0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. Adam Stępień / Agencja Wyborcza.plFot. Adam Stępień / ...

Najpierw na tle flag Polski, Niemiec, Unii Europejskiej i NATO Krzysztof Stanowski odczytał sporą część orędzia Jaruzelskiego z 13 grudnia 1980 roku, dnia wprowadzenia stanu wojennego, następnie ostro i raczej równo rozdzielając razy, skrytykował Karola Nawrockiego, Rafała Trzaskowskiego, Sławomira Mentzena, Szymona Hołownię, Magdalenę Biejat i Adriana Zandberga.

A w końcu obwieścił, że choć sam wcale nie jest dobrym kandydatem na prezydenta, to w wyborach jednak zamierza wystartować. I wezwał swych widzów do zbierania wymaganych 100 tysięcy podpisów. Tak twórca Kanału Zero ogłosił swą kandydaturę na prezydenta RP.

Stanowski zrobił to, wzywając do przeprowadzenia swoistego happeningu i sugerując, że jego kandydowanie to rodzaj żartu. Niezależnie od tego, kogo ten żart śmieszył, a kogo nie, zbieranie podpisów prowadzone jest już przez Stanowskiego jak najbardziej na serio.

Ich zebranie – które Stanowski ze swoją wierną i zaangażowaną milionową widownią wydaje się mieć jak w banku – będzie zaś ze sobą niosło określone skutki formalno-prawne. Stanowski będzie mógł zarejestrować się jako pełnoprawny kandydat na prezydenta. Już teraz zresztą zapowiedział, że wśród jego celów jest udział w debacie kandydatów w TVP i emisja materiałów wyborczych.

W Polsce tak naprawdę nie mieliśmy dotąd takiego doświadczenia. Owszem, mamy całkiem długą tradycję mocnych wejść do polityki postaci, które do tej pory albo stały poza sceną, albo pełniły na niej zupełnie inne role – dość przypomnieć fenomeny Janusza Palikota, Pawła Kukiza, Ryszarda Petru i ten najnowszy – czyli Szymona Hołowni.

Każdy z nich opowiadał się w momencie startu jako kandydat buntu wobec mainstreamowej skrajnie spolaryzowanej polskiej polityki, co w jakimś sensie ich wszystkich ze Stanowskim łączy. Zarazem jednak każdy z nich szedł do polityki z całkiem wyraźnym i dopowiedzianym programem. Co całkowicie różni ich ze Stanowskim, który swą kandydaturę ogłosił bardzo ostro krytykując wszystkich pozostałych kandydatów, nie powiedział jednak ani słowa o swych własnych politycznych zamiarach.

Nie taki znów z niego Grillo

W kontekście kandydatury Stanowskiego najczęściej przywoływana jest analogia z Beppe Grillo, włoskim komikiem, założycielem Ruchu Pięciu Gwiazd – formacji, która w 2018 roku osiągnęła swój jak dotąd szczytowy wynik na poziomie 32 procent w wyborach do parlamentu, a i dziś ma reprezentację odpowiadającą 15 procent głosów wyborców.

W tej analogii – rzekomej, o czym za moment – najbardziej kusząca jest figura komika wchodzącego z hukiem do polityki, Ma to jakoś odpowiadać roli Stanowskiego – twórcy jutubowego Kanału Zero, który pozostaje poza medialnym mainstreamem i jest mocno prześmiewczy wobec klasy politycznej.

Problem jednak w tym, że Grillo swą karierę polityczną zaczął na długie lata przed pierwszymi wyborami (2013 rok), które wprowadziły jego Ruch Pięciu Gwiazd do parlamentu. Już w roku 2005 zaczął łączyć swą działalność komika z aktywnością polityczną. A w roku 2010 próbował startu w wewnętrznych wyborach na szefa Partii Demokratycznej. Grillo udało się wejść do politycznej pierwszej ligi dopiero w 8 lat po jego pierwszym wyjściu z roli wyłącznie komika.

Grillo nie był też sam – jak sam, przynajmniej na razie jest Krzysztof Stanowski. We włoskim ustroju rola prezydenta jest jeszcze mniej istotna niż w Polsce. Wybiera go parlament z udziałem przedstawicieli włoskich prowincji, zwykle mniej lub bardziej mozolnie i w stylu bardziej przypominającym konklawe niż prezydencką elekcję (ponowny wybór Sergio Matarelli pełniącego obecnie ten urząd poprzedziło siedem nieudanych głosowań). A prezydent pełni funkcje niemal wyłącznie reprezentacyjne i nie ma istotnego wpływu ani na politykę wewnętrzną, ani zagraniczną prowadzoną przez Republikę Włoską.

Beppe Grillo budował więc swą inicjatywę nie z myślą o jednoosobowej kampanii prezydenckiej a o wejściu do parlamentu. Do tego potrzebna jest partia i odpowiednia liczba wystarczająco atrakcyjnych kandydatów. Choć więc Ruch Pięciu Gwiazd powstawał z dużą dozą spontaniczności i w imponująco ekspresowym tempie, od początku była to struktura pomyślana jako partia. Od początku też miała swój program i postulaty.

„Raczej nie będzie mi się chciało”

O wiele prędzej do porównań ze Stanowskim nadawałby się nieco już prehistoryczny przykład Coluche’a, czyli Michela Colucciego, francuskiego komika, który w 1980 roku ogłosił zamiar startu w wyborach prezydenckich, a następnie osiągnął około 15 procent poparcia w sondażach. Coluche nie skrywał, że programu nie ma. I precyzyjnie określał swoje cele:

„Zrobiłem to, żeby był większy burdel. Głosować na mnie będą ci wszyscy, którzy chrzanią politykę, polityków i cały ten cyrk, jakim są wybory. A teraz odpieprzcie się” – tak Coluche tłumaczył swoje prezydenckie intencje.

„Raczej nie będzie mi się chciało” – tak z kolei Stanowski odpowiada na pytania, czy będzie podróżował po Polsce w ramach kampanii zbierania podpisów.

To ostatnie idzie mu akurat dobrze. Już w godzinę po wygłoszeniu swojego wtorkowego „orędzia” Stanowski chwalił się, że z jego strony internetowej pobrano już 10 tysięcy formularzy do zbierania podpisów.

A może wczesny Zełenski?

Jeśli mamy natomiast szukać w naszej części świata bardziej współczesnych analogii dla kandydatury Stanowskiego, musimy zamachnąć się na polityka będącego dziś w pierwszej światowej lidze i porównywanego częściej z Winstonem Churchillem niż Beppe Grillo czy Pawłem Kukizem.

W kontekście historii przez wielkie „H” i wszystkiego, co zaczęło się 3 lata po wyborze Wołodymyra Zełenskiego na prezydenta Ukrainy, zapominamy bowiem bardzo łatwo, że w 2019 roku, czyli w trakcie swej zwycięskiej kampanii prezydenckiej, był on zarazem aktorem i kabareciarzem, jak i kandydatem nihilistycznego buntu wobec ukraińskiej polityki i klasy politycznej, po równo krytykującym i wyśmiewającym największe postaci i największe świętości ówczesnej ukraińskiej sceny politycznej.

Zaznaczmy przy tym, że była to krytyka zarazem bardzo powierzchowna, odwołująca się do obiegowych mądrości w rodzaju „czas pogonić tych złodziei” i „oni wszyscy są siebie warci”, i jednocześnie bardzo performerska, nastawiona na happening. Gdy więc na przykład konkurenci nazywali Zełenskiego „klownem”, jego sztab zorganizował akcję „wszyscy jesteśmy klownami” – Zełenski i jego wyborcy jako „klowni” byli w niej przeciwstawieni „sztywniakom” z ukraińskiego politycznego mainstreamu.

Zełenski ogłosił swą kandydaturę w Sylwestra 2018 roku jakby od niechcenia, za pośrednictwem tego samego filmiku, w którym składał swym fanom życzenia noworoczne. Do polityki wszedł z pozycji powszechnie znanej gwiazdy rozrywkowej telewizji, a nie aktora wielkiego kina. Do dziś krytycy Zełenskiego, jak i rosyjscy propagandyści chętnie przypominają nagrania z jego przedpolitycznej kariery, na których Zełenski a to prowadzi jakąś prowincjonalną imprezę, a to bierze udział w naprawdę niskich lotów skeczach.

Zełenski swych poglądów politycznych nie precyzował ani ogłaszając swe zamiary, ani w trakcie całej kampanii. Nie sposób było określić, jaki jest program w większości spraw, jakie zajmują współczesne społeczeństwa. Jego wypowiedzi układały się w pewien umiarkowanie progresywny i umiarkowanie prozachodni całokształt, jednak była to agenda niejednorodna i pełna wewnętrznych sprzeczności. Zełenski jednego dnia odwoływał się do prozachodnich wartości Majdanu, drugiego dopieszczał posowiecką mentalność mieszkańców wschodu Ukrainy.

O największym problemie Ukrainy – czyli trwającej się od 2014 roku wojnie w Donbasie i niosącej ze sobą coraz mocniej krystalizujące się widmo wielkiej inwazji Rosji, kandydat opowiadał naiwne, ale świetnie brzmiące w uszach udręczonego wieloletnim zagrożeniem wyborcy głupotki – na przykład taką, że wystarczy się spotkać z Putinem i porozmawiać z nim w cztery oczy, by zakończyć konflikt.

Ostatecznie zresztą brak programu politycznego udało się Zełenskiemu wykorzystać jako atut – czego wyrazem była kampanijna akcja tworzenia programu wspólnie z wyborcami podczas cyklu spotkań w różnych częściach kraju. Co później z różnym powodzeniem próbowali kopiować politycy z Zachodu, w tym z Polski.

Nie-polityk wygrywa, gdy politycy są szczerze znienawidzeni

Warunki polityczne, w których ta kampania trafiła na podatny grunt, były jednak w Ukrainie 2019 roku zupełnie odmienne niż te polskie z roku 2025. Ukraina była bowiem pogrążona w głębokim politycznym kryzysie przekładającym się na kompletne załamanie społecznego zaufania do instytucji państwa.

Przed samymi wyborami prezydenckimi 2019 roku zaledwie 23 proc. Ukrainek i Ukraińców ufało prezydentowi, tylko 12 proc. Radzie Najwyższej, 19 procent rządowi, 12 procent sądom, a 15 procent prokuraturze (badania kijowskiego Centrum Razumkowa). Tak właśnie wyglądały nastroje społeczne tworzące atmosferę, w której wejście przebojem w kampanię prezydencką Zełenskiego było w ogóle możliwe.

W Polsce takiej atmosfery nie ma – a poziomy nieufności i zaufania do polityków i instytucji pokrywają się dość zgodnie z preferencjami partyjnymi ankietowanych. W warunkach polaryzacji to typowe zjawisko – ufamy „naszemu” premierowi, nie ufamy „ich” prezydentowi i na odwrót.

Brak natomiast tego powszechnego i ponadpartyjnego zniechęcenia wobec polityków i polityki, które tworzyło warunki do udanego startu Zełenskiego w Ukrainie. Ba, w fazie prekampanii liczyła się oprócz Zełenskiego jeszcze jedna postać o podobnym profilu – czyli Swiatosław Wakarczuk, wokalista ukraińskiego zespołu rockowego Okean Elzy, który także myślał nad startem w wyborach niejako z „dziką kartą”. Wizja kandydata, na którego głosuje się, by odrzucić całą klasę polityczną, miała wtedy w Ukrainie niewątpliwie potężne branie.

Komu bije Stanowski?

Czy podobny efekt może mieć w Polsce, to już nieco bardziej wątpliwe. Wejście do prezydenckiej gry Stanowskiego w pierwszej kolejności może odbić się na notowaniach tych kandydatów, którzy zarazem próbują się zdystansować od polaryzacji na linii PO-PiS i jednocześnie pozycjonują się na prawo od centrum – a zatem na wynikach Szymona Hołowni i Sławomira Mentzena.

A dlaczego na prawo od centrum? Ano dlatego, że tak jak o poglądach Zełenskiego nie dało się powiedzieć w pierwszej fazie ukraińskiej kampanii niewiele więcej niż to, że plasują się one generalnie po stronie umiarkowanego progresywizmu, tak i poglądy Stanowskiego pozostają do pewnego stopnia enigmą.

Zarazem jednak prowadzący kanału Zero to właśnie taki typ jutubera, który w towarzystwie dziennikarza Roberta Mazurka, co też swoje znaczy, postanawia odpytywać Janusza Walusia, który właśnie wrócił do Polski po ponad 20 latach w więzieniu w RPA za polityczne morderstwo.

I taki, którego widownia wyraża w komentarzach swój aplauz wdzięcznymi słowami „j...ć lewaków”. Choć więc Stanowski nie jest autorem zbyt wielu politycznych manifestów, swój profil kandydacki i swój typ elektoratu niewątpliwie ma. Największy potencjał do obiecywanego przez siebie „zamieszania” ma zatem Stanowski po prawej stronie sceny, przynajmniej jeśli chodzi o pierwszą fazę kampanii.

Na zastanawianie się nad tym, co może ze Stanowskim stać się dalej w toku prezydenckiej kampanii, jest zdecydowanie za wcześnie. Jego realny potencjał jako kandydata określą pierwsze sondaże stawiające go na równych prawach z rywalkami i rywalami, Dopiero gdy go poznamy, przyjdzie czas na prognozowanie ewentualnych przepływów głosów. I na analizowanie tego, czy w ogóle jest o czym pisać i rozmawiać.

Eksperyment, który rozpoczęło ogłoszenie kandydatury przez Stanowskiego, pokaże nam więc nie tylko to, czy w polskich realiach możliwa jest polityczna kariera w stylu od nomen omen zera do milionera. Ale także to, czy obecna kompozycja sceny politycznej pozostawia miejsce na kogoś, kto próbuje wepchnąć nogę między drzwi.

***

Na długie tygodnie przed ogłoszeniem przez Stanowskiego jego prezydenckich zamiarów, od polityków Prawa i Sprawiedliwości można było usłyszeć przechwałki na temat domniemanej roli, jaką w kampanii może odegrać ten kandydat. „Będzie powtórka z Kukiza” – mówił nam jeden z nich. Po „orędziu” Stanowskiego, w którym Karolowi Nawrockiemu dostało się dokładnie tak samo, jak Rafałowi Trzaskowskiemu, tego typu głosów już jednak z PiS nie słychać.

;
Na zdjęciu Witold Głowacki
Witold Głowacki

Dziennikarz, publicysta. Pracował w "Dzienniku Polska Europa Świat" i w "Polsce The Times". W OKO.press pisze o polityce i sprawach okołopolitycznych.

Komentarze