Korzenie systemu niezawisłego sądownictwa III RP tkwią w dorobku pierwszej „Solidarności” z lat 1980-1981. Do systemu prawnego były wprowadzone przy Okrągłym Stole w wyniku porozumień podstolika ds. prawa i sądów . Zasiadał przy nim m.in.... Jarosław Kaczyński. Dziś, przy pomocy prokuratora stanu wojennego, systematycznie je demontuje
Ludzie „Solidarności” widzieli w prawie i niezależnym sądownictwie ratunek przed arbitralną i bezwzględną władzą, podczas gdy ludzie Prawa i Sprawiedliwości w prawie widzą często przeszkodę w sprawowaniu rządów.
Opowieści o tym, że w ten sposób kończy się postkomuna w sądach należy włożyć między bajki. W ten sposób właśnie do sądów wraca myślenie autorytarne. Teraz bardzo wiele zależy od tego, czy sędziowie, pozbawieni większości formalnych gwarancji niezawisłości, zachowają niezawisłość wewnętrzną.
Niestety, wyraźnie nie myliłem się zaczynając poprzednią analizę dla „Oka” - "Dekomunizacja Sądu Najwyższego to propagandowy wybieg PiS, żeby przejąć SN" - od stwierdzenia, że „walka z postkomuną” czy nawet z „komuną” jest ulubionym propagandowym uzasadnieniem zmian w sądownictwie przeprowadzanych przez obecną władzę. Nowy premier, Mateusz Morawiecki, choć w swoim exposé nie wspominał o istocie reformy sądownictwa, to dociskany przez posłów opozycji stwierdził, że w pełni ją popiera, bo nie dość, że zwiększa niezawisłość sędziów (sic!), to jeszcze spowoduje, że z Sądu Najwyższego znikną sędziowie, którzy skazywali działaczy „S”.
O tym, że wśród ponad 80 sędziów SN jest kilku takich sędziów, i że nie jest to zjawisko pozytywne, pisałem poprzednio. Natomiast argumentację premiera Morawieckiego należy uznać nie tylko za skrajnie wycinkową (przecież zmiany wprowadzane przez PiS są znacznie szersze i dotyczą całego systemu wymiaru sprawiedliwości, nie tylko SN), ale i zwyczajnie nieprawdziwą.
Obecną organizację niezależnej władzy sądowniczej w naszym kraju zawdzięczamy bowiem właśnie myśli ludzi „Solidarności”, do której obóz rządzący tak lubi się odwoływać.
Ta historia zaczęła się 27 października 1980 roku w Poznaniu. Niecałe dwa miesiące po podpisaniu Porozumień Gdańskich w stolicy Wielkopolski spotkała się po raz pierwszy Krajowa Komisja Koordynacyjna Pracowników Wymiaru Sprawiedliwości NSZZ „Solidarność”. Była to grupa ludzi niezwykle odważnych – w myśleniu i w działaniu.
Już na pierwszym, organizacyjnym spotkaniu wydali oświadczenie o charakterze programowym, w którym zaapelowali do „podjęcia działań zmierzających do podniesienia rangi, prestiżu i niezawisłości wymiaru sprawiedliwości (…) poprzez m.in.:
Wszystkie te propozycje można sprowadzić do wspólnego mianownika -
zagwarantować więcej niezależności sądom poprzez wprowadzenie samorządu sędziowskiego i odseparowanie władzy sądowniczej od wpływu władzy wykonawczej, a tym samym aparatu partyjnego.
Te postulaty nie trafiły w próżnię. W 1981 roku zostały twórczo podchwycone przez nowo powstałe Centrum Obywatelskich Inicjatyw Ustawodawczych „Solidarności”, gromadzące ponad stu wybitnych polskich prawników, teoretyków i praktyków. Motywując jego powstanie sędzia Kazimierz Barczyk, pełnomocnik ds. nowelizacji ustaw, pisał, że „w wypełnieniu długu honorowego zaciągniętego wobec robotników w Sierpniu 1980 roku przez inteligencję,
prawnicy przyjęli na siebie społeczne zobowiązanie opracowania gwarancji prawnych Sierpnia ’80, aby prawo zawsze i wobec wszystkich znaczyło prawo”.
Te patetyczne słowa zostały wkrótce zmienione w konkrety. Członkowie Centrum podjęli gigantyczny wysiłek opracowania nowych regulacji w prawie wszystkich dziedzinach prawa, od prawa karnego przez gospodarcze aż po regulację zgromadzeń czy przepisy konsumenckie. To w Centrum swoje publiczne kariery zaczynali Marek Safjan, Ewa Łętowska, czy Andrzej Zoll.
Jednak zdecydowanie priorytetową kwestią było dla prawników pracujących w Centrum nowe uregulowanie ustroju sądów. W maju 1981 roku odpowiednie projekty były gotowe. W ich uzasadnieniu możemy przeczytać m.in. „Założeniem projektu jest przyjęcie za podstawową cechę prawa o ustroju sądów powszechnych stworzenie gwarancji niezawisłości sędziowskiej. (…) Musi być ona chroniona tak, aby niezależnie od istniejącej sytuacji społeczno-politycznej i stosunków kadrowych (…) wykluczona była jakakolwiek możliwość wywarcia wpływu na rozstrzygnięcie konkretnej sprawy przez czynniki leżące poza jej stanem faktycznym i stosowanym prawem”.
Ktoś może postawić zarzut, że to środowisko sędziowskie samo wykorzystało moment, aby napisać dla siebie wymarzone prawo. Nie byłby to jednak dobry argument. Profesor Adam Strzembosz opowiadał mi, że problematyka niezależności sądów od władzy politycznej była w tamtym czasie istotna również dla robotników. Stwierdził, że sam był zszokowany, kiedy
w trakcie trudnych negocjacji dotyczących tej sprawy związkowcy z Huty Warszawa przysłali sędziom deklarację, że są gotowi strajkować w ich imieniu, zdając sobie sprawę, że sędziowie nie mogą odejść od pracy.
Wagę tematyki praworządności docenili uczestnicy I Zjazdu Delegatów „S” we wrześniu 1981 roku wpisując postulaty samorządu sędziowskiego, wyboru prezesów przez sędziów, ba, nawet powołania niezależnego Trybunału Konstytucyjnego do programu „Samorządna Rzeczpospolita”.
Skąd taki zapał do zaangażowania w tak zdawałoby się abstrakcyjną sprawę? Wydaje się, że kluczowe znaczenie miały tu doświadczenia procesów politycznych i „ręcznie sterowanych” sędziów.
Ludzie „Solidarności” widzieli więc w prawie ratunek przed arbitralną i bezwzględną władzą, podczas gdy ludzie Prawa i Sprawiedliwości w prawie widzą często przeszkodę w sprawowaniu rządów.
Rzecz jasna, marzenia o niezawisłym sądownictwie zostały brutalnie rozwiane nocą z 12 na 13 grudnia 1981 roku. Po wprowadzeniu stanu wojennego część członków Centrum została internowana, inni, jak choćby prof. Strzembosz, wyrzuceni z pracy, sama zaś instytucja przeniosła się do podziemia, gdzie, choć poobijana, kontynuowała prace.
Lata stanu wojennego i później aż do Okrągłego Stołu to dość ponury okres w historii polskiego sądownictwa, prawdziwy test charakterów dla sędziów zmuszonych do orzekania na podstawie drakońskich dekretów stanu wojennego. Część wyszła z tej próby obronną ręką, uniewinniając dziesiątki oskarżonych, jak choćby grupa dwudziestu kilku niezłomnych warszawskich sędziów, którzy odmówili wystąpienia z „Solidarności”. Część jednak albo z sądów odeszła, albo pokornie służyła jako karząca dłoń aparatu represji.
Nadzieje na zmianę tego stanu rzeczy wróciły dopiero jesienią 1988 roku, kiedy zaczęto przygotowywać obrady Okrągłego Stołu. Adam Strzembosz opowiedział mi, że kiedy otrzymał propozycję przewodzenia podstolikowi ds. prawa i sądów, dosłownie wyciągnął spod szafy projekt ustawy o ustroju sądów powszechnych napisany w czasie „karnawału Solidarności” siedem lat wcześniej.
Stanowił on więc punkt wyjścia do rozmów, które miały przesądzić o kształcie sądownictwa III Rzeczypospolitej. Strona opozycyjno-solidarnościowa podchodziła do nich z jasnymi żądaniami, które właściwie pokrywały się z tym, co postulowała w latach 1980-1981. Dodatkowo żądała daleko idących zmian w prawie karnym. Żądała wykreślenia z kodeksu licznych przepisów stanowiących źródło represji za przekonania.
Rozmowy były dramatyczne. Kilkakrotnie ich zerwanie wisiało na włosku. Stenogramy z obrad to lektura dla ludzi o mocnych nerwach. Profesor Strzembosz musiał niejednokrotnie uciekać się do forteli, jak choćby wtedy, kiedy wyciągnął z teczki telefonogram wysłany na początku stanu wojennego przez wiceministra sprawiedliwości do prezesów sądów wojewódzkich.
Wysoki urzędnik pisał w nim, że jeśli sąd, rozpoznając odwołanie od orzeczenia Kolegium ds. Wykroczeń, które skazało na karę aresztu, zorientuje się, że brakuje dowodów winy podsądnego, to nie powinien go uniewinniać, ale przekazywać sprawę prokuratorowi. Był to dowód w pełni świadomego łamania prawa przez wysokich funkcjonariuszy państwa, jak również tego, że sądownictwo PRL było dyspozycyjne nie wobec litery przepisów, ale telefonów od partyjnych aparatczyków.
Po odczytaniu dokumentu Strzembosz spytał ministra sprawiedliwości, czy ma przytaczać do protokołu podobne „kwity”. Ten speszony stwierdził, że jest to zbyteczne. Szczęśliwie, gdyż profesor blefował. Teczka była pusta.
W wyniku obrad władza zgodziła się na daleko idące ustępstwa w sprawie niezawisłości sądownictwa. Zgoda dotyczyła trzynastu punktów. Wszystkie wprowadzono następnie do systemu prawnego III Rzeczypospolitej pakietem trzech ustaw z 20 grudnia 1989 roku, które przez Sejm przeprowadzał… wiceminister sprawiedliwości Adam Strzembosz.
Warto przytoczyć kilka spośród punktów porozumień i odnieść je do bieżących planów „reform” sądownictwa.
To absolutnie podstawowa norma dla zachowania niezależności trzeciej władzy. Aby sędzia był niezawisły, musi być nieusuwalny. Aby był rzeczywiście nieusuwalny, możliwość złożenia go z urzędu musi być ściśle ograniczona. I dokonać go może tylko i wyłącznie niezawisły sąd. Te postanowienia utrzymują się w naszej Konstytucji do dziś. Proszę porównać je z art. 180 naszej ustawy zasadniczej. Oczywiście, póki co nikt tego artykułu nie może wykreślić. Należy sobie jednak zadać pytanie, na ile ta nieusuwalność będzie realna w sytuacji, gdy powołana zostanie nowa Izba Dyscyplinarna SN składająca się w stu procentach z nominatów nowej KRS, wybieranej przez polityków?
To bardzo ważne postanowienie. W Polsce Ludowej sędziowie SN byli powoływani na 5-letnią kadencję przez Sejm. W wyniku tego z tyłu głowy mieli ciągle świadomość, że po jej upływie będą rozliczani przez partię. Dziś co prawda nie proponuje się powrotu do tak skrajnego rozwiązania, ale pomysł aby to prezydent decydował o „przedłużeniu” misji sędziego po ukończeniu przez niego 65. roku życia musi budzić złe skojarzenia.
To bodaj największy sukces przedstawicieli „S” przy podstoliku. „Rękojmia” była w okresie komunistycznym swoistym biczem na sędziego. Rada Państwa mogła w każdej chwili odwołać dowolnego sędziego, który przestawał „dawać rękojmię” poprzez brak identyfikowania się z systemem wartości ludowej ojczyzny. Dziś na szczęście nie wprowadza się takich przepisów (coś na ich kształt próbowano wprowadzić w lipcowej ustawie o SN, gdzie wszyscy sędziowie tego sądu mieli przejść weryfikację), jednakże trudno nie patrzeć z niepokojem na fakt, że nowych sędziów mianować będzie KRS wyłoniony w całości przez polityków.
Długie boje toczyli członkowie delegacji solidarnościowej (wśród których byli m.in. Jan Olszewski i… Jarosław Kaczyński), aby zastąpić system mianowania sędziów przez polityków z Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej systemem mianowania ich przez KRS o mieszanym składzie polityczno-sędziowskim.
Doprawdy nikomu nie przyszło wówczas do głowy, aby podkreślać, że sędziów do KRS mają wybierać sędziowie. Było to przecież oczywiste, skoro miała stanowić nową jakość i zaporę przed powrotem „starego”, czyli politycznej dominacji w sądach.
Niestety pamięć ludzka jest ułomna, a poglądy polityków zmienne. Partia, której przewodzi dawny uczestnik tych rozmów, likwiduje właśnie jedną z ich największych zdobyczy. Mianowicie, niezależną procedurę nominacji ludzi, w których rękach jest wymierzanie sprawiedliwości w dziesiątkach tysięcy spraw każdego dnia.
Ostatecznie w ustawach z grudnia 1989 roku znalazł się zapis, że prezesa sądu wybierał co prawda jak wcześniej minister sprawiedliwości, ale już nie według własnego „widzimisię”, ale spośród dwóch kandydatów zaproponowanych mu przez sędziów danego sądu. Taka równowaga władz nie trwała jednak długo.
Już wielopartyjny solidarnościowy rząd Hanny Suchockiej próbował w 1992/93 zmienić te przepisy. Udało się w 2001 roku ministrowi sprawiedliwości Lechowi Kaczyńskiemu w rządzie AWS. Od tego czasu to minister proponował kandydata, a sędziowie musieli go zaakceptować. W razie sporu decydowała KRS.
Od sierpnia 2017 roku wróciliśmy do sytuacji rodem z PRL, sprzed 1989 roku. To minister jest panem prezesów. Może ich w każdej chwili powołać i odwołać. I korzysta z tego prawa często nawet nie próbując uzasadniać swoich decyzji.
*** Jak widać, historia zatacza koło. Reformy sądownictwa przeprowadzane przez ostatnie pół roku przez PiS oznaczają w większym lub mniejszym stopniu demontaż zmian wprowadzonych przy Okrągłym Stole. Zmian, które wynikały z doświadczeń zniewolonego sądownictwa w zniewolonym państwie.
Opowieści o tym, że w ten sposób kończy się postkomuna w sądach należy włożyć między bajki. W ten sposób właśnie do sądów wraca myślenie autorytarne. Teraz bardzo wiele zależy od tego, czy sędziowie, pozbawieni większości formalnych gwarancji niezawisłości, zachowają niezawisłość wewnętrzną.
Oby nie zabrakło jej im w momencie, gdy zostaną poddani naciskom, co niechybnie nastąpi.
Autor tego tekstu, Stanisław Zakroczymski, przeprowadził wywiad-rzekę z prof. Adamem Strzemboszem "Między prawem i sprawiedliwością". Książkę wydała Więź.
Członek Zarządu Instytutu Strategie 2050, prawnik, historyk, w Szkole Doktorskiej Nauk Społecznych UW przygotowuje doktorat z prawa administracyjnego. Autor wywiadu-rzeki z prof. Adamem Strzemboszem, „Między prawem i sprawiedliwością”. Przez wiele lat redaktor „Magazynu Kontakt” wydawanego przez Klub Inteligencji Katolickiej w Warszawie.
Członek Zarządu Instytutu Strategie 2050, prawnik, historyk, w Szkole Doktorskiej Nauk Społecznych UW przygotowuje doktorat z prawa administracyjnego. Autor wywiadu-rzeki z prof. Adamem Strzemboszem, „Między prawem i sprawiedliwością”. Przez wiele lat redaktor „Magazynu Kontakt” wydawanego przez Klub Inteligencji Katolickiej w Warszawie.
Komentarze