0:00
0:00

0:00

Polska 2050 Szymona Hołowni, w tym nowa członkini ruchu Joanna Mucha, proponują referendum, w którym społeczeństwo mogłoby zadecydować, w jakim zakresie dozwolone będzie przerywanie ciąży.

Szymon Hołownia: "Jeżeli nie (referendum), to jak to rozstrzygnąć? Jeżeli mamy dwie strony, z których jedna mówi: nie robimy referendum, bo aborcja to prawo kobiet, a druga mówi: nie wolno głosować, bo to jest kwestia prawa do życia - to jeżeli ja wezmę swoje poglądy i umieszczę w korpusie nienaruszalnych praw człowieka i z jednej, i z drugiej strony, to jak my mamy prawo w Polsce ułożyć? To unieważnia demokrację. Trzeba w pewnym momencie to rozstrzygnąć".

Tekst publikujemy w naszym cyklu „Widzę to tak” – od czasu do czasu pozwalamy sobie i autorom zewnętrznym na bardziej publicystyczne podejście do opisu rzeczywistości. Zachęcamy do polemik.

Chociaż Platforma Obywatelska przedstawiła swoje stanowisko w kwestii aborcji (dozwolona do 12. tygodnia ciąży po konsultacji z psychologiem), wielu jej polityków nadal uważa, że referendum to lepszy pomysł. Obstaje przy nim także PSL i jego lider Władysław Kosiniak-Kamysz.

Pomysł referendum nie dziwi u polityków przeciwnych liberalizacji prawa, takich jak Hołownia czy Kosiniak-Kamysz. Ale ideę referendum wsparła także m.in. Joanna Mucha z Polska 2050 - zwolenniczka liberalizacji prawa aborcyjnego.

"Proponujemy zorganizowanie - oczywiście po tym, jak PiS odejdzie od władzy, bo dzisiaj to jest niemożliwe - panelu obywatelskiego tak, jak to się odbyło w Irlandii, gdzie wspomagani przez ekspertów obywatele przez kilka miesięcy wypracowywali pytanie referendalne. To pytanie zostało w końcu postawione wszystkim obywatelom i w wyniku referendum prawo w Irlandii zostało zmienione", przekonywała w Onecie Mucha.

Jak to było w Irlandii?

Niestety - Polska nie będzie drugą Irlandią, której faktycznie w stosunkowo krótkim czasie udało się przejść od kościelnej dyktatury do szybko postępującej sekularyzacji, na co wpływ miały m.in. kolejne skandale pedofilskie z udziałem księży i zorganizowany proceder tuszowania tego typu spraw.

Jednak intensywna kampania informacyjna rozpoczęła się sześć lat przed referendum, w którym Irlandki i Irlandczycy zdecydowali, że z Konstytucji usunięty zostanie artykuł uniemożliwiający złagodzenie przepisów. Tysiące irlandzkich aktywistek przez długie lata pracowało jak mrówki, zwykle nieodpłatnie, by przekazać społeczeństwu wiedzę o aborcji i zdrowiu reprodukcyjnym opartą na faktach naukowych, badaniach i realnych doświadczeniach osób przerywających ciążę. Kiedy w wyniku skandali ludzie zaczęli tracić zaufanie do Kościoła, wzrosło poparcie dla liberalizacji przepisów dotyczących aborcji. Liderzy centroprawicowej koalicji rządzącej zobaczyli w tym szansę na zapewnienie sobie dodatkowych głosów.

Co więcej, referendum nie dotyczyło konkretnych zmian w prawie, a jedynie usunięcia zapisu Konstytucji, który uniemożliwiał liberalizację przepisów dotyczących aborcji. Ósma poprawka do konstytucji zrównywała życie osoby w ciąży z życiem płodu. Usunięcie jej było jedyną możliwą droga do zmiany, a zgodnie z irlandzkim prawem można to było zrobić wyłącznie w drodze referendum.

W referendum nie zapytano jednak o to, czy przerywanie ciąży powinno być dozwolone i w jakim stopniu. Pytanie brzmiało: “Czy jesteś za tym, by 8. poprawka do Konstytucji została wykreślona?”.

Rząd już wcześniej zapewnił, że jeśli naród podejmie decyzję, która da przepustkę do zmiany prawa, poprze projekt zapewniający dostęp do bezpiecznej aborcji do 12. tygodnia ciąży, bez konieczności podawania przyczyny decyzji, a w dodatku obejmie zabieg ubezpieczeniem zdrowotnym. Skąd tak odważna deklaracja? Z sondaży. Politycy uznali, że to im się opłaca.

Najpierw zmiana postaw

O tym, czy Polska może powtórzyć irlandzki scenariusz, rozmawiałam z Grace Wilentz, pisarką i aktywistką, która była jednym z motorów szeroko zakrojonej kampanii informacyjnej, dzięki której Irlandki uzyskały dostęp do europejskiego standardu opieki medycznej.

"Myślę, że najpierw należy zmieniać postawy zwykłych ludzi. Politycy, kiedy na podstawie sondaży i presji społecznej, w tym protestów, uznają, że poparcie dla jakiejś sprawy zapewni im wzrost poparcia, opowiedzą się za tym.

Tak było z nami. Pierwsza była zmiana społeczna, za nią poszli politycy, a w efekcie prawo. Myślę, że Polska jest dziś tam, gdzie Irlandia była 4-5 lat temu.

Było nam o tyle łatwiej, że mamy silne instytucje demokratyczne i wolne media, z których wiele otwarcie zaangażowało się w kampanię edukacyjną w sposób pozbawiony religijnych wpływów. Byliśmy dobrze przygotowani również dlatego, że nie robiliśmy tego po raz pierwszy".

W 2015 roku społeczeństwo irlandzkie zdecydowało w referendum, że Konstytucja powinna umożliwić zawieranie małżeństw bez względu na płeć partnerów. Dla osób zaangażowanych w kampanię na rzecz praw osób LGBT+ już wtedy było oczywiste, że następna zmiana będzie dotyczyć zapisu uniemożliwiającego legalizację aborcji.

Aktywistki i aktywiści naciskali na polityków, by przestali unikać odpowiedzialności za zdrowie połowy społeczeństwa. Z roku na rok marsze na rzecz legalnej i bezpiecznej aborcji, organizowane w Dublinie, przyciągały coraz więcej osób z całego kraju. Kolejne osoby publicznie opowiadały o swoich zagranicznych i domowych poronieniach, a pozostali zdawali sobie sprawę, że zakaz jest fikcyjny i stwarza jedynie większe zagrożenie dla zdrowia osób przerywających ciążę.

"To była ważna część naszej kampanii. Uświadamiałyśmy ludziom, że to powszechny zabieg i że wszyscy mają wokół siebie osoby z tym doświadczeniem. Do zmiany świadomości w ogromnym stopniu przyczyniła się śmierć Savity Halappanavar. Kobieta zmarła po tym, jak lekarze odmówili jej przerwania ciąży, stwierdzając, że poronienie, z jakim trafiła do szpitala, jest niekompletne, więc prawo nie pozwala im na przeprowadzenie zabiegu.

Nie był to odosobniony przypadek. Coraz więcej osób rozumiało, że prawo do aborcji jest kwestią zdrowia i życia. Starsze osoby mówiły nam: Zdaliśmy sobie sprawę, że to kwestia bezpieczeństwa naszych wnuczek".

Nierówna walka

Gdyby w Polsce ogłosić referendum aborcyjne, organizacje anti-choice dysponujące ogromnymi pieniędzmi, na czele z Ordo Iuris, spuściłyby ze smyczy wszystkie swoje psy. Mielibyśmy kampanię dezinformacyjną stulecia.

Aktywistki pro-choice, które większość pracy wykonują wolontaryjnie, po godzinach, zamiast skupić się na zapewnianiu konkretnym osobom dostępu do aborcji, zostałyby wciągnięte w nierówną walkę, w której druga strona nie zawaha się zastosować chwytów poniżej pasa.

Podzieliłam się tą obawą z Hanną Gill-Piątek z Polski 2050, zdeklarowaną zwolenniczką liberalizacji przepisów. "Konieczne byłoby ukrócenie lobbingu politycznego w formie, w jakiej robi to Ordo Iuris. Nie wiemy, jaki jest rzeczywisty wpływ tej organizacji na proces legislacyjny, nie figuruje nawet na liście lobbystów. Musimy wprowadzić w tej kwestii pełną jawność. Dopóki nie rozwiążemy tego problemu, organizowanie referendum faktycznie nie ma sensu" - mówi posłanka.

Przyznaje, że idea referendum ws. aborcji nie jest jej szczególnie bliska:

"W kwestiach bezpośrednio dotyczących zdrowia referendum jest formą przemocy większości nad mniejszością. Moim zdaniem doprowadziłoby to do eskalacji wojny polsko-polskiej. Dwie strony spolaryzowanego sporu rzuciłyby się sobie do gardeł".

"To jest stanowisko, które przedstawiam w partii, ale wiem, że w tej kwestii nie będzie między nami pełnej zgody. Jeśli jednak zdecydowalibyśmy się na wykorzystanie tej formy demokracji bezpośredniej, zorganizowanie paneli obywatelskich, na których prezentowane byłyby przede wszystkim argumenty medyczne, mogłoby doprowadzić do liberalizacji prawa. Oznaczałoby to zaangażowanie bardzo wielu różnych środowisk, włączenie nowych głosów, danie szansy tym, którzy popierają daleko idące restrykcje, opierając się na nierzetelnych informacjach".

Strach przed porażką? Tak

W jednym z niedawnych wpisów na Twitterze redaktor naczelny "Newsweeka" Tomasz Lis ocenił: “Często słychać, że referendum w sprawie aborcji jest złe, bo nie głosuje się nad prawami człowieka. Ok. Między wierszami można jednak wyczuć prawdziwy strach, że zwolennicy nieograniczonego prawa do aborcji po prostu by przegrali i to wcale nie przez TVP”.

Owszem, istnieje wysokie prawdopodobieństwo, że zwolenniczki liberalizacji ustawy odniosłyby porażkę. Zgadzam się też, że powodem nie byłaby antyaborcyjna propaganda TVP.

Pomysł, by społeczeństwo, któremu od trzydziestu lat sączono do głów katolicką narrację, zgodnie z którą płodom przyznaje się więcej podmiotowości niż osobom w ciąży, zadecydowało, czy owa narracja powinna być prawnie narzucona wszystkim, napawa mnie lękiem. Nie tylko dlatego, że z zasady nie głosuje się nad prawami człowieka, a prawo do bezpiecznej aborcji do nich należy.

To przede wszystkim nieuczciwa propozycja, która stwarza poważne ryzyko zakonserwowania nieco mniej makabrycznych niż obecne, ale wciąż najbardziej restrykcyjnych przepisów w Europie na bardzo długie lata.

Referendum w Polsce to pomysł równie odpowiedzialny, jak to w sprawie Brexitu. Brytyjczycy postanowili zerwać z Unią Europejską, a na drugi dzień masowo pytali Google o to, czym ona właściwie jest i z czym wiąże się wystąpienie.

Kilka tygodni po głosowaniu poparcie dla Brexitu spadło, ale było za późno. Mówiono nawet o powtórzeniu referendum, ale premier nie wiedział, jak miałby to wytłumaczyć Unii Europejskiej i konsekwentnie antyunijnej części społeczeństwa.

Językiem Kościoła o płodzie

Dotąd to Kościół kształtował sposób, w jaki myślimy o aborcji. W wolnej Polsce temat ten stał się jego największą obsesją, czy jak ktoś woli: misją. Do niedawna powszechnie uważany za największego Polaka i obrońcę wolności Jan Paweł II z całych sił walczył o bezwzględny zakaz przerywania ciąży.

Głosił, że demokracja nie może sankcjonować prawnie “zła moralnego”, za jakie uważał zabieg, straszył zgubnymi skutkami sekularyzacji. Jedną z osób, które najchętniej wypowiadały się na ten temat w mediach, była Wanda Półtawska, uznawana za wielki autorytet przez wszystkie media głównego nurtu.

Przez trzy dekady straszono nas także mitycznym syndromem poaborcyjnym, który według współczesnej wiedzy psychologicznej nie istnieje - nie ma żadnych badań, które dowodziłyby, że jest inaczej.

Na ulicach miast widzieliśmy zdjęcia rozczłonkowanych płodów, zwykle sprzed kilkudziesięciu lat, ukazujące poronienia na bardzo zaawansowanym etapie ciąży.

Wszyscy rozmawiali o aborcji językiem Kościoła. Moje pokolenie już w podstawówce oglądało “Niemy krzyk”, krwawy, antyaborcyjny film propagandowy, co i dziś zdarza się w szkołach. Prawie wszyscy chodziliśmy na religię, podczas której sączono w nas przekonanie, że aborcja jest niczym innym, jak tylko zabiciem dziecka nienarodzonego, skrajnie egoistyczną decyzją. Bywało, że to samo słyszeliśmy na Wychowaniu do Życia w Rodzinie, zresztą lekcje nierzadko prowadzą katechetki.

Przez trzydzieści lat rozmawialiśmy tylko o płodach: Kiedy zaczyna się życie? Czy potrafimy określić dokładny moment? Czy dwumiesięczny płód to już człowiek? Czy potrafi reagować na bodźce? Czuje ból? Kiedy rozwija się dusza? Co czuje lekarz, który musi wykonać zabieg? Co na ten temat mówi Biblia? Czy aborcja to grzech śmiertelny? Nawet wśród filozofów, którzy byli zwolennikami prawa do aborcji, dominowały rozważania o podmiotowości płodu.

Zapomnieliśmy o jednym - o osobie będącej w ciąży. Nie rozmawialiśmy o jej uczuciach, zdrowiu, bólu, planach, marzeniach i lękach. Uważaliśmy, że nie ma powodu, by pytać ją o zdanie.

Empatyzowaliśmy z płodem, choć z logicznego punktu widzenia nie ma to sensu, bo empatia to współodczuwanie, a lekarze, przynajmniej ci, którzy oddzielają wiarę religijną od nauki, są zgodni, że płód nie jest świadomy swojego istnienia, a do siódmego miesiąca ciąży nie odczuwa bólu (tyle zajmuje wykształcenie się sieci połączeń między systemem nerwowym a korą mózgową).

Osoby w niechcianych ciążach nie miały nic do powiedzenia. Dopiero niedawno zaczęliśmy oddawać im głos, choć i wciąż nie jest to regułą. Wszystkie główne stacje telewizyjne do rozmów o aborcji zapraszają księży i skrajnie konserwatywnych polityków, a działaczki feministyczne pyta się podczas konferencji prasowych, czy jeśli zalegalizujemy aborcję, to kobiety będą mogły się skrobać “za pięć dwunasta”. Media chcące uchodzić za progresywne używają takich terminów jak “aborcja eugeniczna”, “dziecko nienarodzone”, osobę w niechcianej ciąży nazywają “matką”.

"W Irlandii ogromne znaczenie miał fakt, że media głównego nurtu zaczęły oddawać łamy osobom z doświadczeniem aborcji, a dziennikarze i dziennikarki coraz śmielej opowiadali się za wyborem.

Kitty Holland z “Irish Times” co tydzień pisała artykuł o tym, jak wygląda przerywanie ciąży w innych krajach, a w końcu została rzeczniczką prasową Abortion Rights Campaign. Gazeta jej nie zwolniła, do dziś w niej pracuje.

W polskich mediach też są takie osoby, ale duże koncerny rzadko dopuszczają je do głosu. Nawet te uchodzące za liberalne mówią o aborcji językiem jej przeciwników" - mówi Natalia Broniarczyk z Aborcji Bez Granic.

Czy jest inna droga?

Zwolennikiem organizacji referendum jest m.in. aktywista Jan Śpiewak. Twierdzi on, że przeciwnicy tego rozwiązania nie proponują żadnej alternatywnej strategii liberalizacji prawa. Liderkom Strajku Kobiet zarzuca neutralizowanie powszechnego wzburzenia i rozbijanie ruchu społecznego poprzez stworzenie rady konsultacyjnej, do której zaproszono przedstawicieli liberalnych elit.

“Jak ma wyglądać zmiana drakońskiego prawa? Nie wiadomo” - stwierdził w jednym z wpisów na Facebooku. Czy środowiska pro-choice rzeczywiście nie proponują innej drogi niż referendalna?

Komitet Legalna Aborcja Bez Kompromisów, w skład którego wchodzi m.in. Strajk Kobiet i Aborcyjny Dream Team, przygotował projekt ustawy, który zakłada możliwość przerywania ciąży:

  • do 12. tygodnia bez podawania przyczyny decyzji,
  • z przyczyn embriopatologicznych - do momentu, w którym płód będzie w stanie funkcjonować samodzielnie, bez usilnego podtrzymywania przy życiu,
  • a w przypadku zagrożenia życia lub zdrowia ciężarnej - do samego końca.

W projekcie nie ma słowa o ciążach powstałych w wyniku czynu zabronionego. Natalia Broniarczyk tłumaczy, że to przemyślana decyzja. Należy bowiem zwrócić uwagę na kwestię zagrożenia zdrowia psychicznego, które jest równie ważne, jak to fizyczne, więc ta przesłanka powinna obejmować również osoby zgwałcone, które mierzą się z traumą. Konieczność donoszenia niechcianej ciąży, przypominającej o doznanej krzywdzie, zawsze zagraża zdrowiu i życiu.

Broniarczyk: "Ludzi powinno się uczyć, że nie mają prawa tak dalece ingerować w życie i zdrowie innych. Referendum byłoby formą zachęcenia społeczeństwa do sprawowania kontroli nad nie swoimi ciałami. Ostatnio Stanisław Karczewski z PiS, zapytany, czy zmusiłby córkę do urodzenia dziecka z wadą letalną, zaprzeczył i zapewnił, że byłaby to wyłącznie jej decyzja.

Córki posłów mogą pozwolić sobie na wyjazd do zagranicznej kliniki. Osoby popierające zakaz aborcji, kiedy problem niechcianej ciąży dotknie ich osobiście, uważają, że to »wyjątkowy przypadek«. A każdy przypadek niechcianej ciąży jest wyjątkowy. Życie nie składa się z prostych pytań, które można by było zadać w referendum".

Argentynki wygrały

Pod koniec 2020 roku zmianę restrykcyjnych dotąd przepisów wywalczyły Argentynki. Podczas szesnastogodzinnej debaty w argentyńskim parlamencie, która poprzedziła głosowanie nad ustawą dopuszczającą przerywanie ciąży “na żądanie” do 14. tygodnia, zdecydowana większość polityków, również prawicowych, opowiedziała się za liberalizacją prawa.

Zrozumieli, że musi ono przystawać do rzeczywistości. A rzeczywistość jest taka, że zakaz aborcji nie zmniejsza ich liczby, sprawia jedynie, że mówi się o niej po cichu, ze wstydem, z poczuciem winy.

Bardzo konserwatywni posłowie mówili:

“Dwa lata temu głosowałem przeciw, ale zrozumiałem, że jako polityk muszę być odpowiedzialny, kształtować prawo, które będzie odpowiadać na potrzeby społeczne, a nie trzymać się swoich przekonań, które ostatecznie i tak nie mają wpływu na rzeczywistość".

“Mam nadzieję, że politycy i polityczki, którzy forsują pomysł przeprowadzenia referendum w sprawie aborcji, zapoznają się z projektem ustawy i uznają, że to optymalne rozwiązanie, niezależnie od tego, co sami myślą o przerywaniu ciąży” - mówi Natalia Broniarczyk.

Rozwiązaniem, jakie proponuje środowisko pro-choice, jest więc popularyzacja w społeczeństwie faktów dotyczących aborcji i stopniowa zmiana postaw osób, którym dopuszczenie zabiegu wyłącznie w trzech skrajnych przypadkach jawi się dziś jako rozwiązanie kompromisowe. Za zmianą społeczną pójdą zaś bardziej odważne, postępowe deklaracje polityków.

"Myślę, że od polityków opozycji powinniście oczekiwać uznania faktu, że daleko idące restrykcje ograniczają bezpieczeństwo osób przerywających ciąże, ale nie liczbę wykonywanych aborcji. Jeśli uznają, że poparcie dla liberalizacji prawa zapewni im dodatkowe głosy, a jednocześnie nie narazi na utratę znacznej części elektoratu, staną po stronie wyboru.

Organizacja referendum to ryzyko zakonserwowania postaw w znacznej mierze opartych na dezinformacji i schowanie tematu do szuflady na wiele, wiele lat. Politycy nie mogą obarczać społeczeństwa taką odpowiedzialnością, ich zadaniem jest zapewnienie nam bezpieczeństwa" - mówi Grace Wilentz.

Hanna Gill-Piątek zapewnia, że nie ustanie w wysiłkach, by przekonać partyjnych kolegów do opowiedzenia się za liberalizacją prawa, a propozycja rozpisania referendum na razie nie jest wiążąca.

;
Patrycja Wieczorkiewicz

Dziennikarka, feministka, współautorka książki "Gwałt polski"

Komentarze