić jednego z nich – i wygrała właśnie Tubman.
W muzeum uwieczniono chwile wielkiej chwały i powodów do dumy. Są rękawice bokserskie Muhammada Alego, trąbka Louisa Armstronga, najwyższe ordery, którymi odznaczono czarnoskórych amerykańskich żołnierzy na wszystkich frontach, wiśniowoczerwony cadillac należący w latach 60. do Chucka Berry’ego, kostiumy sceniczne Jamesa Browna i Diany Ross, w zasadzie całe biuro Baracka Obamy z okresu kampanii prezydenckiej 2008 r. oraz suknia, którą Michelle Obama założyła podczas balu inauguracyjnego.
Jednak, zgodnie zresztą z historycznym doświadczeniem, więcej jest tu historii i przedmiotów budzących złe wspomnienia. Na kondygnacjach pośrednich, pełniących funkcję czyśćca, znalazł się autobus z lat 50. z Chattanoogi w stanie Tennessee, z zarezerwowaną z tyłu sekcją „for niggers”, czyli „dla czarnuchów”. Mamy też wodotrysk z wodą pitną z Alabamy z dwoma kranami (jednym dla białych, drugim dla czarnoskórych).
I chyba rzecz najbardziej wstrząsająca w tej części wystawy:
trumna z oszklonym wierzchem, w której wystawiono na widok publiczny zwłoki zlinczowanego w 1955 r. w Money w Missisippi 14-letniego Emmetta Tilla, podejrzewanego przez lokalną szajkę o flirt z białą kobietą.
Są też pamiątki z historii Afroamerykanów z rejonów, gdzie – przynajmniej na poziomie politycznym – segregacji nie było, np. listy od zdesperowanych, eksmitowanych gospodyń domowych z nowojorskiego Harlemu, piszących o głodzie swych dzieci i o tym, iż płace ich mężów nigdy nie nadążą za geometrycznie rosnącymi czynszami.
Muzeum oferuje pomoc psychologa, który cały czas dyżuruje na miejscu. Misję i narrację placówki znakomicie oddają słowa wybitnego historyka Howarda Zinna: „Uciskanym nie można odebrać pamięci, a w tych, którzy pamiętają wyrządzane im zło, bunt zawsze tli się tuż pod powierzchnią. Afroamerykanie pamiętali doskonale i o późniejszej segregacji, o linczach i upokorzeniach, których doświadczali. Nie były to wyłącznie wspomnienia odległej przeszłości, lecz także żywa teraźniejszość – część codziennego życia czarnoskórych mieszkańców Stanów Zjednoczonych, powtarzająca się z pokolenia na pokolenie” – napisał on w „Ludowej historii Stanów Zjednoczonych”.
Autor jest dziennikarzem "Dziennika Gazety Prawnej"
Komentarze