0:00
0:00

0:00

Mieszkasz za granicą? Napisz, jak realizowane są tam prawa reprodukcyjne kobiet. Czy dostęp do antykoncepcji jest ułatwiony, jakie jest prawo aborcyjne? Pisz na: [email protected]

Prezerwatywa pękła? Zsunęła się? A może nie miałaś siły wymagać, żeby twój partner ją założył lub sama jej nie chciałaś? Padłaś ofiarą manipulacji? Gwałtu? Przegapiłaś godzinę wzięcia tabletki? Nie chcesz zajść w ciążę, bo nie chcesz być matką - nigdy, nie teraz, nie z tą osobą? Nie zamierzasz ryzykować, zdawać się na los, czekać, co się stanie? Co robisz?

Jak to? Idę do apteki

"Kupuję tabletkę »dzień po«" - odpowiedziało mi 10 dziewczyn z 10 różnych krajów.

Tabletka "dzień po" to antykoncepcja awaryjna, która blokuje owulację i uniemożliwia zapłodnienie. Może też utrudniać zagnieżdżenie się zarodka, ale nie wpływa na zarodek już zagnieżdżony.

Carmen wie, że we Francji i w Belgii pójdzie po prostu do apteki. Tak samo Jesika w Czechach, Laura w Hiszpanii, Alice we Francji i Milady w Brazylii.

"Nie są drogie, chyba 15 reali [ok. 10 zł]" - szacuje Milady. W Holandii około 10 euro, Ola może ją kupić nie tylko w aptece, ale nawet w drogeriach. W Niemczech też wystarczy wyprawa do apteki i 18 - 35 euro w kieszeni (cena zależy od składu tabletki).

W Gruzji tabletka kosztuje ok. 5 euro. "To mniej więcej tyle, co kilogram mięsa" - mówi Maia, ale zauważa, że choć dostępność nie jest problemem, to wiele Gruzinek zwyczajnie nie wie, że może z antykoncepcji skorzystać.

Taki sam problem mają zdaniem Veroniki Peruwianki. Ale jeśli już wiedzą, czego szukają, tabletki dostaną od ręki w każdej aptece, za ok. 20 zł.

A co robisz w Argentynie? "Jeśli zależy ci na czasie albo jest weekend, idziesz do apteki, tabletki są niestety dość drogie, ok. 10 euro. Ale w trakcie tygodnia możesz też pójść bez umawiania wizyty do centrum zdrowia w twojej dzielnicy i pigułkę dadzą ci za darmo" - tłumaczy Karina. - "Zawdzięczamy to oczywiście ruchowi feministycznemu i sieciom wsparcia kobiet".

Przeczytaj także:

A co musiałam zrobić ja?

To już

Na początku się właściwie zdziwiłam, że jednak antykoncepcja zawodzi. Niby wiem, ale i tak czułam się dotychczas dość bezpiecznie. I wtedy orientuję się, że to już. Zgodnie z obowiązującą w moim kraju ideologią, klamka zapadła.

Bo przypadek to przecież świetny powód do niechcianego rodzicielstwa. Zaczyna się gra na czas i bieg przez przeszkody, żeby zdążyć przed momentem, kiedy zacznie się "życie" i zamienię się w świetle prawa w bezwolny inkubator. Czyli zanim będę musiała zacząć kombinować, jak bezpiecznie zrobić aborcję z ominięciem państwa i nie narażając bliskich na więzienie.

Od tej pory machina "opiekuńczych" regulacji będzie już tylko przeciwko mnie. Z każdą godziną, która mija, mam mniejsze szanse, że antykoncepcja awaryjna zadziała.

Najlepiej jest połknąć tabletkę przed upływem 12 godzin od stosunku, potem skuteczność jest coraz mniejsza. Termin zażycia to, w zależności od tabletki, 48 albo 72 godziny. A ja muszę skądś wyczarować lekarza. Bo pigułkę dzień po dostanę w Polsce tylko na receptę.

"Naprawdę?" - dziwi się Maia. "Przecież to absurd" - oburza się Carmen.

Moje bezpieczeństwo

Przypomnijmy: według Europejskiej Agencji Leków tabletka ellaOne jest bezpieczna (w tym: nie zagraża zagnieżdżonemu zarodkowi) i powinna być dostępna bez recepty. Za namową Komisji Europejskiej w 2015 roku większość krajów UE umożliwiła zakup pigułki "dzień po" bez recepty, także Polska.

Jednak w 2017 roku PiS przywrócił obowiązkowe recepty na antykoncepcję awaryjną. Jako powód podano oczywiście bezpieczeństwo kobiet, które według PiS same nie umieją o siebie zadbać, nie mówiąc o byciu zdolnym do świadomego decydowania o swoim życiu.

Ówczesny rzecznik rządu Rafał Bochenek tłumaczył: "Wszystkie środki antykoncepcyjne są na receptę i stwierdziliśmy, że również nie powinno być i w tej sytuacji wyjątku. Też nie do końca wiadomo, dlaczego akurat ta tabletka była wydawana bez recepty".

Kiedy zwrócono mu uwagę, że tabletka, jak nazwa wskazuje, musi być przyjęta w ciągu doby i zapytano, jak rząd sobie to właściwie wyobraża, biorąc pod uwagę kolejki na wizytę w ramach NFZ, odpowiedział, że "dlatego" PiS chce wprowadzić reformy, żeby kolejek nie było.

Wyszło, jak wyszło.

Klauzula czego?

Moje pseudoopiekuńcze państwo jest więc przeciwko mnie. Wchodzę do internetu. Zatrważa ilość stron, które oferują receptę od ręki za opłatą i podaniem danych.

"Kod na SMS w 5 minut", "E-recepta w 10 min.". Nie ufam żadnej. Dane odważę się podać tylko znanej mi stronie Women On Web, która za darowizną oferuje wysyłkę recepty wystawionej przez europejskiego lekarza. Ale czegoś na stronie nie rozumiem, coś źle klikam, wydaje mi się, że nie zadziałało. W pośpiechu szukam innej drogi.

Do ginekologa na NFZ się nie umówię, bo termin dostanę za miesiąc, prywatna wizyta w Warszawie, to około 150 - 200 zł. Ale jest weekend, więc i o nią trudno. Nawet jeśli uda mi się w ekspresowym tempie umówić na wizytę, nie mam też oczywiście pewności czy receptę dostanę. Bo przecież niektórzy lekarze powołują się na "klauzulę sumienia", a tak się składa, że zgodnie z ich sumieniem, mam zajść w ciążę.

"Klauzula czego?" - nie rozumie koleżanka z Peru.

"Masakra, nie wiedziałam" - komentuje Maia.

Decyduję się pójść na dyżur do szpitala, w końcu to nagła sytuacja. Nie wpadłabym na to, ale znajduję w internecie informację, że prezydent Warszawy zadeklarował, że we wszystkich podległych miastu placówkach ginekologiczno-położniczych "klauzula sumienia" nie obowiązuje. Kobiety dostaną tam receptę. Tych placówek jest w mieście tylko 6, ale jedną mam niedaleko.

Nie wiem, czy lekarz wypisuje takie rzeczy

Pani w recepcji każe mi powtórzyć, choć chyba usłyszała. "To ja muszę zapytać lekarza, czy on takie rzeczy wypisuje" - mówi z przekąsem.

"Ale wasz szpital jest na liście urzędu miasta..." - próbuję być stanowcza. "Miasto sobie może mówić, ale lekarz może nie wypisać" - upomina mnie. Idzie zapytać.

Staram się być całą sytuacją ostentacyjnie zażenowana, ale bardziej wychodzi mi skrępowanie i zestresowanie. "Wypisze" - pielęgniarka wróciła. Notuje na jakiejś karteczce: "Nowak - antykoncepcja", mam czekać pod gabinetem.

Kiedy tak czekam, jakaś mało dyskretna lekarka, idąc korytarzem pyta pielęgniarkę donośnie: "A co to za Nowak z tą antykoncepcją?". Co to znowu za fanaberia?

W końcu wchodzę do gabinetu. Mam szczęście. Bardzo miła pani ginekolog zadaje kilka całkiem sensownych pytań i wypisuje receptę. Wchodzi ta druga, z korytarza, czuję się w jakimś chorym obowiązku, żeby podkreślić, że to był wypadek.

Wychodzę z receptą, chłopak idzie kupić mi tabletkę. Cieszę się, bo chcę sobie już oszczędzić stresu dowiadywania się, czy aptekarz również nie ma przypadkiem sumienia bardziej świętego, niż moja decyzja. Wiem, że czasem odmawiają. Dla moich zagranicznych koleżanek to już zupełnie niepojęte.

"Szczęśliwa" historia

W aptece żadnych problemów. Tabletkę połykam na miejscu. Ulga. Dopiero wtedy widzę, że z Women On Web dostałam na maila receptę na tabletkę po angielsku z podpisem ginekologa z Austrii. Za darmo.

W mailu czytam: "W odpowiedzi na decyzję rządu polskiego o ograniczeniu dostępu do antykoncepcji awaryjnej - nie żądamy żadnej darowizny za receptę na antykoncepcję awaryjną".

Women on Web informuje mnie też, że "niestety w Polsce pracuje wielu farmaceutów, którzy nie wydają antykoncepcji awaryjnej po okazaniu recepty wystawionej przez europejskiego lekarza" i podają listę aptek, w których kobietom "udało się" kiedyś receptę zrealizować. Jeśli i mnie się uda, proszą o informację, żeby dopisać aptekę.

Już po stresie, już nie będę sprawdzać. Moja historia jest bardzo udana. Trochę nieprzyjemnie, trochę stresu, niepewności, walki z wpojonym poczuciem wstydu i zdążyłam.

Znam przecież gorsze historie: kobiet, które w panice odbijały się od ginekologów o nieskazitelnych sumieniach, wydawały ostatnie oszczędności na wizytę i tabletki (nawet 300 zł), musiały przechodzić przez wiele żenujących i poniżających rozmów.

Wolę nawet nie myśleć, co by się stało gdybym zamiast w Warszawie mieszkała w małej miejscowości, na wsi, gdzie nie ma nawet możliwości pójścia do płatnego specjalisty, są tylko kolejki na NFZ.

Gdybym nie miała pieniędzy. Gdybym bała się z tą sprawą iść do lekarza, który zna wszystkich w okolicy.

Gdybym była nastolatką, która aż do pełnoletności nie może iść do ginekologa po tabletkę bez zgody rodzica.

Co byłoby dla mnie wtedy gorsze - ryzyko ciąży czy na przykład konfrontacja z konserwatywnymi rodzicami?

Średniowiecze

Moja historia była zatem szczęśliwa. Tak myślałam. "Współczuję, jaka smutna historia" - mówi mi Milady. "My w Brazylii też walczymy dzisiaj z patriarchatem o prawo do podwiązania jajowodów. Im wciąż się wydaje, że w kobiecie najważniejsza jest zdolność do rodzenia".

Ale ta Polska to ją jednak zadziwia. "Patrz, to ciekawe, że twój kraj taki rozwinięty, w środku Europy, a wciąż w średniowieczu".

Ola, która mieszka od lat w Berlinie, mówi: "To straszne, co się w Polsce dzieje". Jesika z Czech myśli podobnie, słyszała o naszym zakazie aborcji. "Jakieś szaleństwo" - komentuje Veronica.

W Europie tylko Polska i Węgry wciąż utrzymują obowiązek uzyskania recepty, żeby kupić antykoncepcję awaryjną. A co, jeśli już zajdziesz w niechcianą ciążę? Węgierki mogą zrobić aborcję do 12. tygodnia na żądanie i dłużej w szczególnych przypadkach (np. wady płodu).

Jedynie Polska uważa, że może jednocześnie utrudniać dostęp do antykoncepcji i odmawiać prawa do aborcji.

"Słuchaj, z Brazylii będzie trochę szło, ale może ci wyślę kilka tabletek na wszelki wypadek?" - pyta Milady.

;
Na zdjęciu Marta K. Nowak
Marta K. Nowak

Absolwentka MISH na UAM, ukończyła latynoamerykanistykę w ramach programu Master Internacional en Estudios Latinoamericanos. 3 lata mieszkała w Ameryce Łacińskiej. Polka z urodzenia, Brazylijka z powołania. W OKO.press pisze o zdrowiu, migrantach i pograniczach więziennictwa (ośrodek w Gostyninie).

Komentarze