Luddyzm – XIX wieczny protest robotników i rzemieślników, którzy wsławili się niszczeniem maszyn tkackich, dzisiaj wraca w nowej postaci – sprzeciwu wobec AI. Czy warto go potępiać? Czy dostrzec w jego zwolennikach więcej niż bezmyślnych niszczycieli maszyn?
Wizerunek samozwańczej „armii generała Ludda”, robotników i rzemieślników, którzy wsławili się niszczeniem maszyn tkackich, utrwalony w zbiorowej świadomości niezbyt pochlebia angielskim rewolucjonistom. W najlepszym razie luddyści wzbudzają politowanie, w najgorszym — odrazę.
Za dowód niech posłuży kilka cytatów z ostatnich miesięcy. „To był ślepy zaułek konserwatywnej myśli ludzkiej: ma być tak jak do tej pory bez uwzględniania dobrych stron rewolucji przemysłowej” — puentował luddyzm profesor Ryszard Tadeusiewicz w rozmowie dla portalu Wyborcza.pl. „Jestem luddystą wśród tych sprzętów, jestem jak dziecko we mgle” — rapował na najnowszej płycie Taco Hemingway. „Konfederaci są jak luddyści, którzy atakowali maszyny fabryczne 200 lat temu, sprzeciwiając się postępowi” — pisali przed wyborami na łamach Onet.pl działacze Greenpeace’u. „Powstanie kwestia popytu politycznego na hasła luddystów, antytechnologiczne (niedawno mieliśmy podobne – antyszczepionkowe)” — komentował w ‚„Dzienniku Gazecie Prawnej” Łukasz Olejnik.
Czarna legenda luddystów jest stara jak sam ruch. Gębę nieświadomych i zmanipulowanych na stałe przyprawiono im podczas procesu przekreślającego rebelię w hrabstwie Nottinghamshire. Równie odwieczne są jednak starania, by zrehabilitować wizerunek luddystów. Dostrzec w nich więcej niż bezmyślnych niszczycieli maszyn.
Jednym z pierwszych prominentnych adwokatów ich sprawy był Lord Byron, który stanął w obronie buntu podczas swojego pierwszego przemówienia w Izbie Lordów. Przez kolejne stulecia luddyści inspirowali, fascynowali, budzili pytania. Co popchnęło statecznych ludzi pracy, by stworzyć tajne zrzeszenie i w maskach, pod osłoną nocy, rozbijać wielkim młotem mechaniczne krosna? Jaki cel chcieli osiągnąć? Przeciw czemu tak naprawdę się buntowali?
Te rozważania powracają echem u progu każdej kolejnej rewolucji przemysłowej. Nic dziwnego, że w ostatnich miesiącach odzywają się ponownie, wywołane głośnym nadejściem generatywnej sztucznej inteligencji. Coraz częściej też słychać w nich życzliwość wobec luddystów, nawet jeśli współbrzmi z nią niekoniecznie zasłużona krytyka. „Czy luddyści to przykład na desperacką walkę w obronie wczorajszego świata? Bez wątpienia”. — pisali w sierpniu w „Rzeczpospolitej” profesorowie Waldemar Karpa i Adam Noga — „Ale to także wyraz buntu, który stawia pytanie – wciąż aktualne – o szkodę postępu (…)”.
Najambitniejszej apologii luddyści doczekali się ostatnio w postaci książki „Blood in the Machine: The Origins of the Rebellion Against Big Tech”. Autor Brian Merchant jest dziennikarzem piszącym na co dzień o nowych technologiach, przez co jego praca nie ogranicza się do opowiedzenia historii powstania luddystów. Z tkacką wprawą splata wątki historyczne ze współczesnymi, ułatwiając krytyczne spojrzenie zarówno na przeszłość, jak i paralele do teraźniejszości. Jakie wnioski płyną z tej lektury?
W powszechnym przekonaniu luddyści niszczyli maszyny, bo winili je za utratę pracy i spadek wynagrodzeń. Stąd blisko do oskarżeń o technofobię, czy lęk przed nowoczesnością, a przede wszystkim o naiwną wiarę, że tłukąc termometry, zbiją gorączkę.
Merchant przekonuje, że rewolucjoniści rozumieli przyczyny swojej dramatycznej sytuacji. Były wśród nich koszty prowadzonych przez Anglię wojen, które pogorszyły sytuację gospodarczą w kraju, napędzany odkryciami naukowymi rozwój technologii przemysłowych, wzrost popularności idei takich jak leseferyzm czy wolny rynek. Jednocześnie zdawali sobie sprawę ze swojej ograniczonej sprawczości. Chwycili za młoty i pochodnie nie dlatego, że uważali je za najskuteczniejsze środki walki o swoje prawa, ale dlatego, że nic więcej nie mogli zrobić.
Panujące prawo, ukształtowane m. in. obawami monarchii przed rewolucją na wzór francuskiej, radykalnie ograniczało możliwość zrzeszania się. Pokojowe negocjacje zbiorowe z właścicielami nowopowstających fabryk były więc wykluczone. Rząd także odmawiał pomocy, choć pozornie istniały powstałe w poprzednich wiekach regulacje, na które mógł się powołać.
„Przez dekadę reprezentanci tkaczy, dziewiarzy i postrzygaczy wnosili petycje do Parlamentu o egzekwowanie praw i przepisów naruszanych przez fabrykantów” — pisze Merchant — „Ale za każdym razem Parlament opowiadał się przeciwko robotnikom. W 1809 roku rząd kierowany przez Spencera Percevala całkowicie zniósł przepisy branżowe. Rok wcześniej odrzucił masowe żądania wprowadzenia płacy minimalnej” (tłum. własne).
Atakowanie fabryk stanowiło akt desperacji ludzi, dla których mechanizacja produkcji była zagrożeniem egzystencjalnym.
Podobne sytuacje mają miejsce do dziś — na przykład w Kenii, gdzie na plantacjach herbaty pracownicy spalili przez ostatnie półtora roku przynajmniej dziesięć maszyn.
Obrona praw pracowniczych przed negatywnymi konsekwencjami automatyzacji może jednak przyjmować mniej dramatyczną, bezpieczniejszą i skuteczniejszą formę. Dzięki wielomiesięcznemu strajkowi amerykański związek zawodowy scenarzystów (Writers Guild of America — WGA) zapewnił sobie pod koniec września regulacje chroniące przed negatywnymi konsekwencjami wykorzystania sztucznej inteligencji w ich branży. Historia luddystów stanowi w tym kontekście przypomnienie, jak ogromną zdobyczą cywilizacyjną są prawa do zrzeszania się czy zbiorowych negocjacji — i jak ciężko o nie walczono.
Luddyści nie tylko nie demonizowali maszyn, ale potrafili też dostrzec korzyści z ich implementacji w miejscach swojej pracy.
W przekazach ustnych powstałych krótko po wydarzeniach z hrabstwa Nottingham zachował się zapis debaty o ideałach powstania. Jej stronami byli George Mellor, luddystyczny przywódca, skazany za morderstwo fabrykanta Williama Horsfalla, i John Booth, Owenista, który ostatecznie dołączył do buntowników. Zwolennik utopijnego socjalizmu Roberta Owena reprezentował podejście reformistyczne i sugerował, że automatyzacja pracy może „w odpowiednich okolicznościach” być błogosławieństwem, ułatwiając wykonywanie fizycznie wykańczających zadań.
„Gdyby tylko ludzie robili to, co mówisz, byłoby lepiej, wszyscy to wiemy" – miał go kontrować Mellor. „Ale tego nie zrobią. Dla panów liczy się tylko ich interes. Co ich obchodzi, że tysiąc czy dwa z nas umrze z głodu, jeśli będą mogli trochę szybciej zarobić?”.
Sednem tej debaty był problem, które kilka lat później ekonomista David Ricardo nazwał „kwestią maszyn” (ang. The Machinery Question). Dotyczy wpływu, jaki rozwój tych wynalazków wywiera na różne klasy społeczne. Komu służy, a komu szkodzi? Jak koszty i korzyści rozkładają się czasowo i przestrzennie?
Kwestia maszyn zyskała na aktualności w kontekście rozwoju sztucznej inteligencji.
Pytania o to, komu zagrażają nowe narzędzia, jak najskuteczniej mitygować potencjalne szkody z ich wprowadzenia do zakładów pracy, są przedmiotem żywej debaty. Przykład luddystów pokazuje, że nie powinna być traktowana jak akademicki spór, lecz bieżące wyzwanie wymagające ingerencji politycznych decydentów czy organizowania się pracowników.
Choć potencjał AI w zastępowaniu ludzi bywa wyolbrzymiany, to jednak już dziś znaleźć można przykłady tego, jak przekształca rynki pracy. Wpływ rozwoju nowej technologii odczuł choćby prekariat z krajów globalnego południa specjalizujący się w wykonywaniu „fuch” dla klientów z globalnej północy.
Historie osób pracujących w tej branży przybliżał niedawno reporter portalu „Rest of World” Andrew Deck. Nie dają one jednoznacznej odpowiedzi na pytanie o „kwestię maszyn”. Nie oferują ich też ekonomiczne i socjologiczne analizy. „W ostatnich latach ekspertom nie udało się sporządzić wiarygodnych badań na temat tego, jaka część globalnej siły roboczej jest zagrożona bezrobociem technologicznym — szacunki z ostatnich 10 lat wahają się od 9 proc. do 54 proc., mimo że prace te opierają się w dużej mierze na tych samych zestawach danych” — zauważa Deck, powołując się na naukowców z Oxford Internet Institute.
Współczesna krytyka luddyzmu opiera się często na argumencie, że ostatecznie masowe i długotrwałe bezrobocie wywołane automatyzacją produkcji nie nadeszło. W 2012 roku w „Polityce” Edwin Bendyk pisał, że angielscy buntownicy obawiali się niepotrzebnie: „Pracy nie zabrakło ani dla maszyn, ani dla ludzi. Rozwijający się przemysł był w stanie wchłaniać nadwyżki migrantów ze wsi”. Nie zmienia to jednak faktu, że w krótkim okresie skutki nadejścia systemu fabrycznego były dla tkaczy i dziewiarzy katastrofalne. W czasach kolejnych rewolucji przemysłowej warto pamiętać, że lęków o bezpieczeństwo ekonomiczne tu i teraz nie uśmierzą wykresy zwiastujące pozytywne makrotrendy.
Prawdziwym celem rebelii luddystów były nie maszyny, ale zastępujący nimi ludzką pracę fabrykanci.
Bunt był przejawem walki klasowej, a nie walki z abstrakcyjnym postępem technologicznym.
Karol Marks, który urodził się pięć lat po straceniu przywódców zrywu, pisał w „Kapitale”: „W całej historii świata nie znajdujemy bardziej przerażającego widowiska niż stopniowa, rozciągnięta na całe dziesięciolecia i przypieczętowana ostatecznie w roku 1838 ruina angielskich tkaczy ręcznych”. W zrywie luddystów, reakcji na to widowisko, widział wyraz błędnie kierowanego gniewu klasowego: „Trzeba było sporo czasu i doświadczenia, aby robotnik nauczył się odróżniać maszynę od jej kapitalistycznego zastosowania i dlatego kierować swe ataki nie przeciw samym materialnym środkom produkcji, lecz przeciw społecznej formie ich eksploatacji” (tłum. J. Heryng).
Książka Merchanta podważa ten osąd. Sugeruje, że tkaczami i postrzygaczami kierował humanitaryzm, nadzieja, że fabrykantów uda się skłonić do niekoniecznie nawet zatrzymania, co opóźnienia procesu automatyzacji pracy bez rozlewu krwi. Zmiana tej taktyki na bardziej brutalną nadeszła, gdy luddyści zaczęli ponosić ofiary w ludziach. I ostatecznie zawiodła liderów buntu na szafot.
Właściciele fabryk także byli świadomi, że rewolta luddystów to wojna klasowa.
Otwarcie deklarowali chęć przemocy wobec buntowników, fortyfikowali zakłady na wypadek ataków, wzywali na pomoc wojsko. W nienawiści do armii Neda Ludda przodować miał wspomniany już William Horsfall. Zwykł on, jak relacjonuje Merchant, powtarzać: „Zamierzam zbudować więcej ram [tkackich — dop. mój], nawet jeśli oznacza to, że będę musiał jeździć po siodło we krwi luddystów" (tłum. własne). Dalekie echo tej retoryki można było usłyszeć w szeroko komentowanej wypowiedzi australijskiego milionera Tima Gurnera, który przed kilkoma miesiącami deklarował: „Musimy zobaczyć cierpienie w gospodarce, musimy przypomnieć ludziom, że oni pracują dla pracodawcy, a nie odwrotnie”.
Nie wszyscy fabrykanci opowiadali się za brutalnością tak otwarcie. Mimo to w ich zakładach była zjawiskiem powszechnym — podobnie jak zatrudnianie dzieci czy praca ponad siły. Wszystko to sprawiało, że bunt przeciwko nim mógł liczyć na szerokie poparcie. Merchant zwraca uwagę na ciekawe zjawisko: luddystami zostawali nierzadko przedstawiciele zawodów, którym nie groziła bezpośrednio automatyzacja, ale którzy obawiali się rozrostu systemu fabrycznego. Z tej perspektywy trudno uznać za słuszne charakterystyki luddyzmu jako ruchu przeciwko maszynom. Stanowił on raczej awangardę szeroko rozumianego ruchu pracowniczego — praprzodka zrywów takich jak Solidarność.
Z kolei współczesnym odpowiednikiem fabrykantów Merchant czyni tech bros, innowatorów z Doliny Krzemowej. Richarda Arkwrighta, XVIII-wiecznego „wynalazcę fabryki”, opisuje jako „pierwszego założyciela startupu, któremu udało się stworzyć jednorożca” i porównuje z takimi postaciami jak Elon Musk, Steve Jobs czy Jeff Bezos. Podobieństw doszukuje się przede wszystkim w strategiach biznesowych: kopiowaniu rozwiązań konkurencji, pielęgnowaniu rygorystycznej kultury organizacji, łamaniu branżowych konwenansów, lobbowaniu polityków, by deregulowali rynek. Odsuwając na bok współczesną moralność, zastępowanie dorosłych maszynami obsługiwanymi przez dzieci można nazwać innowacyjną metodą optymalizacji zysków — wcale nie tak odległą od monitorowania wydajności osób zatrudnionych w magazynach Amazona.
Powstała w 1812 roku ilustracja „Przywódcy Luddystów” przedstawia mężczyznę w sukni stojącego na tle płonącej fabryki. W wielu przekazach historycznych zachowała się informacja, że powstańcy zakładali na siebie tradycyjne damskie ubrania. Współcześni historycy, na których powołuje się autor „Blood in the Machine” interpretują to m. in. jako wyraz solidarności buntowników, mężczyzn, z kobietami, których pracę również na masową skalę zastępowano działaniem maszyn.
Powstanie luddystów nie dotyczyło wyłącznie przyszłości pracowników branży włókienniczej, lecz było wyrazem rosnącego społecznego sprzeciwu wobec nowego reżimu ekonomicznego opartego na ufabrycznieniu produkcji. Było buntem w imieniu wielu grup społecznych, którym proces ten na różne sposoby mógłby zaszkodzić. Merchant w swoją narrację o wydarzeniach z Anglii z początku XIX wieku włącza ponadto historie osób, które bezpośrednio nie brały w nich udziału, lecz których losy były z nimi splecione: niewolników na plantacjach bawełny w USA czy sierot, na których pracę popyt wzrósł gwałtownie wraz z automatyzacją. Sukces rebelii niszczycieli maszyn mógł zawarzyć na ich przyszłości.
Także współcześnie potrzebne jest szerokie spojrzenie na sieć aktorów społecznych powiązanych globalnym fenomenem rozwoju AI. Na kenijskich anotatorów, którzy pracę przy rozwoju ChatGPT przypłacili stresem pourazowym czy fińskich więźniów dorabiających sobie przy trenowaniu modeli sztucznej inteligencji. Walka o sprawiedliwszy przebieg kolejnej rewolucji przemysłowej nie dotyczy żadnej konkretnej, wąskiej grupy — pracowników biurowych czy artystów.
Wracając do początku, a więc przyczyn wybuchu powstania luddystów, jako jedną z kluczowych można wskazać indolencję angielskiego rządu. Gdyby prawodawcy aktywniej zaangażowali się w ochronę zatrudnionych przy wytwarzaniu tekstyliów, z dużym prawdopodobieństwem udałoby się uniknąć wielu ofiar automatyzacji. Czy 200 lat później Europa jest pod względem prawnym lepiej przygotowana na kolejną rewolucję przemysłową? Jakie propracownicze regulacje wykorzystania sztucznej inteligencji można znaleźć w unijnych aktach?
– Na poziomie europejskim kwestię wykorzystania AI i automatycznych systemów w kontekście rynku pracy mają uporządkować m. in. Akt o AI oraz dyrektywa o pracy platformowej. Obie regulacje są w fazie negocjacji, które w obu przypadkach budzą duże emocje – odpowiada Filip Konopczyński, analityk ds. regulacji sztucznej inteligencji i nowych technologii w Fundacji Panoptykon.
— W AI Act tematy związane z pracą są regulowane przez uznanie niektórych systemów sztucznej inteligencji (mających zastosowanie w pracy, rekrutacji czy szkolnictwie) jako systemów wysokiego ryzyka. Twórcy i użytkownicy (firmy, instytucje) takich systemów przed ich wprowadzeniem musieliby spełnić szereg wymogów związanych m. in. z jakością danych, zarządzaniem ryzykiem, rejestracją czy bezpieczeństwem i przejrzystością działania. Parlament Europejski, wspierany przez organizacje społeczne (m. in. w sieci EDRi, do której należy Panoptykon), chciałby także, aby podmioty wprowadzające „ryzykowne” AI musiały przeprowadzić dodatkową ocenę wpływu ich programów na prawa podstawowe, zdrowie czy bezpieczeństwo osób, wobec których są używane.
Szerzej o tej regulacji Konopczyński opowiadał na łamach oko.press w czerwcu, gdy akt został przyjęty przez PE. A jak jej przepisy mają się do sytuacji pracowniczek i pracowników?
— Na liście wysokiego ryzyka znalazłyby się programy, które wykorzystują AI np. do profilowania kandydatów do szkół oraz firm, rekrutacji, przy zatrudnieniu, awansie czy zwolnieniu. — komentuje Konopczyński. — W wersji Parlamentu znalazł się też przepis, który nakazywałby firmom uzyskanie zgody pracowników na wprowadzenie systemu AI wysokiego ryzyka do zakładu pracy. Ten przepis w trakcie negocjacji w ramach trilogu wywołał kontrowersje i prawdopodobnie może zostać osłabiony — zamiast konieczności uzyskania zgody, pracodawca miałby jedynie obowiązek poinformowania załogi.
Akt w sprawie sztucznej inteligencji to nie jedyna regulacja, której przedmiot stanowi m. in. ochrona pracowniczek i pracowników przed negatywnymi skutkami wykorzystania algorytmów.
— Dyrektywa o pracy platformowej to osobny, ważny i wielowymiarowy temat. — mówi Konopczyński. — Nie wiemy, jaki będzie jej ostateczny kształt, ale jednym z postulatów jest m. in. uznanie osób pracujących za pośrednictwem takich platform za pracowników. Takie rozwiązanie mogłoby doprowadzić np. do tego, że kierowcy, dostawcy lub inni pracownicy, którzy wykonują pracę w oparciu o algorytmy takich platform, byliby chronieni na podstawie kodeksu pracy. To budzi sprzeciw firm z sektora gig economy, których model biznesowy bazuje na krótkoterminowych umowach (np. w ramach umów cywilnoprawnych czy jednoosobowej działalności gospodarczej).
Nowopowstające przepisy oraz ich efektywne egzekwowanie są fundamentalne dla zapewnienia bezpieczeństwa osobom, na których sytuację zawodową wpłynie rozwój AI. Niekoniecznie musi to oznaczać utratę pracy — ochrona potrzebna jest także w wypadku zmiany warunków zatrudnienia czy powstania nowego miejsca pracy. Ważną rolę do odegrania mają także różnego rodzaju zrzeszenia, nielegalne w czasach luddystów, a dziś jako organizacje pozarządowe czy związki zawodowe walczące o przestrzeganie praw pracowniczych. Współdziałaniem polityków i strony społecznej być może uda się uchronić pracowników i pracowniczki przed desperacją, która XIX-wiecznych tkaczy, dziewiarzy i postrzygaczy doprowadziła do chwycenia za wielki młot.
„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY” to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, niepokoją, zaskakują właśnie.
Doktorant na Wydziale Socjologii UAM w Poznaniu, zawodowo związany z branżą kreatywną. Stały współpracownik Magazynu Kontakt.
Doktorant na Wydziale Socjologii UAM w Poznaniu, zawodowo związany z branżą kreatywną. Stały współpracownik Magazynu Kontakt.
Komentarze