Zmiany geopolityczne zachodzą za szybko dla RFN, która jednak powoli przestawia się na nowe tory. Tylko czy zbyt dużej zależności od Rosji nie zastąpi zbyt duża zależność od Chin? Tymczasem na wywołanym wojną kryzysie zyskuje niestety AFD
Być może ten obraz pojawi się za kilkanaście lat w podręcznikach do historii. Jeśli nie w niemieckich podręcznikach, to na pewno w chińskich. Po jednej stronie stołu siedzi, sztywny, pewny siebie Xi Jinping, który kilka dni wcześniej na zjeździe Komunistycznej Partii Chin otrzymał mandat do wprowadzenia dyktatury jednoosobowej. Po drugiej stronie siedzi mały, trochę zgarbiony Olaf Schulz, który u siebie w domu musi sobie wynegocjować kompromisy w Bundestagu i w pierwszym w historii RFN trójpartyjnym rządzie koalicyjnym, który w dodatku znajduje się na granicy rozpadu. Xi mówi, a Scholz słucha i kiwa głową.
Chińska telewizja pokazywała po tym spotkaniu w kółko, jak niemiecki kanclerz przyjmuje pouczenia od chińskiego przywódcy.
Aby do tego spotkania doszło, Schulz musiał się poddać trzem testom PCR. Każdego, kto chciał się z nim spotkać, obowiązywała przymusowa kwarantanna. Rygorystyczna polityka „zero COVID”, jaką chiński przywódca zaaplikował swoim rodakom, została tylko pod jednym kątem dostosowana do niemieckiego gościa: on sam nie musiał się izolować. „Jest dobrze, że tutaj jestem” – powiedział Scholz niezapytany podczas konferencji prasowej, zapewniając, że w rozmowie z Xi wspomniał o „problemach z prawami człowieka w prowincji Xinjiang”, mając na myśli ludobójstwo na Uigurach.
W Niemczech komentatorzy zastanawiają się teraz, czy niezwykle klarowne ostrzeżenia Rosji przed groźbami użycia broni atomowej ze strony premiera Chin Li Keqianga (który wkrótce straci ten urząd) to sukces Scholza. Poza tym to ta jednodniowa wycieczka kanclerza do Chin wywołała w Niemczech przede wszystkim politowanie, krytykę i konflikty w koalicji. Koalicjanci uważają, że Scholz powtarza te same błędy wobec Chin, które Angela Merkel przez 16 lat popełniała wobec Rosji: uzależnia gospodarkę Niemiec od rynku chińskiego tak, że w przypadku kryzysu Niemcy albo zapłacą horrendalne koszty sankcji, albo będą zmuszeni się odizolować od swoich sojuszników, aby te koszty zmniejszyć. Nie jest to abstrakcyjny scenariusz: niemiecka gospodarka jest dziś bardziej uzależniona od Chin niż kiedykolwiek była od Rosji.
Potrzebuje nie tylko surowców z Chin, ale też Chin jako rynku zbytu.
Ten drugi wątek w przypadku Rosji nie ma większego znaczenia. Kilka dni przed wyjazdem do Chin, Scholz skutecznie przeforsował sprzedaż udziałów w spółce akcyjnej zarządzającej hamburskim portem chińskiemu inwestorowi (Hamburg to rodzime miasto Scholza, gdzie był Pierwszym Burmistrzem, zanim zaczął karierę na arenie ogólnokrajowej) - wbrew protestom innych koalicjantów.
Konieczność przeobrażenia niemieckiego modelu gospodarczego zgodnie ze zmianami geopolitycznymi na świecie to nie nowość dla rządzących. Angela Merkel miała z tym do czynienia już wówczas, kiedy Donald Trump domagał się nałożenia sankcji na chiński koncern Huawei i wykluczenia go z przetargów na sieci komórkowe z technologią 5G. Jednak wojna na Ukrainie bardzo przyspieszyła tę reorientację, a obecny rząd źle sobie radzi z takim wyzwaniem.
Kiedy powstał (w grudniu 2021), w Europie panował względny pokój, Rosja uchodziła za obliczalnego partnera handlowego, Chiny miały jeszcze jakieś zręby kolektywnego przywództwa i nie reagowały na wizyty zagranicznych polityków w Tajpej pozorowanymi nalotami na Tajwan i blokadą wyspy. Koalicjanci nie uregulowali żadnej z tych spraw w umowie koalicyjnej. Jest tam zapis o tym, że Chiny to jednocześnie rywal i partner, ale to ani nie nakazuje, ani nie zabrania rządowi niczego konkretnego. Można Chiny – niczym rywala - krytykować za traktowanie własnych obywateli w Hongkongu i Xinjiangu, za praktyki protekcjonistyczne wobec inwestycji zagranicznych, które są sprzeczne z deklaracjami chińskich polityków o wolnym handlu i można je chwalić jako olbrzymi rynek i czynnik stabilizujący światowy system finansów. I tak za każdym razem w Niemczech wybuchnie debata o realpolitik versus moralpolitik.
Do przewidzenia było jednak, że wojna Rosji przeciwko Ukrainie doprowadzi o globalnej reorientacji geopolityki: każdy dyktator, który do niedawna był pogardzany i pomijany przez Europejczyków, stanie się nagle ważnym albo nawet strategicznym partnerem, jeśli tylko ustawi się w opozycji do Rosji i pomoże Europie łagodzić skutki i reperkusje przerwania dostaw gazu i ropy. Pojechał więc zielony wicekanclerz Robert Habeck do Zjednoczonych Emiratów Arabskich, aby wynegocjować dostawy LNG, jego koleżanka, minister spraw zagranicznych pojechała do Uzbekistanu i Kazachstanu (to też nie są wzorowe demokracje) w tym samym celu (i po to, aby UE przedstawić jako uczciwszego partnera niż Rosja) – i stamtąd upomniała kanclerza, aby nie zapomniał o prawach człowieka podczas swojej wizyty.
A teraz niemiecka scena polityczna ma nową zagwozdkę z Iranem: nałożyć sankcję na reżim za maltretowanie kobiet i demonstrantów, ryzykując, że reżim wróci do programu zdobycia broni jądrowej i stanie się śmiertelnym zagrożeniem dla swoich sąsiadów, w tym dla Izraela?
Na często zadawane pytanie o to, „na ile się uniezależnić od Chin” (i jeśli bardzo, to na ile się przy tym uzależnić od innych, być może nawet gorszych reżimów) nie ma odpowiedzi i żadnej odpowiedzi być nie może. Nikt tego nie wie, bo wbrew sugestiom samych polityków rządzących i komentatorów nie jest to kwestia, o której rząd może raz na zawsze decydować uchwałą albo projektem ustawy. Zadecydują o tym zakulisowe gry grup nacisku. Tak było też w przypadku Rosji do momentu, kiedy Rosja – atakując Ukrainę – sama obezwładniła przyjazne jej grupy nacisku w Niemczech. Teraz podobna gra toczy się w odniesieniu do Chin: chińskie lobby było wystarczające silne, aby przeforsować inwestycję w porcie w Hamburgu, krytyka koalicjantów, mediów i opozycji była wystarczająca silna, aby obniżyć udział chiński w hamburskim porcie z zamierzonych 35 procent do niecałych 25 procent, co pozbawia chińskiego inwestora, armatora Cosco, prawa do blokowania decyzji na Zgromadzeniu Akcjonariuszy.
To obecnie jedna z najważniejszych osi podziałów w niemieckiej polityce: polityka tego, co możliwe vs. polityka tego, co moralne.
W tym sporze socjaldemokraci coraz częściej ustawiają się po stronie polityki ekonomicznych kompromisów z mało popularnymi w Niemczech reżimami w imię niemieckich interesów ekonomicznych i społecznych, podczas gdy Zieloni domagają się izolowania tych reżimów i omijania ich w polityce handlowej, nawet jeśli to pociąga za sobą koszty społeczne i ekonomiczne.
Najbardziej zaskakują tu jednak liberałowie, tradycyjnie będący najbliżej grup nacisku przemysłu i handlu. Ich politycy od początku wojny optowali za dostarczeniem ciężkiej broni Ukrainie, kiedy Scholz i stare kierownictwo socjaldemokratów blokowali to, jak się tylko dało. Teraz należą do najostrzejszych krytyków patrzenia przez palce na reżim w Chinach i występują przeciwko uzależnieniu się od Chin. Zwolennicy liberałów pewnie upatrują w tym dalekowzroczność – w ten sposób liberałowie chcą uchronić swoją klientelę od przykrych skutków polityki Angeli Merkel wobec Rosji.
Ale zarówno polityka zdrowotna w pandemii, jak i polityka wobec Rosji pokazały, że horyzont partii politycznych kończy się na najbliższych wyborach do Bundestagu, a czasami nawet na najbliższych wyborach do jakiegoś Landtagu. Powód, że Zieloni i Liberałowie są bardziej skłonni akceptować społeczne koszty zmian geopolitycznych prawdopodobnie tkwi w relatywnej odporności ich elektoratów na te koszty: za socjaldemokratów, chadeków i za skrajnie prawicową „Alternatywą dla Niemiec” (AfD) głosują też nisko zarabiający i bezrobotni, dla których wysoka inflacja, wzrost kosztów energii i żywności to duży problem. Wyborców liberałów i Zielonych dotyczy to w mniejszym stopniu.
To zaś pokazuje, że dostosowanie niemieckiej gospodarki do warunków wojennych i powojennych musi prowadzić (i już prowadzi) do dużych perturbacji społecznych i to zmiany systemu partyjnego.
To już widać: partie zmieniają swoje pozycje oraz oferty programowe i swoje miejsca na scenie politycznej.
Dawni pacyfiści stają się antyrosyjskimi jastrzębiami (Zieloni a też po części liberałowie), tradycyjnie reformistyczna socjaldemokracja broni status quo (i handel z reżimami, przeciwko którym dawniej wzywałaby do demonstracji), chadecja szuka swojego miejsca w opozycji atakując politykę rządu raz z liberalnych, raz z prawicowo-populistycznych pozycji albo prześcigając się z nią w „ochronie słabszych”. Najbardziej na razie w sondażach korzysta na tym AfD, która – gdyby były wybory do Bundestagu – odnotowałaby już prawie wszędzie na zachodzie kraju wyniki dwucyfrowe, a na wschodzie zwycięstwa jako największa partia z wynikami do 30 procent. To też wyjaśnia prorosyjskie wypowiedzi wschodnioniemieckich polityków chadeckich, którzy czują oddech AfD na plecach. Próby prześcigania AfD od prawej strony na razie są kontrproduktywne – to głównie chadecja dostarcza tej partii nowych wyborców.
Sam Scholz i jego otoczenie reagują na to na razie bez większej paniki, podobnie jak Angela Merkel kanclerz stwarza wrażenie odpornego na krytykę. Jest jednak jeden aspekt – najważniejszy z polskiej perspektywy – gdzie zmiana jest widoczna, choć niemal pominięta w niemieckim dyskursie. Na początku wojny niemiecki rząd niezbyt silnie wspierał Ukrainę, ale przyznał się do tego głośno, jakby chciał uspokoić Rosję. Pod naciskiem liberałów, socjaldemokratów, mediów i amerykańskiego sojusznika teraz dostarcza coraz więcej i coraz lepszego sprzętu Ukrainie, ale robi to niemal z wyłączeniem publiczności. Nie chwali się tym, nie zapowiada tego głośno, nie przyznaje się do własnego udziału w bojowych sukcesach armii ukraińskiej. A ukraińscy dyplomaci, zamiast go ganić, chwalą go, ale bardziej dyplomatycznie niż za czasów ambasadora Andrija Melnyka.
Nie chodzi o to, aby nie drażnić Rosji, bardziej chodzi o to, aby nie drażnić własnych, prorosyjskich albo po prostu negatywnie do tych dostaw nastawionych wyborców na wschodzie Niemiec.
Komentarze