0:000:00

0:00

„Zaklinana na co dzień wspólnota jest de facto wspólnotą strachu, a strach jest najgorszym doradcą: taką masą najłatwiej jest manipulować” - mówi prof. Wolff-Powęska. - „Dziś na pierwszej linii frontu walczą eksperci, którzy pracują nad szczepionką przeciw koronawirusowi. O wiele trudniej będzie znaleźć szczepionkę przeciw wrogości, nietolerancji i egoizmom narodowym".

Przypominając słowa prezydenta Dudy, który 18 stycznia wyraził nadzieję, że uda się „wyeliminować” sędziów niepokornych i „oczyścić do końca nasz polski dom, tak żeby był czysty, porządny i piękny i dalej wzrastał nam zdrowo” opisuje zjawisko autorytarnego patriotyzmu.

Pytamy o jego definicję. Ale też o to, skąd w przestrzeni publicznej tyle historii.

Estera Flieger: W „Monitorze Konstytucyjnym” pisze Pani o „patriotyzmie autorytarnym”. Co to jest?

Prof. Anna Wolff-Powęska*: To pojęcie, które związane jest z osobowością autorytarną. Oznacza m.in. odwoływanie się do emocji, nieuwzględnianie innych opinii, krytyki, bazowanie na idealizowanej tożsamości narodowej, wykluczanie inaczej myślących, forsowanie jedynej własnej prawdy.

To postawa nacjonalistyczna. Patriotyzm autorytarny jest patriotyzmem pozornym, narzucanym głównie przez reżimy autorytarne oraz wszelkiej maści dyktatury. Takie zachowania są najbardziej widoczne w okresach przełomów i kryzysów, ale okazuje się, że występują również w demokracjach parlamentarnych - nie tylko na ich obrzeżach, ale i w samym ich środku; demokracja zaś nie ma odpowiednich narzędzi, które mogłyby pomóc w uporaniu się z zagrożeniami, jakie niesie ze sobą patriotyzm autorytarny.

Jak wyraża się autorytarny patriotyzm?

Jego istotną częścią jest stosunek do historii: dzieli badaczy na patriotów afirmatywnych, a więc piszących tylko o heroicznych jej rozdziałach, eksponujących chwałę polskiego oręża i krytycznych - traktowanych jak zdrajców, wykluczanych ze wspólnoty, bo odsłaniają ciemne karty w jej przeszłości.

Historyk zaś z racji swej profesji jest zobowiązany do obiektywizmu, do krytycznej refleksji, zwątpienia. Oczekujemy przecież od narodów najbardziej uwikłanych w zbrodnie II wojny światowej - Niemców, Austriaków, Japończyków - krytycznej oceny własnej historii.

Można wyobrazić sobie, jaka byłaby reakcja świata zewnętrznego, gdyby dzisiaj badacze pochodzący z tych krajów przemilczeli mroczne rozdziały historii i zajęli się wyłącznie gloryfikacją swych dziejów. W naszej debacie publicznej operuje się pojęciami „wspólnoty dumy” i „wspólnoty wstydu”. Przeszłość służy dziś w stopniu niespotykanym dotąd legitymizacji władzy.

Czy teraz historii w przestrzeni publicznej jest za dużo? A może wcześniej było jej za mało?

Po II wojnie światowej myślano o przyszłości, choć była niepewna, bo przeszłość była straszna - ludzie chcieli się pozbyć tego balastu, uwolnić od traumy. Dzisiaj boimy się przyszłości. I zamiast skupić się na rozwiązywaniu bieżących problemów, kurczowo trzymamy się zmitologizowanej historii, która ma nas wspierać, to historia ku pokrzepieniu serc. Ale czy duma z wygranych bitew, moralnych zwycięstw powstańczych pomoże w rozwiązaniu nabrzmiałych problemów teraźniejszości?

Jestem po lekturze „Turbopatriotyzmu” Marcina Napiórkowskiego - po części zgadzam się z nim, że oddano historyczne pole prawicy latami zaniedbując je lub sprowadzając do tego, co nazywa „softpatriotyzmem”, którego przykładem jest słynny czekoladowy orzeł.

Cenię Marcina Napiórkowskiego, natomiast nie zgadzam się z główną tezą zbudowaną wokół czekoladowego orła, który miał być w jego ocenie momentem zwrotnym; momentem, w którym turbopatriotyzm zdobył przewagę nad patriotyzmem w wydaniu soft.

Myślę, że środowisko prawicowe nie potrzebowało pretekstu - mentalność turbopatriotyczna tkwiła głęboko w społeczeństwie. Nie podzielam również często powtarzanej opinii, że III Rzeczpospolita wyrzuciła na banicję historię i skazała na nicość polskość, cokolwiek ona znaczy.

Oczywiście, nie sposób było uniknąć błędów. Początek demokratycznej Polski oceniamy jednak z perspektywy minionych trzydziestu lat, wyposażeni w wiedzę, której wówczas nikt nie miał. A przecież nastąpił wówczas przewrót na miarę kopernikańskiego.

Ci, których umownie nazwiemy elitami III RP, przy wsparciu społeczeństwa stworzyli od fundamentów demokratyczne państwo; to unikatowe przedsięwzięcie nie mające sobie równego w skali światowej.

Żadne państwo w XX wieku nie musiało przejść podobnej metamorfozy. Kraje postfaszystowskie, które demokratyzowały się po 1945 roku, miały zupełnie inną gospodarkę. Kraje południowoeuropejskie - Grecja, Portugalia, Hiszpania, które weszły na drogę demokracji w latach 70. również.

Polska i kraje naszego regionu musiały dokonać transformacji obejmującej wszystkie dziedziny życia i uwolnić się od zwierzchności radzieckiej. Wyobraźmy sobie, że po 1989 roku rząd zajmuje się tylko historią. Zresztą, do czego moglibyśmy się odwołać w najnowszej przeszłości? Okres międzywojenny nie był wzorem godnym naśladowania.

Przyczynkiem do tekstu, który opublikowała Pani w „Monitorze Konstytucyjnym” były słowa wiceministra Janusza Kowalskiego, który komentował uchwałę Sądu Najwyższego na temat nowej KRS: „Ja mam w nosie tych 60 profesorów, bo ja jestem za Polakami. To nie są dla mnie autorytety”.

Chciałam podkreślić w nim m.in. sprzeczność między polityką a ekspertami. To coś więcej niż pojedyncza wypowiedź. Wiceminister Janusz Kowalski, którego słowa przywołałam, wpisał się w chór głosów po stronie prawicy, które godzą w etos uniwersytetu. Dla wyższej uczelni zaś wolność wypowiedzi, prawda i odpowiedzialność powinny być sztandarową kategorią.

Nikt zdroworozsądkowy nie może zgodzić się z jego słowami. A takich antagonizujących, antyelitarnych, wymierzonych w autorytety naukowe komentarzy, jest dziś coraz więcej. Można też sądzić z jego słów, że profesorowie, z którymi nie było mu po drodze, to nie Polacy.

Pani tekst kończy się bardzo smutną puentą o braku solidarności środowiska naukowego, akademickiego i tym, że ludzie nie wyjdą na ulicę bronić nauki i prawdy historycznej.

Czy byliśmy kiedykolwiek świadkami wyjścia naukowców na ulicę w obronie prawa do krytyki naukowej, obiektywizmu, przeciw fałszowaniu historii? Idea uniwersytetu, szczególnie humanistyki wymaga ciągłej debaty i dialogu, tymczasem ludzie obecnej władzy dążą do unifikacji, centralizacji, wszystko ma być unarodowione.

Zaklinana na co dzień wspólnota jest de facto wspólnotą strachu, a strach jest najgorszym doradcą: taką masą najłatwiej jest manipulować.

Nie dawano posłuchu ekspertom badającym przyczyny katastrofy smoleńskiej. Głosy antyszczepionkowców głośniej wybrzmiewały od fachowych ekspertyz. Wielu polityków odrzuca niewygodną prawdę ekspertów o zmianie klimatu.

Z muzeów wyrzuca się profesorów podejrzewanych o zanik patriotyzmu. Dziś na pierwszej linii frontu walczą eksperci, którzy pracują nad szczepionką przeciw koronawirusowi. O wiele trudniej będzie znaleźć szczepionkę przeciw wrogości, nietolerancji i egoizmom narodowym.

* Prof. Anna Wolff-Powęska - historyczka, w latach 1990–2004 kierowała Instytutem Zachodnim w Poznaniu, związana z Uniwersytetem Adama Mickiewicza. Zasiadała w Kolegium Proramowym Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku (do momentu zastąpienia go przez ministra Piotra Glińskiego Radą Muzeum).

Jest przewodniczącą rady naukowej Centrum Badań Historycznych Polskiej Akademii Nauk w Berlinie. Należy do najważniejszych polskich ekspertów w dziedzinie historii Niemiec oraz stosunków polsko-niemieckich.

Zajmuje się problemem uwikłania grup etnicznych i narodów w totalitaryzm oraz tym, jak rozliczają się z przeszłością, a także kulturą polityczną w dobie transformacji. Autorka m.in. „Pamięć - brzemię i uwolnienie. Niemcy wobec nazistowskiej przeszłości (1945-2010)”.

Udostępnij:

Estera Flieger

Dziennikarka, przez blisko cztery lata związana z „Gazetą Wyborczą”, obecnie redaktorka naczelna publicystyki w portalu organizacji pozarządowych ngo.pl, publikowała w „The Guardian”, „Dzienniku Gazecie Prawnej”, „Newsweeku Historii” i serwisie Notes From Poland.

Komentarze