Moskiewskie protesty opozycji, przebiegające pod hasłem „O uczciwe wybory”, trwają już prawie miesiąc. Wiele wskazuje na to, że mimo bardzo brutalnej odpowiedzi kremlowskich władz, Rosjanie nie odpuszczą. 10 sierpnia ponownie wyjdą na ulice, by wyrazić niezgodę na fałszowanie wyborów, tym razem do stołecznej Dumy.
Jeszcze trzy tygodnie temu nikt nie spodziewał się, że wyborami do rady miasta, nawet jeśli to stolica, będzie interesować się cała Rosja. Zazwyczaj zapominają o nich nawet mieszkańcy Moskwy, których w największym stopniu mogą one dotyczyć.
Tym razem jednak jest inaczej, od kilku tygodni protesty wokół wyborów do stołecznej Dumy są tematem numer jeden w rosyjskich mediach, porównujących je do serii protestów 2011/2012, kojarzonych przede wszystkim z demonstracjami na placu Błotnym w Moskwie. To właśnie wtedy, po 12 latach apatii na ulice rosyjskich miast wyszli przede wszystkim przedstawiciele klasy średniej, będący zwolennikami progresywnej Rosji.
Uwiedzeni wcześniejszą narracją ówczesnego prezydenta Dmitrija Miedwiediewa czuli się oszukani i poniżeni. Perspektywa powrotu Władimira Putina na prezydencki stołek oznaczała dla nich powrót do tradycyjnego modelu, opartego w dużej mierze na nostalgii za upadłym ZSRR i imperialnym kryzysie, a także pożegnanie się z dopiero co uformowanymi nadziejami na współtworzenie postępowego, rozwijającego się na wzór europejski państwa. Sfałszowanie wyborów do Dumy państwowej, choć nie bez znaczenia, w gruncie rzeczy, było wtedy czynnikiem drugorzędnym.
Rosyjscy politolodzy i eksperci podkreślają, że obecnie ze względu na brutalność i bezkompromisowość władz, sprawa od dawna przestała dotyczyć samej Moskwy i kilkunastu niezależnych kandydatów.
Stołeczne wybory poruszyły nawet tych Rosjan, którzy przez wiele lat byli bierni politycznie. Jak powiedział w radiu Echo Moskwy politolog Aleksander Kyniew: „Protesty są bezprecedensowe. Obserwujemy aktywność obywatelską wynikającą z głębokiego poczucia niesprawiedliwości i braku szacunku władzy dla społeczeństwa, które domaga się swoich praw”.
Protesty 27 lipca. Fot Novaya gazeta
Wszystko zaczęło się w połowie lipca, kiedy niezależni kandydaci, chociaż spełnili określone przez rosyjskie przepisy warunki, nie zostali dopuszczeni do wyborów do stołecznej Dumy przez Moskiewską Komisję Wyborczą.
Opozycja zażądała od komisji i miasta wyjaśnień, a kiedy po sporej zwłoce niechętnie je przedstawiono, stało się jasne, że urzędnikom nawet nie chciało się porządnie sfałszować list. Bo sam fakt fałszowania był dla odrzuconych kandydatów i opinii publicznej od początku jasny.
Wszyscy niezależni kandydaci, wśród nich Lubow Sobol, Ilja Jaszyn, Dmitrij Gudkow i Julia Galiamina, usłyszeli, że część zebranych przez nich podpisów mieszkańców jest nieważna, bo popełniono w nich błędy, np. literówki, lub że zostały wręcz podrobione.
Co ciekawe, literówki w imionach i nazwiskach popełniły osoby, odpowiadające za wprowadzanie ich do systemu, czyli urzędnicy, a nie kandydaci albo popierające je osoby. Podrobione miały być nawet podpisy bliskich kandydatów, np. siostry Lubowi Sobol, która bardzo dobrze pamięta moment jego składania.
Niezależni kandydaci, wspierani przez opozycję, zaapelowali do moskwian, by wraz z nimi wyszli na ulice. Początkowo nic nie zapowiadało, że protesty przeciw niedopuszczeniu kandydatów będą przełomem. Na akcję 20 lipca, w której udział wzięło ok. 20 tysięcy osób, opozycja uzyskała nawet pozwolenie, dzięki czemu obyło się bez masowych zatrzymań i aresztów.
Z każdym kolejnym dniem kremlowskie władze wyraźnie traciły jednak cierpliwość. Wbrew oczekiwaniom Rosjanie nie znudzili się tematem, zaczęli protestować codziennie, a opozycjoniści, wśród nich Aleksiej Nawalny, podczas akcji, którą miasto łaskawie zaakceptowało, nawoływali do pojawiania się na kolejnych, nielegalnych już, zgromadzeniach, m.in. przed moskiewskim ratuszem.
Brak pokory opozycji, niedocenienie prób władzy zachowania pozorów demokracji, poskutkowały rewizjami w mieszkaniach organizatorów protestów oraz aresztami dla większości niezależnych kandydatów, a także Nawalnego. Nawalny w dodatku - jak utrzymuje on sam i jego obrońcy, został w areszcie podtruty nieznaną substancją chemiczną, przez co trafił na dobę do szpitala.
Wydawać by się mogło, że pozbawione przywódców społeczeństwo, straszone m.in. informacją, że wśród uczestników nielegalnego zgromadzenia policja będzie wyłapywać tych, którzy migają się od służby wojskowej, a protestujący studenci będą mogli spodziewać się poważnych konsekwencji, jak np. usunięcie z uczelni, podda się. Można się było spodziewać, że Rosjanie machną ręką na fałszowanie stosunkowo mało ważnych, w porównaniu do prezydenckich czy do Dumy państwowej, wyborów. Tak się jednak nie stało.
fot. Novaya gazeta
Brutalne działania policji podczas pierwszego protestu 14 lipca były niczym wobec zorganizowanej przez nią obławy 27 lipca czy 3 sierpnia. Policjantów i rosgwardzistów (żołnierzy Federalnej Służby Wojsk Gwardii Narodowej, podlegających bezpośrednio prezydentowi) ściągnięto z całej Rosji, by „zaprowadzili porządek”, nie przebierając w środkach.
Do policyjnych autobusów, a następnie komisariatów i aresztów, trafiali nie tylko uczestnicy protestu, ale także dzieci, turyści, biegacze oraz przypadkowi przechodnie, nie zdający sobie nawet sprawy, z jakiego powodu odbywa się protest.
Policja nie miała litości także dla dziennikarzy, którym pozwalała zazwyczaj na wykonywanie swojej pracy. Do awtozaku, czyli policyjnego autobusu trafiła m.in. dziennikarka gazety „Wiedomosti”, Jelena Wawina. Choć pokazała legitymację prasową i podpisane przez redaktora naczelnego pismo o wykonywaniu „zadania redakcyjnego”, Wawina trafiła na komisariat.
Chwilę wcześniej, kiedy zapytała jednego z policjantów, dokąd zmierza autobus, usłyszała: „do kostnicy”.
27 lipca policja pobiła rekord. Zatrzymała niemal 1400 protestujacych - podaje OWD-info (organizacja powstała na fali protestów 2012 r. i rewolucji z placu Błotnego) tego dnia
3 sierpnia „jedynie” 1000, choć zatrzymywać zaczęła na kilka godzin przed rozpoczęciem demonstracji.
Obie pacyfikacje odbiły się szerokim echem nie tylko w kraju, ale i na świecie, głównie ze względu na stosowane przez policję brutalne metody. Funkcjonariusze pozwalali sobie na stosowanie przemocy fizycznej, także wobec kobiet, osób starszych i niepełnoletnich.
Zrzut ekranu z relacji Novaya Gazeta
Zdjęcia zakrwawionych protestujących, przyciśniętych do asfaltu przez osoby w mundurach, oburzyły i rozjuszyły społeczeństwo, mobilizując również mieszkańców innych regionów do okazania Moskwie wsparcia. Mimo to mer Moskwy, Siergiej Sobjanin, serdecznie podziękował tym, którzy tak przykładnie dbali o bezpieczeństwo miasta i jego mieszkańców.
Przed akcją zapowiedzianą na sobotę 10 sierpnia kremlowskie władze sięgnęły po kolejne metody zastraszania, wychodząc widocznie z założenia, że pałowanie, mandat czy areszt nie wystarczą.
Wśród protestujących zaczęto szukać tych, którzy mają na karku niespłacony kredyt, oraz rodziców uczestniczących w proteście razem z dziećmi. Parze, którą zauważono podczas ostatniej akcji z rocznym dzieckiem, grozi z tego powodu pozbawienie praw rodzicielskich. Policja przeprowadziła rewizję w ich mieszkaniu.
Ostatnie protesty pod wieloma względami są podobne do tych z lat 2011/2012.
Wyraźnie zaangażowała się rosyjska klasa średnia, rzuca się także w oczy obecność osób młodych, dla których demokracja uczestnicząca stanowi niebywałą wartość, a wiara w słuszność swoich przekonań najwyraźniej skutecznie redukuje strach.
Rosjanie doskonale zdają sobie także sprawę z tego, że gra jest warta świeczki, a przekonanie to umacniają w nich histeryczne działania Kremla. Putin nie myśli teraz o moskiewskiej Dumie. Chodzi o coś więcej: zdaje sobie sprawę, że jeśli ustąpi pod naciskiem społeczeństwa dziś, doprowadzi do jeszcze większego niż zakładał kryzysu w 2021 r., podczas wyborów do Dumy państwowej. Putin wie również doskonale, że społeczeństwo darzy go dziś rekordowo niskim poparciem.
Według ostatnich sondaży centrum Lewady, na Władimira Putina głos oddałoby obecnie zaledwie 30 proc. Rosjan, co nijak ma się do sytuacji okresu „krymskiej wiosny”, kiedy to po aneksji Krymu mówiło się o 80-procentowym poparciu.
Chociaż trudno porównywać liczebność lipcowych i sierpniowych protestów z tymi, które odbyły się w 2011/2012 na placu Błotnym, to już teraz można powiedzieć, że nieudolność kremlowskich urzędników, a przede wszystkim ich nerwowość, doprowadziły do tego, czego w historii Rosji próżno było wcześniej szukać: do solidarności rosyjskiej opozycji.
Rosjanie dość mają putinowskiego reżimu. Do młodego pokolenia nie przemawia gra na patriotycznych uczuciach, nie wierzy ono również w mit o oblężonej twierdzy, którą, jakoby jest Rosja. Tak jawna próba naruszenia przepisów, sformułowanych przez władzę, dała do zrozumienia, że prawo nie dotyczy władzy. Młodzi gotowi są dotrwać do 2024 r., czyli czasu, w którym Władimir Putin zgodnie z konstytucją Rosji będzie musiał ustąpić z urzędu, pod warunkiem, że będą mieli pewność, że zajdą wtedy zmiany, a Rosja, jak sami podkreślają, wreszcie stanie się „wolna”.
Dla zainteresowanych relacjami o protestach i represjach polecamy portal OVDINFO, oraz stronę internetową Novaya Gazeta .
Komentarze