Dr hab. Paweł Kaczmarczyk: "Po pierwsze, komunikacja ze społeczeństwem. Po drugie, potężna inwestycja w usługi publiczne. Po trzecie, środki unijne. Po czwarte, skorzystanie z doświadczeń innych państw, wiedzy NGO, badaczy. Po piąte, wykorzystanie potencjału osób, które do nas przyjechały"
"Brak komunikacji z Polakami i Polkami w kwestii migracji będzie za sekundę bardzo, ale to bardzo dotkliwy. Chociażby dlatego, że będziemy mieli przeciążone instytucje publiczne, a co za tym idzie, trudny dostęp do usług, problem z mieszkaniami, ochroną zdrowia, instytucjami opiekuńczymi takimi jak żłobki czy przedszkola. Nie jestem pewien, czy dla wszystkich Polaków przyjmowanie w tej sytuacji 2 mln uciekinierów, wymyślanie dla nich specjalnych rozwiązań, będzie zrozumiałe. Czy będzie dla nich zrozumiałe, dlaczego Polska przeznacza pieniądze części podatników na świadczenia społeczne dla przybyszów.
Obawiam się sytuacji, kiedy odpowiedzi na te pytania będą udzielane nie przez rząd, nie przez przez ekspertów, tylko przez polityków populistycznych partii. Już to widzimy, na razie w niewielkim zakresie, ale może być tego dużo, dużo więcej w najbliższych tygodniach i miesiącach",
- mówi w rozmowie z OKO.press dr hab. Paweł Kaczmarczyk, dyrektor Ośrodka Badań nad Migracjami UW. I wymienia działania, które polski rząd powinien wdrożyć jak najszybciej, jeżeli chce poradzić sobie z nagłą, wzmożoną migracją.
Polska nie ma całościowej polityki migracyjnej. W OKO.press trwa więc dyskusja o tym, jak przyjąć i ułożyć sobie życie z 2,5 (teraz), 3 lub więcej milionami nowych obywateli. Jak uniknąć konfliktów polsko-ukraińskich? Jak wykorzystać potencjał migracji? O opinie pytamy ekspertów od migracji i integracji. Wszystkie analizy znajdziecie pod tagiem "Ukraińcy w Polsce".
Magdalena Chrzczonowicz: 24 lutego zaczęliśmy w Polsce rozmawiać o migracji. Stała się znienacka wielkim tematem. W prawie 6 tygodni przyjechało do nas prawie 2,5 mln ludzi. Rozmawiamy o zrywie pomocowym, o tym, że państwo systemowo nie dało rady, że gdyby nie wolontariusze, wszystko by się posypało. A co było wcześniej, przed 24 lutego?
Dr hab. Paweł Kaczmarczyk*: Zacznę od tego, co mogło być. W latach 90. prof. Dariusz Stola, który zajmował się wtedy badaniem migracji, powtarzał na różnych forach, że mamy niezwykły przywilej - możemy stworzyć taką politykę migracyjną, jaka jest nam naprawdę potrzebna. Co więcej, możemy ją stworzyć w sytuacji, kiedy nie mamy dużej grupy cudzoziemców. Możemy korzystać z doświadczeń - dobrych i złych - krajów zachodnioeuropejskich. I jest swoistym paradoksem, że odwołujemy się do tego dzisiaj, 20 lat później, kiedy w zasadzie nie zrobiliśmy nic, żeby ta polityka powstała. Będziemy ją tworzyć za chwilę, rozpaczliwie, bo musimy.
Nie jest też tak, że w Polsce nie było polityki migracyjnej. Ona była realizowana przez samorządowców, zwłaszcza samorządowców w dużych miastach. Trójmiasto zainicjowało takie działania, potem w jego ślady poszedł Wrocław, Kraków, Warszawa. Ona się wykuwała na poziomie często uznaniowych decyzji podejmowanych przez poszczególne resorty, np. przez resort pracy, który próbował sterować napływem pracowników z zagranicy. To się działo także na poziomie praktycznym np. poprzez działania Straży Granicznej. Widzieliśmy to choćby na granicy polsko-białoruskiej przez ostatnie pół roku.
Ale brakowało ram. Brakowało czegoś, co nazywam doktryną migracyjną. Długofalowej wizji, wskazania, do czego chcemy dojść, wskazania roli i miejsca imigrantów nie tylko w gospodarce, ale i w społeczeństwie. I, co bardzo ważne, stworzenia pewnego przekonującego komunikatu dla Polaków, który by im tę politykę wyjaśnił.
Brak tej wizji doprowadził, w ocenie wielu badaczy, do prywatyzacji dużej sfery migracji. Do sytuacji, kiedy korzyści z migracji były przejmowane przede wszystkim przez pośredników oraz pracodawców. Koszty były natomiast przerzucane na takie podmioty jak samorządy lokalne, które z konieczności przejęły większość zadań związanych z obecnością imigrantów. Brakowało nam wizji, koordynacji i polityki integracyjnej. Mamy oczywiście programy integracyjne dla osób, które otrzymały status uchodźcy. Ale wiemy doskonale, że ta grupa osób w Polsce była i jest niewielka, a same programy były niezwykle ograniczone, w porównaniu choćby do krajów zachodnioeuropejskich.
Na te braki od bardzo dawna zwracały uwagę nie tylko ośrodki badawcze, jak nasz, ale i NGOsy i samorządy.
Tak, i to jest drugi element rzeczywistości sprzed 24 lutego. W Polsce już przed wojną było ok. 1,5 - 2 mln migrantów. W większości zarobkowych, czasowych. I w większości z Ukrainy.
Bardzo często pojawiał się zresztą argument, że to nie jest grupa, która wymagałaby polityki integracyjnej. Wbrew pozorom nie jest łatwo ten argument zbić. Jest przekonanie, które wcale nie brzmi bezzasadnie, że integracja, czy polityka integracyjna dotyczy przede wszystkim osób, które chcą się osiedlić w danym kraju.
Nie zgadzam się z tym stanowiskiem z kilku powodów. Pierwszy jest taki, że nie wiemy, czy migranci czasowi się osiedlą, czy nie. Jeżeli zdecydują się na osiedlenie, będą na pewno potrzebowali integracji a więc warto ten proces rozpocząć jak najwcześniej. Po drugie, nawet w przypadku imigrantów czasowych są pewne niezbędne wymiary polityki integracyjnej, zwłaszcza te odnoszące się do strukturalnego wymiaru integracji, czyli efektywnego włączania imigrantów do instytucji kraju przyjmującego..
Na przykład praca zgodna z kompetencjami. Cechą polskiego systemu migracyjnego było to, że migranci z Ukrainy byli zatrudniani w Polsce dalece poniżej swoich kwalifikacji.
To wynikało z potrzeb rynku pracy, ale też właśnie z deficytów integracyjnych. Dla mnie i dla wielu innych badaczy migracji od wielu lat było oczywiste, że nie tylko potrzebujemy jasno zdefiniowanej polityki migracyjnej, ale też polityki integracyjnej.
To jest niesłychanie ważne, ale trzeba podkreślić, że to jest właśnie element polityki migracyjnej. I jej brak będzie za sekundę bardzo, ale to bardzo dotkliwy. Chociażby dlatego, że będziemy mieli - a właściwie mamy i bez dodatkowej dużej grupy ludzi - przeciążone instytucje publiczne, a co za tym idzie trudny dostęp do usług, problem z mieszkaniami, ochroną zdrowia, instytucjami opiekuńczymi takimi jak żłobki czy przedszkola. Nie jestem pewien, czy dla wszystkich Polaków przyjmowanie w tej sytuacji 2 mln uciekinierów, wymyślanie dla nich specjalnych rozwiązań, będzie zrozumiałe. Czy będzie dla nich zrozumiałe, dlaczego Polska przeznacza pieniądze części podatników na świadczenia społeczne dla przybyszów.
Obawiam się sytuacji, kiedy odpowiedzi na te pytania będą udzielane nie przez rząd, nie przez przez ekspertów, tylko przez polityków populistycznych partii. Już to widzimy, na razie w niewielkim zakresie, ale może być tego dużo, dużo więcej w najbliższych tygodniach i miesiącach.
Nie ma sensu milczenie o trudnych wyzwaniach związanych z migracjami. Trzeba mówić o zagrożeniach na rynku pracy, związanych z usługami publicznymi, ale też trzeba wskazywać, w jaki sposób należy sobie z tym radzić.
Na przykład wskazywać perspektywę długookresową. Osoby, które przyjechały w minionych tygodniach, wkrótce będą wchodzić na nasz rynek pracy, zaczną płacić podatki, dokładać do budżetu, a być może także zmieniać strukturę demograficzną. Tak, jak to się dzieje od dawna z osobami, które u nas pracowały przed wojną.
Na razie żyjemy jeszcze w zrywie pomocowym oraz w przekonaniu, że uchodźcy wypełnią luki na naszym rynku pracy. Ale już za chwilę, gdy okaże się to nie takie proste, pojawi się zwykły zestaw oskarżeń i stereotypów. Że uchodźcy zabierają nam pracę, że są winni kolejkom do lekarza, brakowi miejsc w żłobku.
Ten scenariusz nie powstaje teraz. Mam jeszcze gdzieś ulotki z różnych polskich miast, gdzie w latach 2017, 2018 różne organizacje zapraszały na marsze antyimigranckie pod hasłem obrony polskich miejsc pracy.
To nie zyskało dużego poparcia z kilku powodów. Po pierwsze dlatego, że polski rynek pracy okazał się bardzo chłonny, a po drugie dlatego, że ten napływ z Ukrainy spotkał się z drastycznym pogorszeniem sytuacji demograficznej i z tym, że z rynku pracy Polacy odpływali. Konkurencja między Polakami i Ukraińcami na rynku pracy była niewielka, co nie znaczy, że jej nie było.
Migracje nigdy nie są czarno-białe, jednoznacznie i dla wszystkich dobre, albo złe.
Będę bronił generalnej tezy, że migranci na rynku pracy raczej wypełniają luki niż są konkurencją dla polskich pracowników. Nie tylko nie zabierają, ale mogą tworzyć nowe miejsca pracy. Oczywiście, zawsze są takie grupy, które tracą - osoby gorzej wykształcone, pracujące w sektorach, do których trafia najwięcej migrantów, czy mieszkańcy regionów, gdzie migrantów jest więcej.
Wracając do scenariusza, który Pani zarysowała. Jest sporo ciekawych analiz, które dotyczą sytuacji przed Brexitem w Wielkiej Brytanii, a zwłaszcza kampanii Vote to Live, która w dużej mierze opierała się na argumentach antyimigranckich. Zbadano, że na poziomie rynku pracy, świadczeń społecznych, sytuacji budżetowej napływ migrantów z krajów nowych unijnych, m.in. z Polski miał bardzo pozytywny wpływ na brytyjską gospodarkę. A mimo to udało się wykorzystać argumenty antyimigranckie w kampanii antyunijnej, ze znanym nam rezultatem.
Dlaczego tak się stało? Okazało się, że ten obraz jest pozytywny i zachęcający, ale na poziomie ogólnokrajowym. Jeśli zejdziemy na poziom regionalny, a zwłaszcza na poziom lokalny, do obszarów gdzie dominuje przemysł, zwłaszcza zaś te sektory, od których się dziś odchodzi, gdzie są gorsze wskaźniki np. edukacyjne populacji rodzimej, pojawiają się problemy i konflikty.
Z analiz wynika także, że postawiona przez Panią wizja może się ziścić w jednym aspekcie - Brytyjczycy nie obawiali się konkurencji na rynku pracy, ale obawiali się konkurencji w dostępie do zasobów takich jak usługi i dobra publiczne.
Jak mówiłem, migracja nie jest czarno-biała. Zawsze są dobre i złe strony, chodzi o to, by umieć wykorzystać dobre strony i zwiększyć “zysk” - społeczny, kulturowy, ekonomiczny - z obecności imigrantów.
Sytuacja, którą mamy, nie jest typową sytuacją migracyjną - zwłaszcza w polskim kontekście. To nie są migranci zarobkowi, którzy od wielu lat funkcjonowali w trybie - kilka miesięcy w Ukrainie, kilka miesięcy w Polsce. To są ludzie, którzy jeszcze miesiąc temu wykonywali swoją pracę w Ukrainie, byli dziennikarzami, badaczami, nauczycielami, lekarzami. Wiemy już, bo dostajemy takie sygnały, że ci ludzie zrobiliby wiele, by wrócić do swojej pracy zawodowej, nawet jeżeli z dala od swojego kraju.
Naprawdę wielką odpowiedzialnością państwa polskiego jest umożliwienie im tego, choćby w ograniczonym zakresie. Nie da się tego zrobić jeżeli nie zapewnimy opieki nad dziećmi, opieki na poziomie żłobkowym, przedszkolnym i szkolnym.
Nie stanie się to też, jeżeli nie stworzymy systemu rozpoznawania i uznawania kwalifikacji, nostryfikacji dyplomów, systemu wsparcia szkoleniowego, wsparcia na poziomie rynku pracy.
To nie są rzeczy, które wydarzą się automatycznie.
Widzimy już dzisiaj, że ukraińscy nauczyciele i nauczycielki starają się włączyć w proces nauczania dzieci ukraińskich. Za chwilę pewnie zobaczymy ukraińskich lekarzy i pielęgniarki w szpitalach, ale na razie proces łączenia zainteresowanych pracowników z potencjalnymi pracodawcami odbywa się głównie w oparciu o kapitał społeczny - przez media społecznościowe, przez znajomych.
Tymczasem, żeby proces włączania tych ludzi w nasz rynek pracy był efektywny, warto by zaangażowało się w to państwo. To rząd dysponuje rozbudowanymi i w jakimś zakresie efektywnymi narzędziami.
Choć może warto zaznaczyć, że akurat nasze niekoniecznie dysponuje. Mówiliśmy wcześniej o integracji. Z informacji, które do mnie docierają wynika, że w Polsce na poziomie administracji centralnej integracją imigrantów zajmują się osoby zatrudnione łącznie w wymiarze 1,5 etatu. Nie żartuję. A przecież nie jest tak, że przed wojną migrantów nie było - w Polsce przebywało przecież 1,5-2 mln osób z zagranicy! Teraz dojechały kolejne 2 miliony.
Nie wiemy, jak rozwinie się sytuacja w Ukrainie. Na razie wiele wskazuje na to, że mamy do czynienia ze scenariuszem syryjskim, niestety. Oznaczałoby to destrukcję kolejnych miast w Ukrainie, a w konsekwencji, że nawet jeśli wojna się skończy, to Ukraińcy wcale nie będą mogli szybko wrócić, bo w praktyce nie będzie do czego. W moim przekonaniu musimy zatem przygotować system na dwie opcje - powrotu uchodźców do domu i tego, że zostaną. Da się to zrobić.
Powiedziała Pani o wyjazdach dalej, do Europy zachodniej. Problem polski - już o nim powiedziałem - to oferty pracy poniżej kwalifikacji. Sądzę, że już za chwilę zachodnie korporacje zaczną rekrutować najlepiej wykształconych pracowników z Ukrainy i będą oferować im pracę na dobrych, tj. adekwatnych do ich kompetencji stanowiskach. Polska mogłaby w tym odgrywać swoją rolę i starać się, żeby wykorzystać kompetencje ludzi, którzy już w Polsce są, także na rzecz wspólnoty samych imigrantów i na rzecz tego dużego projektu, o którym mówimy - potężnego projektu integracyjnego na najbliższe lata.
Ale państwo musi coś zaoferować tym ludziom, a na razie tych propozycji nie widać.
Oczywiście, nie chodzi o to, by kogoś trzymać siłą, ale jeżeli osoby wykształcone będą miały do wyboru pracę na tak często ostatnio przywoływanej kasie czy w kawiarni i pracę w dużej firmie zgodną z ich kompetencjami, to wiadomo, co wybiorą.
Tak, nie mówię, że to mniej ważne. Na początku niezbędne. Ale to reakcja na sytuację, a nie aktywne działanie. Mieliśmy, może wciąż mamy, szansę, by uniknąć chociażby scenariusza francuskiego. We Francji nie udało się zaspokoić aspiracji edukacyjnych i ekonomicznych drugiego pokolenia imigrantów, a to okazało się zabójcze.
Stworzenie odpowiedniego systemu, oferty, czy właśnie tej doktryny migracyjnej - z głową - mogłoby pomóc w integracji i aklimatyzacji uchodźców. Z korzyścią dla wszystkich stron.
Od dwóch tygodni my wykonujemy takie przedziwne ćwiczenie. Postanowiliśmy, że imigranci się będą rejestrować po PESEL. Muszą stawić się osobiście. Nie wiem, może to było przemyślane, skonsultowane. Ale przecież wiadomo było, jak potężnym wyzwaniem będzie to zadanie dla polskiej administracji.
Na granicy działaliśmy rękami wolontariuszy, ale w urzędzie się tak już nie da. Gdzieś tam na końcu musi być urzędnik, któremu obsługa jednego wniosku zajmuje z tego co wiem 20 - 30 minut. Duża część tej pracy mogła być wykonana online, a kontakt z imigrantem związany z potwierdzeniem danych osobowych ograniczony do minimum. Dzisiaj wiemy, że proces przebiega mimo wszystko dość sprawnie (osoby uciekające z Ukrainy pozyskały ponad 600 tys. numerów PESEL), ale inna organizacja tego procesu mogła z pewnością pozwolić lepiej wykorzystać zasoby, nie wspominając już o stresie i czasie spędzonym w kolejkach przez samych zainteresowanych. Dodatkowo, może warto było wykorzystać ten proces, by pozyskać jak najwięcej danych o osobach, które przybyły do Polski.
A ochrona zdrowia?
Już pandemia boleśnie uwidoczniła jej wszystkie problemy. A dojdą nowe. Przyjmujemy ludzi z traumą wojenną, osoby z niepełnosprawnościami, przewlekle chore, które przerwały leczenie, żeby uciekać. Dodatkowo Ukraińcy mają bardzo niski poziom wyszczepienia na COVID. I nie tylko na COVID zresztą.
Kwestie, z którymi będzie trzeba sobie bardzo szybko radzić.
I to jest kolosalny szok dla systemu. Z dostępnych danych wynika, że nawet 50 proc. wszystkich przybyszów z Ukrainy mogą stanowić dzieci, w dużej części w wieku szkolnym. Zanim te dzieci przyjechały mieliśmy przeładowane klasy i całą masę problemów z systemem edukacyjnym. Oczywiste jest, że przy tak dużym napływie pojawią się napięcia. Nauczyciele będą na przykład musieli decydować, której grupie uczniów poświęcić więcej czasu - uczniom z Ukrainy, w większości bez znajomości języka polskiego czy uczniom polskim.
Poza tym mamy kilka różnych grup uczniów z Ukrainy. Są dzieciaki, które trzeba wdrożyć w system, nauczyć polskiego, wesprzeć psychicznie po tym, co przeszły w kraju. A mamy też osoby prawie dorosłe, którym brakuje już tylko matury. Nie ma po co ich wtłaczać w polski system edukacji na samym finiszu. Trzeba pozwolić im zdać maturę w systemie ukraińskim, Trzeba włączyć w ten proces nauczycieli z Ukrainy.
Dzieci, które przyjechały, są też na różnym poziomie, jeżeli chodzi o język polski - niektóre mówią trochę, inne wcale. Trzeba zatem działać wielotorowo - dla każdej z tych grup znaleźć najlepsze rozwiązanie.
Zresztą moglibyśmy w tym względzie skorzystać z doświadczenia i wiedzy Niemiec z roku 2015.
Są oczywiście zasadnicze różnice między Niemcami w 2015 r. i nami. Niemcy przyjmowały osoby, które nie mogły się przemieszczać swobodnie po terytorium UE, osoby, które jednak pochodziły z kraju nie tylko odległego kulturowo, ale też osoby o innych profilach edukacyjnych, które teoretycznie znacznie trudniej integrować.
Postanowiono, że proces integracji będzie odbywał się przede wszystkim poprzez edukację, w tym język, i przez rynek pracy. I dzisiaj, po kilku latach wiemy już, że udało się osiągnąć, może nie spektakularne, ale jednak sukcesy. Powyżej 50 proc. imigrantów pracuje, niegdysiejsi uchodźcy są w coraz większym stopniu aktywni na niemieckim rynku pracy. Ale to wymagało bardzo dużych inwestycji, wedle niektórych szacunków proces ten mógł kosztować Niemcy nawet 100 mld euro.
A odbywało się to w bardzo dobrze zorganizowanym niemieckim systemie edukacji, zwłaszcza systemie edukacji zawodowej, która w Polsce praktycznie nie istnieje.
Bardzo szybko okazało się, że najwęższym gardłem jest język. Niemcy musieli zrewidować swoje pierwotne podejście i naprawdę bardzo mocno zainwestować w nauczanie języka niemieckiego. Zakładam, że w Polsce sytuacja będzie nieco prostsza, bo łatwiej jest się nauczyć, przynajmniej na poziomie komunikatywnym, języka polskiego osobom pochodzącym z Ukrainy.
To, co się Niemcom nie udało, to wspomniana przez mnie wcześniej komunikacja ze społeczeństwem podczas np. relokacji uchodźców wewnątrz kraju. Starano się ich rozlokować po różnych landach i to budziło niezadowolenie społeczne.
Doświadczenia Niemiec - ich sukcesy i porażki - pokazują, z czym się mierzymy.
Nie wiem. Mogę powiedzieć, co się dzieje na moim podwórku: jestem w kontakcie z organizacjami pozarządowymi, samorządami i widzę, jak bardzo ci ludzie chcą korzystać z doświadczenia innych lub dzielić się doświadczeniem, jak próbują się łączyć w platformy, tworzą organizacje parasolowe, jak szukają organizacji z Europy zachodniej, by z nimi o tym rozmawiać. Z drugiej strony te organizacje z Europy są gotowe i chętne, by pomóc. Nie ma w zasadzie dnia, by nie odbywało się spotkanie robocze, seminarium poświęcone praktykom recepcyjnym i praktycznym aspektom “polskiej gościnności”. Ale znowu, jak na dworcach, państwo tej wymiany nie zorganizowało, nie ułatwiło.
Oczywiście, nie chodzi o to, by państwo organizowało NGOsom kontakty z innymi NGOsami, one same to umieją i same powinny to robić. Chodzi mi o to, że organizacje i samorządy wzięły na siebie to gromadzenie wiedzy, doświadczeń innych państw. Mają też swoje doświadczenia i wiedzę. Państwo z tego potencjału na razie korzysta bardzo słabo. Nie ma systemu współpracy, struktur, które by te zasoby wykorzystywały. Także w aspekcie finansowym, np. systemu grantów, który dawałby szansę na wsparcie tych organizacji, które wzięły na siebie ciężar wsparcia osób przybywających z Ukrainy.
Nie wiem nic o tym, by powstała jakaś platforma do wymiany doświadczeń, w której byłoby miejsce dla NGO, rządu, samorządu i dla nas, jako badaczy.
Ale deklarujemy publicznie gotowość do włączenia się do takich prac i dzielenia się tym, co wiemy i realizacji dodatkowych badań. Na razie to się nie dzieje.
Dużo pokazały słowa, które wypowiedział prezydent Andrzej Duda podczas spotkania z wiceprezydentką USA, Kamalą Harris. Polski prezydent poinformował, że zwróci się o pomoc ekspercką do gremiów ONZ. To bardzo dobry pomysł (rozumiem, że chodziło przede wszystkim o IOM, czyli Światową Organizację do spraw Migracji), tylko w praktyce to będzie wyglądało tak, że ta organizacja zapewne zwróci się potem do badaczy polskich, bo tutaj jest wiedza i znajomość kontekstu. Chyba można by prościej, prawda?
Dr hab. Paweł Kaczmarczyk - profesor na Wydziale Nauk Ekonomicznych UW (Katedra Ekonomii Ludności i Demografii) i od 2016 r. Dyrektor Ośrodka Badań nad Migracjami UW. W pracy badawczej zajmuje się szeroko pojętą ekonomią migracji, w szczególności przyczynami i konsekwencjami międzynarodowych migracji zarobkowych, zależnościami między mobilnością a rynkiem pracy oraz zagadnieniami związanymi z polityką migracyjną.
Naczelna OKO.press, redaktorka, dziennikarka. W OKO.press od początku, pisze o prawach człowieka (osoby LGBTQIA, osoby uchodźcze), prawach kobiet, Kościele katolickim i polityce. Wcześniej pracowała w organizacjach poarządowych (Humanity in Action Polska, Centrum Edukacji Obywatelskiej, Amnesty International) przy projektach społecznych i badawczych, prowadziła warsztaty dla młodzieży i edukatorów/edukatorek, realizowała badania terenowe. Publikowała w Res Publice Nowej. Skończyła Instytut Stosowanych Nauk Społecznych na UW ze specjalizacją Antropologia Społeczna.
Naczelna OKO.press, redaktorka, dziennikarka. W OKO.press od początku, pisze o prawach człowieka (osoby LGBTQIA, osoby uchodźcze), prawach kobiet, Kościele katolickim i polityce. Wcześniej pracowała w organizacjach poarządowych (Humanity in Action Polska, Centrum Edukacji Obywatelskiej, Amnesty International) przy projektach społecznych i badawczych, prowadziła warsztaty dla młodzieży i edukatorów/edukatorek, realizowała badania terenowe. Publikowała w Res Publice Nowej. Skończyła Instytut Stosowanych Nauk Społecznych na UW ze specjalizacją Antropologia Społeczna.
Komentarze