MEN zapowiada poprawę opieki nad dziećmi ze specjalnymi potrzebami edukacyjnymi. Ale rewolucyjne zmiany, które zapowiada Anna Zalewska, przerzucają nadmierną odpowiedzialność na szkoły. Mogą doprowadzić do zmniejszenia liczby dzieci objętych pomocą, a rodzicom odebrać prawo głosu w sprawie ich dzieci
Teraz jest tak: jeśli dziecko ma poważniejsze kłopoty z nauką czy ze sobą, rodzice, najczęściej w kontakcie ze szkołą, idą z nim do poradni psychologiczno-pedagogicznej, gdzie uzyskują pomoc oraz orzeczenie o potrzebie kształcenia specjalnego. Szkoła ma je zorganizować zgodnie ze wskazaniami poradni.
Projekt rozporządzenia minister Zalewskiej "w sprawie pomocy psychologiczno-pedagogicznej w publicznych przedszkolach, szkołach podstawowych i ponadpodstawowych oraz placówkach" (z 20 kwietnia 2017) odwraca ten porządek: uczeń ma być diagnozowany w szkole (przy czym dyrektor nie musi tego konsultować z rodzicami), a dopiero potem - o ile szkoła uzna to za wskazane - kierowany do poradni.
Ten "nowy model systemu poradnictwa psychologiczno-pedagogicznego", obecnie w konsultacjach społecznych, zakłada zatem:
Propozycje budzą wątpliwości ekspertów, między innymi tych ze związku zawodowego Rada Poradnictwa (ich krytyka - tutaj). Skąd bowiem pewność, że szkoła będzie w stanie rozpoznać problem dziecka, zdiagnozować go i podjąć odpowiednie wsparcie? Przecież w wielu placówkach nie ma nawet psychologa szkolnego.
Według raportu Polskiego Towarzystwa Psychologicznego w 2015 roku w ok. 30 tys. polskich szkół zatrudnionych było 9648 psychologów szkolnych (aż 94 proc. to kobiety), w tym tylko 58 proc. na cały etat. W dodatku psycholożki poświęcają swój czas pracy m.in.: na dyżury, zastępstwa, pracę z dokumentami.
W nowym systemie ”wiele dzieci zostanie przeoczonych, bo mieszczą się w szeroko pojętej normie, choć borykają się z problemami, których przy obserwacji - jako podstawowym narzędziu diagnozy - nie sposób wychwycić" - twierdzi Rada Poradnictwa.
Kiedy nauczyciel już postawi diagnozę, dyrektor może, ale nie musi skierować ucznia do poradni. To z kolei może oznaczać, że dziecko nie dostanie potrzebnego wsparcia.
"Zagrożeniem jest też zawężenie diagnostyki, którą ma się zajmować poradnia, wyłącznie do wskazanego przez szkołę problemu - to tak, jakby lekarz, wiedząc, że pacjent ma zapalenie płuc, mógł leczyć tylko przeziębienie. A nauczyciel, nawet mając dobre intencje, może wyciągnąć niepoprawne wnioski" - mówi OKO.press Ewa Tatarczak, przewodnicząca Rady Poradnictwa.
Problem jest dużej skali, bo definicja "specjalnych potrzeb" obejmuje:
Szacuje się, że specjalne potrzeby edukacyjne - i to tylko te związane z niepełnosprawnością fizyczną, psychiczną lub umysłową - ma ok. 150 tys. uczniów/uczennic. Według GUS idzie tu o grupy z upośledzeniem umysłowym w stopniu lekkim (26 proc.), niepełnosprawnościami sprzężonymi - kilka na raz (19 proc.), autyzmem (14. proc.), upośledzeniem umysłowym (13 proc.), niepełnosprawnością ruchową (11 proc.).
Większość z tych dzieci uczy się w ogólnodostępnych szkołach. Do szkoły specjalnej chodzi co trzecie dziecko w podstawówce i połowa w gimnazjach i szkołach ponadgimnazjalnych. W Polsce funkcjonuje 574 publicznych poradni psychologiczno-pedagogicznych, co oznacza, że na jedną przypada 261 uczniów niepełnosprawnych i znacznie więcej tych ze specjalnymi potrzebami.
Co gorsza, działania wobec dziecka z trudnościami mogłyby być podejmowane bez wiedzy i zgody rodzica. Zgoda rodziców jest bowiem wymagana (par. 4) dopiero gdy "w wyniku udzielanej uczniowi pomocy psychologiczno-pedagogicznej nie następuje poprawa" i dyrektor "może wystąpić do publicznej poradni".
Zgoda rodziców nie jest konieczna dopóki diagnoza i pomoc odbywa się w samej szkole.
Paragraf 20 ust. 3 stanowi: "W przypadku stwierdzenia, że uczeń ze względu na potrzeby rozwojowe lub edukacyjne oraz możliwości psychofizyczne wymaga objęcia pomocą psychologiczno-pedagogiczną", nauczyciel "niezwłocznie udziela uczniowi tej pomocy w trakcie bieżącej pracy z uczniem". Musi o tym poinformować wychowawcę klasy (a w przedszkolu - dyrektora), oni zaś informują innych nauczycieli.
O roli rodziców - ani słowa. "Takie rozwiązanie spowoduje, że prawa rodziców będą łamane, a co za tym idzie - prawa dziecka również. Nic nie zwalnia nas z uszanowania podmiotowości rodziców dziecka" - alarmuje Ewa Tatarczak.
Rada Poradnictwa stawia podstawowe pytania dotyczące projektu MEN i Ośrodka Rozwoju Edukacji:
"Projekt zakłada przeniesienie oceny funkcjonowania dziecka z poradni psychologiczno - pedagogicznych na teren szkół, a także odejście od dotychczasowego modelu określania potrzeb ucznia na podstawie diagnozy klinicznej i badań standaryzowanych w poradni na rzecz oceny według tzw. klasyfikacji ICF" - mówi pracująca z młodzieżą autystyczną dr Joanna Ławicka, prezeska fundacji Prodeste.
Zgodnie z klasyfikacją ICF, niepełnosprawność to wielowymiarowe zjawisko o charakterze biopsychospołecznym, wynikające z interakcji między ludźmi, na które wpływ ma zarówno „dysfunkcja”, jak i otoczenie fizyczne, a także społeczne. MEN zapewnia, że dostarczy nauczycielom w szkołach narzędzia do oceny funkcjonowania uczniów, zgodnie z tą klasyfikacją - mówi Ławicka, ale dodaje, że
MEN zaczyna jednak od rozporządzenia, a potem będzie sprawdzać, jak działa nowe rozwiązanie. Powinno być na odwrót.
Dr Ławicka podaje przykład Finlandii, gdzie nowe narzędzia edukacyjne najpierw wprowadza się w ramach eksperymentów edukacyjnych, sprawdza ich skuteczność w wybranych placówkach, wdraża na szerszą skalę, a dopiero kiedy wiadomo, że reforma nie pociągnie za sobą niekorzystnych zmian dla dzieci - wprowadza się ją na skalę ogólnokrajową.
Zanim to nastąpi nauczyciele biorą udział w systemie dokształcania, co w obecnej zmianie byłoby szczególnie wskazane, skoro nauczyciel ma być kimś w rodzaju terapeuty.
Anna Zalewska zapowiada, że „orzekanie i opiniowanie ma przede wszystkim służyć dzieciom i ich rodzicom, ale musi też wspierać nauczyciela”. Trudno zrozumieć, w jaki sposób zmiany, które mogą wejść wejdą w życie 1 września, mają owo wsparcie zapewniać.
Komentarze