Mija prawie rok od czasu, gdy prezydent Magufuli ogłosił, że Tanzania pokonała koronawirusa. Turyści masowo latają na Zanzibar i zachwycają się brakiem obostrzeń. Tymczasem wirus dziesiątkuje mieszkańców kraju, który nie ma nawet zaplecza medycznego, by ich skutecznie leczyć
Polki i Polacy pokochali w ostatnich miesiącach tanzańską wyspę Zanzibar. Gwiazdy bombardują social media postami o tym, jak zażywają kąpieli słonecznych i oceanicznych, uprawiają pod palmami jogę, odkrywają siebie i uczą się filozofii "hakuna matata". W ślad za nimi na wyspę ciągnie też klasa średnia. Popularność kierunku wynika jednak nie tylko z pięknych okoliczności przyrody, ale też praktycznych względów.
Tanzania jest obok Meksyku i Dominikany jednym z nielicznych na świecie krajów, które pozwalają w czasie szalejącej pandemii wjeżdżać na swój teren właściwie bez żadnych ograniczeń. Nie wymaga się poddania kwarantannie, ani nawet przedstawienia negatywnego testu PCR.
Podróżujący na Zanzibar celebryci są coraz częściej krytykowani w prasie plotkarskiej. Wytyka im się przede wszystkim brak solidarności z resztą społeczeństwa, która nie może pozwolić sobie na egzotyczną wycieczkę i musi w Polsce stosować się do rozmaitych obostrzeń. To jednak tylko część obrazka. Przede wszystkim turyści uczestniczą w niebezpiecznej mistyfikacji tanzańskiego rządu.
Wirtualna Polska już w grudniu pisała o tym, że Zanzibar to wśród Polaków hit zimowego sezonu urlopowego. Z artykułu dowiemy się, jacy celebryci odwiedzili ją w ostatnich tygodniach, ile kosztują loty, a także, że władze nie wymagają na wjeżdżających turystach testowania w kierunku koronawirusa. W innym tekście, wywiadzie z 27 stycznia z Katarzyną Werner, dziennikarką i właścicielką pensjonatu na wyspie, przeczytać możemy, że Polacy chwalą sobie pobyt tam nie tylko z powodu rajskich widoków, ale i braku obostrzeń.
"Wyjeżdżają z poczuciem, że jednak gdzieś na ziemi jest jeszcze normalnie" - mówi Werner. I dodaje: "Zanzibar jest bardzo małą wyspą i gdyby był na niej wirus, to po prostu byśmy o tym wiedzieli. Ludzie by chorowali, byłby problem w szpitalach, a tymczasem szpitale są tutaj najbardziej wydolne".
W serwisie money.pl, również należącym do WP, 10 marca pojawił się artykuł "Koronawirus zamroził branżę ślubną. Polacy organizują uroczystości na Zanzibarze". Znowu - wyspa zachwalana jest z powodu luźnego podejścia do epidemii. I tego, że nawet deklarowane oficjalnie obostrzenia, jak na przykład obowiązek noszenia maseczki na lotnisku, nie są przestrzegane. "Lockdownu, który mocno się trzyma w Polsce, w Tanzanii nie widać wcale" - pisze autor tekstu. "I to właśnie jest cudowne, można odpocząć od całego tego tematu" - cytuje po chwili wypowiedź głównej bohaterki. "Ludzie są tam niesamowici, przyjaźnie nastawieni do wszystkich, każdy każdego pozdrawia i ogólnie gołym okiem widać u nich wielką radość z życia. W hotelu normalnie działa restauracja, basen i każda możliwa atrakcja". Z tekstu dowiadujemy się także, że można ominąć kwarantannę po powrocie, jeśli loty odbywać się będą z Berlina, a granicę z Niemcami przekroczymy własnym transportem.
"Wyspę od dawna omija malaria, a teraz omija ją COVID. Na czym polega magia tego miejsca?" - przeczytać możemy w materiale "Wysokich Obcasów Extra". Artykuł pojawił się na portalu 16 marca, dzień przed śmiercią prezydenta Tanzanii.
"ZANZIBAR, czyli raj dla celebrytów i sportowców. Plaża i słońce bez koronawirusa ZDJĘCIA 22.03 2021" - zachęca nagłówek na portalu PolskaTimes. W krótkim tekście, podpisanym jako materiał redakcyjny, wymieniono litanię nazwisk, które zdążyły już odwiedzić wyspę. Pada stwierdzenie, że Zanzibar jest tak popularny za sprawą znanego dziennikarza sportowego, który obecnie pracuje dla sieci hoteli należącej do polskiego biznesmena.
Beata Pawlikowska, podróżniczka, 22 marca opublikowała na blogu wpis podsumowujący swój rajski urlop: "Podczas 6 tygodni, jakie spędziłam na Zanzibarze nie widziałam ani jednej osoby, która wyglądałaby na chorą lub zestresowaną. Wszystkie hotele i restauracje pracują normalnie, nie ma ograniczeń w poruszaniu się ani obowiązku noszenia masek. Jaki jest sekret tej tropikalnej wyspy?".
Z wywodu Pawlikowskiej wynika, że cud ten dokonuje się między innymi za sprawą korzenia cynamonu.
Wczesną wiosną 2020 roku Tanzania zareagowała na wybuch epidemii jak wiele innych krajów. 17 marca, dwa dni po tym, jak odkryto pierwszy przypadek zakażenia, wprowadzono obostrzenia - zamknięto szkoły, zakazano zgromadzeń. Wkrótce wprowadzono obowiązkową 14-dniową kwarantannę dla osób przyjeżdżających z państw dotkniętych epidemią.
Z końcem marca 2020 roku prezydent John Magufuli wezwał wiernych do modlitw w kościołach i meczetach. Powiedział, że koronawirus to diabeł, a zatem może być pokonany jedynie mocą ciała Chrystusa. Zakażenia jednak rosły. 29 kwietnia zaraportowano, że w Tanzanii wykryto w sumie 509 przypadków, a 21 osób zmarło z powodu Covid-19. Z tej liczby 134 zakażenia i pięć zgonów zarejestrowano właśnie na Zanzibarze.
I na tym licznik się zatrzymał. Tanzania przestała raportować.
W maju prezydent podał informację, że do narodowego laboratorium celowo skierowano próbki z papai, przepiórki i kozy, a diagności ocenili je jako pozytywne. Stanowisko stracił dyrektor placówki, a szefa programu testowania zawieszono. Prezydent orzekł, że testy są niewiarygodne i należy z nich zrezygnować. Od tej pory można je wykonać tylko na własne życzenie, a wynik ujawniany jest jedynie osobie badanej.
W połowie maja Ambasada USA w Tanzanii wydała ostrzeżenie, że ryzyko zakażenia się wirusem w Dar es Salaam jest ekstremalnie wysokie, a szpitale są przeciążone. Internetowy kanał telewizyjny, który podał tę informację na Instagramie, został zawieszony na 11 miesięcy. Działanie stacji uznano za niepatriotyczne i mogące negatywnie wpłynąć na bezpieczeństwo i ekonomię kraju.
Na przełomie maja i czerwca zniesiono właściwie wszystkie obostrzenia. W czerwcu Magufuli ogłosił, że epidemia się skończyła: "Mówili, że na ulicach będą leżeć ciała. Ale nie wiedzieli, że Bóg kocha Tanzanię. Modliliśmy się trzy dni i koronawirusa już nie ma".
W lipcu i sierpniu rząd, który i tak stosował represje wobec mediów i dziennikarzy piszących o wirusie, dodatkowo delegalizował publikowanie informacji dotyczących epidemii chorób zakaźnych w kraju bez uprzedniej autoryzacji odpowiednich władz.
Przymus milczenia dotyczy zresztą nie tylko mediów. W styczniu 2021 znana międzynarodowa szkoła ogłosiła, że jedna z grup rozpocznie nauczanie zdalne po tym, jak wykryto zakażenie u ucznia. Po spotkaniu z lokalnymi władzami szkoła zamieściła na stronie przeprosiny z powodu "rozpowszechniania nieprawdziwych informacji" i podjęła normalne zajęcia.
Powody, dla których rząd ukrywa epidemię są oczywiste. To przede wszystkim strach przed utratą wpływów z turystyki, które stanowią kilkanaście procent budżetu całego kraju. Skąd jednak pomysł, że całkowite spuszczenie epidemii ze smyczy nie zdziesiątkuje obywateli?
Jak wskazuje ambasador Polski w Tanzanii Krzysztof Buzalski, rząd liczył, że Tanzańczycy będą na wirusa dużo odporniejsi ze względu na bardzo niską średnią wieku, która wynosi zaledwie 18 lat.
"Poza tym Tanzańczycy mają regularnie do czynienia z innymi chorobami zakaźnymi – cholerą, malarią czy dengą, których przebieg może być cięższy niż w przypadku COVID-19. Nie oznacza to oczywiście wyższej odporności na koronawirusa, ale ludzie przyzwyczajeni tu są do przyjmowania tych chorób jako stałej części życia, po prostu godzą się z tym, że przez pewien okres są słabsi" - mówił ambasador w listopadzie 2020.
Ze względu na całkowity brak transparentności trudno oszacować sytuację epidemiczną w kraju, ale wszystko wskazuje na to, że w ostatnich miesiącach uległa ona dodatkowemu pogorszeniu.
W styczniu po wizytacji szpitali urzędnicy ministerstwa zdrowia zaczęli zachęcać do noszenia masek. Oczywiście nie z powodu korony, ale innych chorób dróg oddechowych, które z jakiegoś powodu zaczęły szerzyć się wśród mieszkańców. W lutym oficjalnie na Covid-19 zmarł wiceprezydent Zanzibaru Seif Sharif Hamad.
Na początku marca z powodu alarmujących zgonów wśród duchownych katolickich sekretarz Konferencji Episkopatu Tanzanii oficjalnie ogłosił, że wirus jest dużym problemem w kraju.
Reporterzy BBC rozmawiali z proboszczami miejskich parafii, którzy twierdzą, że odprawiają teraz trzy, cztery razy więcej pogrzebów.
Lekarze z Dar es Salaam przyznali, że w szpitalach pojawia się coraz więcej pacjentów z objawami Covid-19. Zakłady pogrzebowe są obłożone pracą.
Kilka dni po śmierci Hamada Dyrektor Generalny WHO wezwał Tanzanię do podjęcia środków zapobiegających transmisji wirusa w kraju oraz publikowania danych na temat epidemii. Powoływał się między innymi na alarmujący odsetek Tanzańczyków, których testy robione zagranicą są dodatnie.
WHO zwróciło się w swoim apelu również o przygotowanie kraju do programu szczepień, do którego Tanzania jak na razie nie dołączyła. Prezydent Magufuli jeszcze w styczniu publicznie wyśmiewał szczepionki, twierdząc, że jeśli miałyby działać, to biali już dawno wymyśliliby lek na AIDS i malarię. Gdy zmarł w połowie marca jako oficjalną przyczynę wskazano problemy z sercem. Nieoficjalnie mówiono, że powodem był właśnie COVID.
Jak wygląda zatem system ochrony zdrowia w kraju, w którym epidemię puszczono na żywioł?
"Trudno mówić tu nawet o niewydolności systemu ochrony zdrowia, bo on właściwie nie istnieje. Na Zanzibarze jest tylko jeden szpital publiczny, z prywatnych placówek korzystają przede wszystkim turyści, a miejscowi tylko wtedy, kiedy ich na to stać. To nie są tanie usługi, a do tego obowiązuje tam ostra selekcja. Do szpitala trafi osoba po ciężkim wypadku, a nie z infekcją górnych dróg oddechowych. Po wsiach jeździ lekarz, opiekuje się ludźmi czasem nawet szamańskimi metodami. I tyle. A ludzie w domach leczą się ziołami i naparami" - opowiada OKO.press doktor Łukasz Durajski, członek WHO, który w marcu spędził na Zanzibarze kilka tygodni.
Brak medycznego zaplecza przesądza zatem o wyroku śmierci dla tych Tanzańczyków, którzy ciężej przechodzą zakażenie. Ale nawet dla bogatych turystów jest poważnym zagrożeniem.
"Znam przykład dwóch osób, polskich turystów, którzy ucierpieli z powodu niewiarygodnego testowania. Mieli niepokojące objawy, ale wyniki ich testów były ujemne. Okazało się, że przechodzili COVID z powikłaniami. Musieliśmy ich przetransportować do Kenii, bo w Tanzanii, nawet w części lądowej, nie było dla nich pomocy" - opowiada lekarz.
Tymczasem turystyka kwitnie, a Zanzibar przeżywa prawdziwe oblężenie. Jak podaje Deutsche Welle wyspa stała się szczególnie popularna wśród turystów z Europy Wschodniej i Rosji. Do wlotu nie jest wymagany test PCR, ani zaświadczenie szczepienia. Nie obowiązuje też kwarantanna.
"To absolutny dramat. Rząd nie testuje, a lokalna społeczność powtarza przyjezdnym hasła, że dzięki jedzeniu kurkumy i piciu naparów z imbiru są odporni na wirusa. Nikt nie zakłada maseczek"
- komentuje doktor Durajski.
Turyści z całego świata przywożą do Tanzanii nowe szczepy wirusa, czyniąc kraj poligonem doświadczalnym. Wariant południowoafrykański, wobec którego szczepionki wykazują mniejszą skuteczność, obecny jest tam od stycznia 2021. Wiemy o tym tylko dlatego, że zdiagnozowano go u dwójki turystów po ich powrocie do Danii. Pod koniec marca WHO podało z kolei informację, że u trójki tanzańskich turystów wykryto nową odmianę koronawirusa - najbardziej zmutowaną, z jaką do tej pory się spotkano. W tej chwili trwają nad nią badania.
Zagrożenie, jakie stanowią turyści wracający z Tanzanii i Zanzibaru było od dawna oczywistością, dlatego część przewoźników wymagała testu PCR, a przed samym wylotem dodatkowo testu antygenowego.
"Testy przy wylocie były jedynym zabezpieczeniem przy powrocie turystów. Ale coś było ewidentnie nie tak. Dziwnym sposobem wszystkie testy, zarówno te robione w prywatnych placówkach, jak i w państwowych, były zawsze ujemne. A testów Tanzania przecież nie produkuje ich samodzielnie" - wyjaśnia doktor Durajski. "W ostatnich tygodniach zmieniono to podejście. Stworzono ogólnokrajową aplikację do testowania dla osób wyjeżdżających. Wtedy zaczęły się pojawiać wyniki dodatnie. Ale nie oznacza to, że teraz są wiarygodne. Sam widziałem, jak pracownik jednej z placówek pobierał materiał po prostu przejeżdżając pacjentowi patykiem po języku. I taki test wyszedł dodatni. Możliwości są więc dwie - albo test wykonano źle, albo to był wyjątkowo zakaźny przypadek".
Wysoce wątpliwa wiarygodność testów to tylko jeden z problemów. Drugim są warunki, w jakich testuje się turystów.
"W rządowych placówkach wygląda to fatalnie. Wszyscy pakowani są do jednej sali. Nawet po dwieście osób. Maseczki czasem są, czasem nie. To samo w hali odlotów. Robiłem zdjęcia - maseczki miały pojedyncze osoby"
- opowiada lekarz.
Trzecim problemem jest rynek negatywnych wyników. Koszt takiego testu to tylko 150 dolarów.
Polskie MSZ od dłuższego czasu odradza wyjazdy do Tanzanii i na Zanzibar ze względu na niejasny status epidemii. Ale nadal to jedynie wskazówki. Na osoby wracające spoza strefy Schengen nakładana jest kwarantanna, której można uniknąć przedstawiając negatywny wynik testu PCR lub testu antygenowego. Dopiero od 30 marca obowiązuje zasada, że taki test musi być wykonany w Polsce.
Absolwentka Prawa i Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego. Publikowała m.in. w Dwutygodniku, Res Publice Nowej i Magazynie Kulturalnym. Pisze o praworządności, polityce i mediach.
Absolwentka Prawa i Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego. Publikowała m.in. w Dwutygodniku, Res Publice Nowej i Magazynie Kulturalnym. Pisze o praworządności, polityce i mediach.
Komentarze