"Konsekwencją ograniczania gwarancji ochrony praw człowieka – takich jak niezależne sądy – będzie prędzej czy później radykalne obniżenie poziomu realizacji praw podstawowych, w tym również socjalnych. Hasła wymiany elit są w istocie tylko pretekstem do wprowadzenia rządów autorytarnych" - ostrzega prof. Roman Wieruszewski
"Cały czas poszukuję metod terapii i wskazówek, jak kształtować rozumienie roli praw człowieka w życiu jednostki i społeczeństwa, tak aby ów mityczny suweren zaczął zdawać sobie sprawę, że w jego imieniu dokonują się zmiany systemu prawnego i politycznego, które w efekcie pozbawiają go wpływu na otaczającą go rzeczywistość" - mówił 24 października 2017 prof. dr hab. Roman Wieruszewski w Instytucie Nauk Prawnych Polskiej Akademii Nauk.
To fragment wykładu, który profesor wygłosił z okazji jubileuszu 70-lecia. Jest obecnie pracownikiem INP PAN z najdłuższym stażem. Cały wykład jubileuszowy publikujemy z niewielkimi skrótami poniżej.
Swoją refleksję prof. Wieruszewski poświęcił m.in. temu dlaczego demontaż ochrony praw człowieka "odbywa się przy znacznym przyzwoleniu społecznym".
"Może prawa człowieka [...] nie odpowiadają społecznym oczekiwaniom znacznej części naszych współobywateli? Może są pewną utopijną mrzonką elit oderwanych od społecznych nastrojów? Czy powinniśmy zatem o nie walczyć?"
- zastanawia się Profesor. I odpowiada: "Oczywiście te pytania traktuję włącznie w konwencji retorycznej. Nie można czekać bezczynnie, aby nie było tak, że potrzeba przestrzegania praw człowieka stanie się ważna dopiero gdy będzie za późno".
Prof. dr hab. Roman Wieruszewski jest kierownikiem Poznańskiego Centrum Praw Człowieka Instytutu Nauk Prawnych PAN, zasiada w komitecie naukowym Agencji Praw Podstawowych Unii Europejskiej w Wiedniu. Członek Komitetu Praw Człowieka ONZ (1998-2000, 2003-2006). Był m.in. współpracownikiem Tadeusza Mazowieckiego, gdy ten w latach 1992–1995 pełnił funkcję specjalnego wysłannika ONZ w Bośni i Hercegowinie. Szef misji Wysokiego Komisarza Narodów Zjednoczonych w dawnej Jugosławii (1996-1998) .
Prof. Roman Wieruszewski zasiada w Radzie Programowej Archiwum Osiatyńskiego.
Oto jego wykład jubileuszowy. Skróty, tytuł i śródtytuły od redakcji OKO.press.
Dziękujemy Małgorzacie Wieruszewskiej za zgodę na wykorzystanie fotografii.
Kilka miesięcy po objęciu urzędu Premiera RP, prof. Hanna Suchocka zażartowała, że „te prawa człowieka”, którymi zajmowaliśmy się naukowo, w praktyce strasznie utrudniają skuteczne rządzenie. Co chwilę mi mówią – twierdziła – że tego czy owego nie mogę zrobić, bo byłoby to sprzeczne z prawami człowieka. Jak pamiętamy również inni politycy swego czasu narzekali na te ograniczenia skarżąc się na „imposybilizm”. Wspominam to z pewnym rozrzewnieniem. To już niestety odległe czasy.
Dzisiaj władza nie czuje się skrępowana powinnością przestrzegania praw człowieka i takie dylematy są jej z gruntu obce.
W latach 70. i 80. ubiegłego wieku prawnicy zajmujący się prawami człowieka nie byli ich „obrońcami” ani aktywistami. Jaki pisał Wiktor Osiatyński, w oczach opozycji antykomunistycznej uchodziliśmy wówczas, nie bez racji, za reżimowych uczonych. W latach 90. okazało się jednak, że nasze badania i publikacje były pomocne w kształtowaniu nowego systemu ochrony praw człowieka w Polsce postkomunistycznej.
Od 1989 roku wydawało się, że podstawowym zadaniem badaczy prawa jest przygotowywanie dobrze umotywowanych propozycji reform prawa oraz tworzenia systemu instytucjonalnej ochrony praw człowieka. Do tego celu wystarczyła solidna praca badawcza oraz ewentualny udział w pracach gremiów doradczych bądź w organach sądowniczych oraz eksperckich. Ustrój demokratyczny wymaga oczywiście również aktywnego działania organizacji pozarządowych, kontrolujących funkcjonowanie państwa. Takie organizacje z Fundacją Helsińską na czele, powstawały i rozwijały prężną działalność.
Narastało we mnie przekonanie, że sprawy, choć z przeszkodami, powoli i nie bez oporu, ale jednak posuwają się w dobrym kierunku i my możemy przesunąć ciężar naszej aktywności na arenę międzynarodową.
Może warto w tym miejscu zadać sobie pytanie co to znaczy „w dobrym kierunku” i czy udało się wypracować społeczny konsensus pod tym względem?
Mówiąc o „dobrym kierunku” mam na myśli konstytucyjnie zagwarantowane prawa – zarówno osobiste, polityczne, jak i ekonomiczne, socjalne i kulturalne, a także coraz lepiej funkcjonujący system ich gwarancji – czyli niezawisłe sądy mogące bezpośrednio stosować normy konstytucyjne, Trybunał Konstytucyjny, Rzecznik Praw Obywatelskich, pluralistyczne media, sieć organizacji pozarządowych. Ponadto przyjęcie międzynarodowych procedur kontrolnych, członkostwo w Radzie Europy, a później w Unii Europejskiej, dawało dodatkową pewność, że prawa te będą właściwie chronione.
To wszystko tworzyło poczucie – złudne? – skutecznej ochrony praw człowieka i wartości, których realizacji one służą. Wydawało się również, że tego rodzaju działania winny spotkać się z powszechną społeczną aprobatą.
Oczywiście, właściwie przez cały czas po transformacji ustrojowej, trwały dyskusje i spory, z jednej strony co do zakresu praw i wolności – dotyczy to takich spraw jak przykładowo: zakres podmiotowy zasady równości i niedyskryminacji, sposób regulacji praw reprodukcyjnych, regulacja prawna mowy nienawiści, itp., z drugiej zaś skuteczność sądowej ochrony tych praw, stosunek do międzynarodowych mechanizmów kontrolnych.
Miałem jednak wrażenie, że choć wiele spraw nadal jest niezałatwionych takich jak: zakaz dyskryminacji z uwagi na orientację seksualną, także płeć, brak ratyfikacji choćby konwencji bioetycznej Rady Europy, przypomnijmy też ogromne trudności z ratyfikacją konwencji o zakazie przemocy domowej, niechęć do ratyfikacji instytucji skarg indywidualnych przewidzianych w wielu konwencjach ONZ, brak ratyfikacji Znowelizowanej Karty Społecznej Rady Europy, dwuznaczny stosunek do Karty Praw Podstawowych UE, sposób regulacji zakazu przerywania ciąży – sprzeczny z rekomendacjami wielu organów traktatowych ONZ – to jednak spory wokół tych spraw toczyły się, w mojej opinii przynajmniej, przy przyjęciu założenia, że muszą się mieścić w ramach ustalonych międzynarodowych standardów oraz przy poszanowaniu postanowień Konstytucji.
Czyli, że rdzeń tych praw oraz ich gwarancji pozostawał nienaruszony i był szanowany. Niestety teraz tracę to przekonanie.
Na niedawno odbytym Kongresie Kobiet w Poznaniu – pani Joanna Jaśkowiak (jej mąż jest Prezydentem Poznania) powiedziała „Ja nie jestem osobą, która do tej pory się angażowała (...), ponieważ jakoś tak się złożyło, że nie było potrzeby. Moje życie dorosłe przypadło w takim okresie, że mogłam korzystać z wolności. Nagle się okazało, że coś, co uważałam za pewnik, coś, co jest mi dane na zawsze, zaczyna mi się niejako odbierać – mówimy nie tyle o prawach kobiet, co o prawach człowieka”. No właśnie – odbierać coś co było dane na zawsze! Bardzo charakterystyczna wypowiedź ilustrująca również moje odczucia.
Coś się zmieniło, skoro w przestrzeni publicznej wiceminister rządu polskiego opowiada się za karą śmierci i stosowaniem tortur. A więc wszystko jest możliwe. Również przyzwolenie na ksenofobię, homofobię, na radykalny nacjonalizm, na przemoc domową w imię obrony tradycyjnych wartości rodzinnych.
Halina Bortnowska z okazji obchodzonego niedawno światowego dnia przeciw karze śmierci stwierdziła: „przyznaję się do tego: nie potrafię "debatować" o dopuszczalności kary śmierci. To jest mój/nasz horyzont”.
W pełni podzielałem ten sentyment i przyznaję, że mój zakres "nie-debatowalnych" tematów w obrębie praw człowieka był nawet szerszy – obejmował ksenofobię, homofobię, dyskryminację z uwagi na różne kryteria, tortury.
Obserwując naszą rzeczywistość społeczną zaczynam się jednak zastanawiać, czy to nie jest błędne podejście? Może jednak takie dyskusje trzeba toczyć? Może nie powinniśmy uważać, że są tematy „niedebatowalne”?
Skoro poparcie społeczne i to znaczne uzyskują takie metody rządzenia, które w efekcie mogą doprowadzić choćby do przywrócenia kary śmierci, to może trzeba tę debatę podjąć na nowo?
W tym momencie dochodzę do sedna sprawy, czyli do tego co chciałem uczynić przedmiotem dzisiejszych refleksji. Działania władzy –
dotykają problematyki praw człowieka na skalę niespotykaną po 1989 roku.
Czy możemy jednak twierdzić, że obecnie poziom realizacji tych praw uległ znacznemu obniżeniu w porównaniu z sytuacją sprzed 4- 5 lat? Gdyby miernikiem miały być roczne sprawozdania Rzecznika Praw Obywatelskich, to takiej tezy nie można by postawić. Można wręcz zauważyć, że poprawiła się sytuacja w zakresie niektórych praw społeczno-ekonomicznych, chociażby dzięki programowi 500 plus.
To pytanie często pada z ust zwolenników tzw. „dobrej zmiany”.
Odpowiedź jest oczywista – następuje bowiem rozmontowywanie mechanizmów obronnych i systemowych gwarancji praw człowieka, a to prędzej czy później doprowadzi do erozji całego ich systemu.
W zasadzie trudno się dziwić, że procesy, o których wspomniałem, odbywają się przy znacznym przyzwoleniu społecznym. Z jednej strony nie dotykają one w tej fazie codziennego życia ludzi, z drugiej zaś stosowane są typowe zabiegi populistyczne – hasła typu: zadośćuczynienie dla ofiar sądowych pomyłek, sprawiedliwość społeczna, przywracanie utraconej godności marginalizowanych grup społecznych, ukracanie samowoli korporacji sędziowskich i prawniczych, należne nam reparacje wojenne, obrona naszej suwerenności przed libertyńską Europą i grożącym nam zalewem uchodźców prowadzącym do nieuchronnej islamizacji, powrót do tradycyjnych katolickich wartości, itp.
Hasła te, poparte tezą o konieczności likwidacji bądź wymiany elit, znajdują znaczny posłuch. Ja sam często w różnych rozmowach i tekstach
napotykam opinie, że w sumie to z czym mamy do czynienia, to uprawniona rezultatem wyborczym zmiana koncepcji funkcjonowania państwa, bynajmniej nie zagrażająca istocie demokracji i zasadom państwa prawa.
Zastanawiam się czy poglądy takie nie są przejawem tak znakomicie opisanej przez Michaela Houellebecqa uległości?
Demagogia, jak wiemy, nie jest polskim wymysłem i jest współcześnie stosowana z mniejszym (Francja, Niemcy), lub większym (USA), powodzeniem w wielu państwach na świecie. Poziom demagogii i jej styl wpływa, ale też odzwierciedla nastroje społeczne i oczekiwania. Czy mamy pomysł i narzędzia, aby jej skutecznie się przeciwstawiać?
Cieszymy się, że odbywają się w Polsce w wielu miastach wiece w obronie praw reprodukcyjnych czy w obronie sądów. Wiec taki, właśnie w obronie niezależności sądów, odbył się po raz kolejny w Poznaniu 30 września. O tej samej godzinie był też mecz Lecha Poznań z Legią Warszawa (Lech wygrał 3:0)!
Na wiecu było kilkaset osób, a na meczu 35 tysięcy i wisiały hasła, które przynoszą wstyd mojemu miastu i klubowi.
Niektórzy mówią, że nie ma się co dziwić, że działania władz niszczące fundamenty państwa prawa spotykają się ze społeczną aprobatą.
Może zatem prawa człowieka, w takiej formie w jakiej zostały chociażby zapisane w naszej konstytucji, czy wiążących nas traktatach międzynarodowych, wypracowane w orzecznictwie Trybunału Konstytucyjnego oraz Europejskiego Trybunału Praw Człowieka, nie odpowiadają społecznym oczekiwaniom znacznej części naszych współobywateli?
Może są pewną utopijną mrzonką elit oderwanych od społecznych nastrojów? Czy powinniśmy zatem o nie walczyć?
Oczywiście te pytania traktuję włącznie w konwencji retorycznej. Nie można czekać bezczynnie, aby nie było tak, że potrzeba przestrzegania praw człowieka stanie się ważna dopiero gdy będzie za późno (jak to zazwyczaj bywa ze zdrowiem).
Wiemy bowiem dobrze, że takie, opisane przeze mnie, działania władzy państwowej, zawsze prowadzą, prędzej czy później, do wysoce negatywnych skutków społecznych, które boleśnie odczują również ci, którzy dzisiaj je ochoczo popierają. Prowadzą bowiem do wyzwalania się najgorszych ludzkich instynktów i resentymentów, które już, na szczęście na razie dość sporadycznie, dają o sobie znać na ulicach polskich miast.
Konsekwencją ograniczania gwarancji ochrony praw człowieka – takich jak niezależne sądy – będzie prędzej czy później radykalne obniżenie poziomu realizacji praw podstawowych, w tym również socjalnych. Hasła wymiany elit są w istocie tylko pretekstem do wprowadzenia rządów autorytarnych.
Obserwowałem to pracując z Tadeuszem Mazowieckim w byłej Jugosławii oraz pracując w Komitecie Praw Człowieka ONZ.
Rodzi to następujące pytanie czy wobec takiego stanu rzeczy wystarczy tylko tworzyć uczone teksty, pisać analizy, wskazywać na przykłady naruszania Konstytucji i podstawowych zasad praworządności, starać się wykazywać konsekwencje takiego stanu rzeczy? Czyli innymi słowy pracować w zaciszu bibliotek i gabinetów?
Oczywiście ta praca jest potrzebna i stworzone niedawno „Archiwum Osiatyńskiego” w którym wielu z nas uczestniczy – bardzo mądra i potrzebna inicjatywa myślę, że Wiktor byłby z niej dumny – gromadzi właśnie takie analizy, skrupulatnie dokumentujące i komentujące te zjawiska.
Ci politycy a także przedstawiciele doktryny, którzy przyczyniają się do tej sytuacji pisząc nierzetelne ekspertyzy na zamówienia rządowe, broniąc i uzasadniając łamanie konstytucji oraz naruszanie elementarnych reguł praworządności, muszą wiedzieć, że parafrazując Czesława Miłosza „uczony pamięta – spisane będą czyny i rozmowy”.
Wiele osób obecnych na tej sali odpowiedziało na zadane powyżej pytanie i włączyło się aktywnie w debatę publiczną. Występują w mediach, udzielają wywiadów, pokazują się na wiecach i demonstracjach. Czyli doszli do wniosku, że nie porzucając biblioteki i gabinetu, trzeba wyjść na ulicę.
Wydaje się, że taka reakcja jest dość oczywista choć wymaga poważnego zaangażowania i temperamentu polemicznego, który nie zawsze jest przymiotem badaczy. Najprościej rzec można, niech każdy robi rzetelnie to co umie najlepiej i do czego ma talent. Jednak trzeba sobie odpowiedzieć również na pytanie czy tylko biblioteka i ulica jest areną sporów? O co w istocie walczymy oraz kogo i do czego chcemy przekonywać?
Wiece najczęściej gromadzą już przekonanych, media są tak podzielone, że oglądają i czytają teksty osoby określane w języku angielskim „like minded”. Próby podejmowania dyskusji czy debat z oponentami zazwyczaj przekształcają się w swoiste pyskówki.
Często przy takiej okazji formułowane są zarzuty kto winien temu, że np. młodzież tak łatwo ulega populistycznym i demagogicznym hasłom albo, że patrzy na to obojętnie. W tym przypadku jest wiele trafnych ocen i diagnoz i nie chciałbym abyśmy się nad nimi dłużej zatrzymywali.
Cały czas bowiem poszukuję metod terapii i wskazówek, może nie tyle „jak żyć”, ale jak kształtować rozumienie roli praw człowieka w życiu jednostki i społeczeństwa, tak aby ów mityczny suweren zaczął zdawać sobie sprawę, że w jego imieniu dokonują się zmiany systemu prawnego i politycznego, które w efekcie pozbawiają go wpływu na otaczającą go rzeczywistość.
Czy jest możliwe, aby taka debata pozbawiona była politycznego kontekstu? Czy jeżeli pochwalę rząd za działania prosocjalne i antykorupcyjne to już jestem poplecznikiem partii rządzącej? A jeżeli zganię ten sam rząd za ewidentne łamanie Konstytucji to już jestem na żołdzie opozycji?
W przypadku prawników zajmujących się prawami człowieka unikanie przypisania takiej czy innej łatki politycznej jest szczególnie ważne. Czy jednak jest to możliwe? Wiele do myślenia dają obserwacje różnych apeli wystosowywanych przez środowiska akademickie oraz dyskusje jakie im towarzyszą. Są one niestety mocno skażone politycznymi sympatiami i animozjami.
Wygląda na to, że nie zakorzeniła się u nas kultura prawna oraz polemiczna, która pozwoliła sędzi Ruth Ginsburg oraz jej koledze z sądu najwyższego USA Anthony Scali zachować przyjazne relacje i prowadzić rzeczowe dyskusje prawnicze i znajdować kompromis orzeczniczy mimo skrajnie odmiennych światopoglądów. No tak, ale ich debaty toczyły się w ramach utrwalonego i szanowanego przez wszystkich porządku konstytucyjnego.
Trudno o kompromis w sytuacji negacji podstawowych zasad konstytucyjnych i utrwalonych reguł państwa prawa.
A zatem nie mamy wyboru – „róbmy swoje”!
Komentarze