On: "Z rana znowu idziemy do lasu. Gdy służb jest dużo, wymyślamy przykrywki. Czasem mam ochotę wykrzyczeć światu - uratowałem ludzi! Nie mogę, bo nie uratuję kolejnych". Ona: "Idą święta, a ja się martwię, że setki ludzi w lesie marzną. Sąsiedzi pójdą na pasterkę, pokłony będą bić, ja pytam komu"
Ilu ludziom pomogliście?
Marek: "Pewnie będzie kilkadziesiąt, może 100. Ale chcemy więcej, bo ich jest wciąż tutaj pełno".
Kasię i Marka, parę mieszkającą w strefie przy granicy polsko-białoruskiej objętej stanem wyjątkowym, poznaję przy okazji kolejnej wizyty na Podlasiu. Wymieniamy się numerami, potem Kasia dzwoni do mnie, gdy spotka jakąś grupę w lesie. Raz nawet z płaczem, że pomoc szybko potrzebna, ludzie się męczą. Łapię się wtedy na myśli: zrobili tyle interwencji, a wciąż to, co się na granicy dzieje, nie jest to dla niej normalne.
Działają często sami, ale wiedzą do kogo zadzwonić, żeby załatwić pomoc aktywistów i prawników, a także papiery, np. interim, czyli środek zabezpieczający, który wydaje Europejski Trybunał Praw Człowieka w Strasbourgu, a który czasowo zabrania wydalenia migranta czy migrantki.
Inaczej niż aktywistki z Grupy Granica rzadziej jeżdżą "na pinezki", czyli sygnały wysyłane siecią przez samych migrantów, częściej - po prostu spotykają ludzi w lesie. Czyli, jak mówią, "są w terenie".
Nie mogę podać, jak naprawdę mają na imię, ani gdzie mieszkają i działają. Wielu rzeczy, które mi powiedzieli, nie można ujawnić. Bo będą spaleni (jak w konspiracji czy leśnej partyzantce). Ale mogę - ich słowami - opowiedzieć, jak wygląda ratowanie życia w strefie stanu wyjątkowego.
Pytam, jak to się stało, że zostali ratownikami?
Marek: "Zaczęło pod koniec września, później niż mówili o nich w telewizji. Na początku tylko widzieliśmy ślady, rzeczy. Potem zaczęliśmy spotykać ludzi".
Kasia: "Teściowa zauważyła ognisko, zaczęliśmy chodzić po lesie. Pierwszego dnia - nic, słyszeliśmy tylko w oddali płacz dziecka. Podjechaliśmy autem, weszliśmy na łąkę, znaleźliśmy rzeczy, pozostałości obozowiska. Ludzi już nie było. Kolejnego dnia szliśmy nasypem, zauważyłam człowieka. To był Arab, a ja się zawsze bałam Arabów.
Daliśmy mu jedzenie, wymieniliśmy się kontaktami. Powiedział, że jest z rodziną. On, żona i dwoje dzieci. To była nasza pierwsza rodzina. Nawet nie palili ogniska".
Marek: "Dzięki nim Kasia nauczyła się gotować wegetariańskie dania. Dwa razy do nich chodziliśmy. Za trzecim razem, już ich nie było. Niedaleko ich obozowiska zobaczyliśmy ludzi, ale to była już inna rodzina. Na koniec ładnie po sobie posprzątali.".
Kasia: "Na początku myśleli, że są w Polsce bezpieczni, dopiero potem zaczęli się chować, po kolejnych pushbackach. Jedna rodzina opowiadała, że gdy pierwszy raz przeszli przez granicę i zobaczyli nasze służby, to rzucili się do nich z paszportami.
Myśleli, że są uratowani, że teraz już będzie okej, że są tu legalnie. No, nie byli uratowani".
W październiku i listopadzie Kasia i Marek pomagali kolejnym rodzinom. Poprosiłam o historię, która najbardziej zapadła im w pamięć.
Marek: "Niedzielny spacer (w plecaku standardowo - woda, jedzenie). Spotykamy trzech chłopaków: 20,17,10 lat. Stoją na polanie, wygrzewają się w słońcu. Podchodzimy niepewnie, oni też wystraszeni. 17-latek mówi po angielsku, że potrzebują jedzenia, wody i koniecznie internetu. Pytamy, ilu ich jest, okazuje się, że rodzina jest ośmioosobowa. Dajemy, co mamy. Dzwonimy do znajomego aktywisty, dowozi potrzebne rzeczy i pełnomocnictwa dla prawników.
W bezpiecznym miejscu (o ile w lesie może być bezpiecznie) siadamy pod drzewami. Rodzina wypełnia dokumenty. Opowiadają o push backach. Bici na Białorusi, zmuszani do przechodzenia na polską stronę. Bez wody, bez jedzenia, bez perspektyw.
W lesie od 30 dni. Naładowanie 1 proc. power banka na Białorusi kosztuje 10 dolarów. Po polskiej stronie nie było lepiej. Pogranicznicy zniszczyli im telefon, zabierali karty SIM, wylali wodę, czyli najcenniejszy skarb i siłą przepychali na Białoruś. Szczuli psami.
Wśród tych ludzi jest siedmiolatek z autyzmem, na twarzy miał zadrapania. To dla niego rodzina postanowiła wyjechać z Iraku. U siebie nie mieli szans na leczenie.
Najgorsze są stopy tych ludzi. Rany i opuchlizna. Starszy pan, ojciec chłopca, ledwie idzie. Opatrujemy im stopy. Są wdzięczni za pomoc.
Ojciec chłopców mówi, że żona zmarła w dżungli (tak nazywają puszczę) po stronie polskiej. Nie wiem, na ile to wiarygodna informacja. Ale po co miałby kłamać?
Opowiadają, jak zostali oszukani przez przemytników. Powiedziano im, że muszą tylko przejść przez las, podjedzie auto i zabierze ich do Niemiec, a tam w ośrodku będzie lekarz i praca. Ci młodzi chcieli do pracy. Mówili, że chcą lekarza, namiot i pracę. Namiot - to pewnie o dom chodziło. Bardzo bali się polskiej policji i wojska. Białorusinów oczywiście też.
Byli zmęczeni, zmarznięci, w beznadziejnej sytuacji. Nie mamy z nimi kontaktu. Mam jednak nadzieję, że udało im się dotrzeć do celu. Że są bezpieczni".
Kasia: "Lekarzy tutaj nie ma, medycy nie mogą wjechać, więc często dzwonię po prostu do kogoś po poradę i sama ich leczę. Oczywiście, gdy to nie jest nic bardzo poważnego. Najczęściej okaleczenia, zmarznięcie, bolące brzuchy. Muszą ich boleć, bo to, co jedzą i piją… tego się nie da opisać”.
Kasia: "Wychodzę przed dom, czuję dym i idę w las. Oni tam zawsze gdzieś są. Nasze dzieci też się nauczyły. Syn powtarza po mnie: Mamo, idziemy w las, czuję dym, gdzieś są ludzie. Chodzi z nami, oddawał im swoje ubrania".
Marek: "Spotykamy głównie rodziny z dziećmi. Kiedyś wnosiłem takie małe dzieciaki po nasypie kolejowym, gdy grupa przenosiła się w inne miejsce. Myślałem, że padnę ze zmęczenia. No, ale to małe dzieci były, nie mogłem na to patrzeć”.
Kasia: "Słyszeliśmy taką historię od mieszkanki przy granicy. Znalazła rodzinę niedaleko domu, zaprosiła na podwórko, poszła gotować pierogi. Mieli ze sobą dużą torbę, myślała, że na jakieś rzeczy, ale w torbie coś zaczęło się ruszać. W środku było niemowlę.
Ktoś z sąsiadów zawiadomił Straż, zabrali ich z tego podwórka, do pierogów brakowało 5 minut.
Pokażę ci, o tutaj, są rysunki, którymi chwali się Morawiecki na FB. Jakieś czołgi, murem za polskim mundurem, wspieram Straż Graniczną... To niby dzieci rysowały w jakiejś szkole. Także w szkole naszych dzieci pani na lekcji mówiła straszne rzeczy o uchodźcach, głupoty powtarzała. Chciałabym, żeby na matematyce dzieci uczyły się matematyki, na polskim polskiego, a nie takich bzdur. Chciałabym, by uczyły się szacunku do wszystkich ras, do wszystkich ludzi".
Marek: "Spotkaliśmy rodzinę z Iraku. On wspierał polskie wojsko podczas wojny w Iraku. Pyta nas: dlaczego ja wam pomogłem, a Polska mnie zostawiła. W Iraku zabili mu ojca, zabili przyjaciela, któregoś dnia musiał uciec, jak stał, prosto ze szkoły, zabrać rodzinę i uciekać ze swego miasta. Spędzili jakiś czas w Bagdadzie, potem uciekali przez Białoruś. Straż złapała ich na południu, wywiozła na granicę, bardziej na północ. Przeszli z powrotem przez bagna, znamy dobrze to miejsce. To była rodzina pięcioosobowa, najstarsze dziecko miało 5 lat, najmłodsze rok i 7 miesięcy. Dlaczego Polacy są tacy, pytali. My was w Iraku przyjmowaliśmy. Nie wiemy, co na to powiedzieć, można tylko przeprosić".
Kasia: "Ta rodzina opowiadała, jak strasznie traktowali ich na Białorusi. Że Białorusini biją i okradają. I że nie można już wrócić do Mińska, każą ci forsować polską granicę, zabierają i niszczą ci dokumenty. No i à propos tych rzekomo agresywnych migrantów - jak nie wykonujesz poleceń Białorusinów, to jesteś bity, torturowany. Nie masz wyboru. Nie pochwalam agresji, ale ci ludzie w Kuźnicy naprawdę są zdesperowani, nie mają już nic do stracenia. I muszą robić, co im każą".
"Irakijczycy opowiadali nam też, że szli przez las i potykali się o ciała. Będzie ich tu mnóstwo na wiosnę, mieszkańcy będą znajdywać, zwierzęta rozwlekać. To będzie koszmar".
Co dalej? Kasia i Marek wiedzą, że tej rodzinie udało się przedrzeć do Niemiec. Syn był w szpitalu, bo złapał w lesie jakąś bakterię, ale dochodzi do siebie. Najważniejsze, że rodzina w komplecie.
Marek: "Tu jest trochę jak na wojnie. Nasze dzieci wcześniej nie wiedziały, co to są rosomaki. No to teraz już wiedzą.[Rosomak to nazwa bojowego wozu wyposażonego w armatę]. Czołgi jeżdżą obok przedszkola, taki widok dzieci mają z okna. Co z nich wyrośnie?"
Kasia: "Tu już nie widać normalnych ludzi. Po ulicach chodzą żołnierze, uzbrojeni, takie nawet dzieciaki jakieś z WOT-u, w krótkich spodniach. Wchodzi taki do sklepu po bułki, zwisa mu broń z ramienia. Wojsko zajęło wszystkie hotele jak koszary.
Boję się, wszyscy mieszkańcy się boją, że kiedyś któryś nie wytrzyma, wystrzeli na granicy i naprawdę zacznie się wojna. Wystarczy jeden strzał.
No i jeżdżą po miejscowości autami i ciągle z głośników jakieś komunikaty. Już nie można tego słuchać".
Pytam, czy czują się jak w partyzantce. Bo ciągle słyszę, że ktoś jest spalony, albo, że kryjówka spalona, albo, że ktoś kogoś przeprowadził w bezpieczne miejsce. Albo, że działa pod przykrywką. Jakbyśmy cofnęli się w czasie o 80 lat.
Marek: “Fakt, ciągle trzeba się ukrywać, ze wszystkim. Nie wiemy, kto co wie, kto jaką ma postawę, nie możemy swobodnie z ludźmi gadać. Jednej osoby jesteśmy pewni, ona wie, możemy jej opowiedzieć, to zawsze ulga.
A przed resztą się ukrywamy. Nie mówimy o migrantach, nie komentujemy sytuacji.
Służby wprowadziły faktyczny zakaz pomagania. Tak jak mówiłaś, to jest partyzantka. Ja już nawet myślę w ten sposób: jechałem od tej strony autem, może widzieli blachy, mój samochód już spalony, dobra, to może teraz inną drogą. Tak to wygląda”.
Skoro już o tej partyzantce, to pytam, na czym ta partyzantka polega.
Marek: “Chodzimy po lesie, dostarczamy wodę, jedzenie, ciepłe ubrania, czasem przeprowadzamy w bezpieczne miejsce. Konsultujemy z lekarką i przede wszystkim z prawnikiem. Chyba że oni nie chcą, bo od razu jadą dalej. Ale jak nie mają sił i muszą tu zostać, to staramy się załatwić te interimy, to znaczy nie my, tylko prawnik. Oni muszą na nie poczekać, czasem oznacza to kilka dni w lesie”.
Kasia: "Ludzie się denerwują, że migranci zostawiają śmieci po sobie. Ja też nie lubię, gdy ktoś w lesie śmieci, ale co mają z tym zrobić?"
Marek: "Raz jedna rodzina poprosiła nas, byśmy po nich posprzątali. Spodobało mi się to, znaczy: dbają o las. Często zresztą sprzątamy. Raz, że czystość, dwa, żeby nie odkryli gdzie były obozowiska".
Kasia: "Znajdujemy nie tylko ludzi, ale i dokumenty: dowody, zaświadczenia szczepień, paszporty. Raz znalazłam karty do bankomatu, pieniądze. Nawet dokument z tego UNHCR [agendy ONZ ds. uchodźców - red.]. Może go potrzebowali, może by im się przydał?
Poszłam do Straży, a oni, żeby te papiery wyrzucić. Jak to wyrzucić? To są dokumenty urzędowe. Nie mówiąc już o tym, że te dokumenty pomogą nam sprawdzić, kim są ludzie, którzy przyjeżdżają. Pomogą stwierdzić, kto może dostać ochronę, a kto może być niebezpieczny. Jak to wyrzucić?!"
Marek:
“Oni za wszystko chcą płacić. Daję im wodę, wyciągają pieniądze. Ja mówię - nie chcę, no co wy.
Są przyzwyczajeni z Białorusi, że za każdy procent baterii trzeba zapłacić. A u nas to wykorzystują. Już tyle historii mi opowiadali, że po naszej stronie mieszkańcy z nich kasę wyciągają, i czasem po prostu znikają, nie przynoszą nic w zamian. Straszne.
Raz spotkaliśmy taką rodzinę, siedzieli w starej wiacie w środku wsi. Byłem zszokowany, że tam doszli. No ale właśnie, ktoś ich tam doprowadził, wziął kasę i zniknął. A jak poszli dalej, to wiatę na błysk wysprzątał, pewno się przestraszył”.
Pytam Kasię i Marka, czy się nie boją.
Marek: "Uchodźców? Nie."
Kasia: "Na początku byłam przeciwna uchodźcom. Wiadomo, obca kultura, bałam się, szczególnie Arabów. Myślałam: rząd coś poradzi, władze wiedzą, co robić. Ale jak pierwszy raz spotkałam tych ludzi, spojrzałam im w oczy, pomyślałam, nie, no tak nie może być. Te oczy są najbardziej poruszające, nie masz pojęcia, co w nich jest. Taka pustka, beznadzieja".
Marek: "Czasem po nocach nie możemy spać. Albo budzimy się w nocy, i tak rozmawiamy, że nam ciepło i wygodnie, a oni siedzą w lesie. Człowiek leży w łóżku i sobie wyobraża. I myśli: z rana trzeba iść i sprawdzić. Albo gdy chodzimy do tych samych ludzi kilka razy.
Zawsze się boimy, że ich już nie będzie. Pocieszamy się, że może już są w Niemczech i jakoś nam raźniej. Ale może nie są... I z rana znowu jedziemy do lasu, nie wytrzymujemy".
Kasia: "Nie uwierzysz, ale zawsze bałam się też lasu, mimo że stąd jestem. A teraz włażę w ten las... Chociaż raz dostałam ataku paniki”.
Marek: "Teraz codziennie chodzimy po lesie, czasem zamiast do pracy. Gdy służb jest dużo, wymyślamy całe historie, przykrywki, żeby nas nie podejrzewali. Czasem mam ochotę wykrzyczeć światu - uratowałem ludzi! No ale nie mogę, bo mnie złapią i nie uratuję kolejnych".
Kasia: "Idą święta, a ja się będę martwić, bo czego się tu cieszyć? Że setki ludzi w lesie marzną? Sąsiedzi pójdą na pasterkę, pokłony będą bić, ja pytam komu?”.
Pytam o strach migrantów. Kasia:
"Wiesz, ludzie w tamtych kulturach boją się psów, bardzo. Nasz to taki kurdupel, a też się go boją. Więc co robią służby? Puszczają im z głośników szczekanie psów. Serio".
“Jak oni pierwszy raz nas widzą, to się boją, myślą, że może ich pogonimy albo doniesiemy na nich. Podnosimy wtedy ręce do góry, takim gestem, że nie mamy broni, ani nic. Wtedy im trochę odpuszcza, można zacząć rozmawiać”.
Marek: “Nic dziwnego, że się boją, skoro funkcjonariusze zaczęli ich tropić. Na początku tego nie było, wojsko nie chodziło po lesie, teraz chodzi i tropi. Jak zwierzynę”.
Kasia: "Mamy jedną rodzinę, której pomagaliśmy ze dwa tygodnie. Wyciągnęliśmy ich z bagien, zaprzyjaźniliśmy się z nimi. Szukało ich tyle osób, helikoptery latały, wojsko chodziło, a oni wieczorem napisali z Niemiec. To było piękne. Jeszcze nie rozpakowali bagaży, a już do nas pisali. Ale to była radość".
Marek: "Dla bezpieczeństwa nie powinniśmy mieć z nimi kontaktu, ale mamy, po kryjomu".
Naczelna OKO.press, redaktorka, dziennikarka. W OKO.press od początku, pisze o prawach człowieka (osoby LGBTQIA, osoby uchodźcze), prawach kobiet, Kościele katolickim i polityce. Wcześniej pracowała w organizacjach poarządowych (Humanity in Action Polska, Centrum Edukacji Obywatelskiej, Amnesty International) przy projektach społecznych i badawczych, prowadziła warsztaty dla młodzieży i edukatorów/edukatorek, realizowała badania terenowe. Publikowała w Res Publice Nowej. Skończyła Instytut Stosowanych Nauk Społecznych na UW ze specjalizacją Antropologia Społeczna.
Naczelna OKO.press, redaktorka, dziennikarka. W OKO.press od początku, pisze o prawach człowieka (osoby LGBTQIA, osoby uchodźcze), prawach kobiet, Kościele katolickim i polityce. Wcześniej pracowała w organizacjach poarządowych (Humanity in Action Polska, Centrum Edukacji Obywatelskiej, Amnesty International) przy projektach społecznych i badawczych, prowadziła warsztaty dla młodzieży i edukatorów/edukatorek, realizowała badania terenowe. Publikowała w Res Publice Nowej. Skończyła Instytut Stosowanych Nauk Społecznych na UW ze specjalizacją Antropologia Społeczna.
Komentarze