0:00
0:00

0:00

O decyzji o obsadzeniu najważniejszych posad w Unii Europejskiej na nową kadencję redaktor naczelny „Gazety Polskiej” Tomasz Sakiewicz napisał: „to był atak husarii, niewielki oddział spowodował klęskę w szeregach przeciwnika”.

Klęskę osobistą z pewnością poniósł Manfred Weber, oficjalny kandydat Europejskiej Partii Ludowej na szefa Komisji Europejskiej (EPL to największa frakcja w europarlamencie, należy do niej PO i PSL).

Decyzja powołania na to stanowisko Ursuli von der Leyen - dotychczasowej minister obrony Niemiec - to także porażka Angeli Merkel, która na szczyt do Brukseli przyjechała przekonana, że szefem KE będzie wspierany przez nią holenderski socjalista Frans Timmermans. Zostało to przecież ustalone w gronie niemiecko-francusko-hiszpańsko-holenderskim na szczycie G20 w Osace.

A tu niespodzianka: Grupa Wyszehradzka wraz z Włochami, a więc doborowe grono prawicowych populistów, sprzeciwili się kandydaturze Timmermansa. Holendra obawia się każdy, kto chce naginać prawo, bo ten twardo pilnował do tej pory przestrzegania zasad praworządności w krajach członkowskich. To tego boją się Orbán i Kaczyński.

Nie usłyszeliśmy przecież konkretnych argumentów przeciw kandydaturze Timmermansa, poza tym, że „nie był kandydatem łączącym Europę” (to premier Morawiecki) i że „ktoś mu wszczepił antypolskiego wirusa” (wpolityce.pl).

Dla Ryszarda Czarneckiego „Timmermans out!” to znak, że „Polska pokazała moc sprawczą! Wniosek: nikt, kto podnosi rękę na naszą Ojczyznę nie zrobi kariery międzynarodowej!”.

Tak naprawdę „zwycięstwo” PiS jest całkowicie jałowe, gdyż Timmermans najprawdopodobniej pozostanie na stanowisku wiceprzewodniczącego KE i nadal będzie pilnował praworządności w Europie.

Przegranymi w tej rozgrywce są PiS, Polska, kraje Europy Środkowo-Wschodniej oraz sama Unia Europejska. Oto dlaczego.

Po pierwsze, PiS jest na marginesie

Jak donosi TVP, europoseł PiS Karol Karski będzie jednym z pięciu skarbników w Europarlamencie (tę samą funkcję sprawował w poprzedniej kadencji). Oto żniwo ofensywy rządu PiS w Brukseli.

Wiceprzewodniczącą Parlamentu Europejskiego (jedną z 14) została była premier Ewa Kopacz. Reelekcji na to samo stanowisko doczekała się nawet kandydatka Fidesz, co stawia kolejny znak zapytania nad zakresem zawieszenia tej partii w ramach EPP.

Kandydatowi PiS Zdzisławowi Krasnodębskiemu zabrakło głosów. To w sumie nie dziwi. Przecież PiS, choć wygrał wybory europejskie w Polsce i wysłał aż 27 przedstawicieli do Strasburga, ma marną siłę przebicia w Europie.

Zasiada w ławach Europejskich Konserwatystów i Reformatorów (ECR), ugrupowania zrzeszającego w sumie zaledwie 62 posłów z 751. To dopiero szósta siła w Europarlamencie! ECR nie jest nawet najsilniejszą grupą na - zaludnionej ostatnio - populistycznej i eurosceptycznej prawicy.

Włoska Liga Matteo Salviniego połączyła siły ze Zjednoczeniem Narodowym Marine Le Pen i innymi partiami, m.in. z Niemiec i Austrii, zrzeszając się w nowo powstałej grupie Tożsamość i Demokracja (ID).

Wobec tego wpływ PiS - partii, która bądź co bądź wygrała wybory w szóstym (piątym, po ewentualnym Brexicie) co do wielkości kraju w UE - na Parlament Europejski będzie znikomy.

Po drugie, Europa Środkowo-Wschodnia traci wpływy

Grupa Wyszehradzka wraz z Włochami, Irlandią, Estonią i Litwą postanowiła zablokować kandydaturę Timmermansa. Włosi przynajmniej nie zmarnowali całego kapitału politycznego na to posunięcie.

Przewodniczącym Parlamentu Europejskiego będzie David Sassoli, włoski przedstawiciel centro-lewicy. Inaczej to wygląda dla naszego regionu. Ceną za utrącenie kandydatury Timmermansa, jest brak jakiegokolwiek przedstawiciela na najwyższych stanowiskach UE.

Szefem Rady Europejskiej zostanie Belg Charles Michel, unijną dyplomacją kierować będzie Hiszpan Josep Borell, a Francuzka Christine Lagarde przejmie kierowanie Europejskim Bankiem Centralnym.

Przegranym jest nasza część Europy. Cieszyć zaś powinna, co podkreślał Donald Tusk, większa obecność kobiet na szczytach władzy w UE.

Po trzecie, poszkodowana została sama UE

Tym razem nie było w Warszawie kwiatów dla premiera Morawieckiego. Nikt nie czekał na lotnisku. Ale to nie jedyna różnica pomiędzy kompromitacją związaną z przegraną 27:1 premier Szydło,

przy sprzeciwie dla kolejnej kadencji Tuska, a „atakiem polskiej husarii” sprzed paru dni.

Wtedy decyzja rządu wzbudziła w Europie co najwyżej kręcenie głową lub uśmiech politowania. Tym razem walka o zablokowanie Timmermansa zaszkodziła także samej Unii.

Jak podkreśliła TVP, „to była nie tylko walka o najważniejsze stanowiska w Unii, ale też o przyszłość Wspólnoty”. PiS widzi tę przyszłość we wzmocnieniu państw narodowych względem Brukseli.

Nowe przywództwo UE raczej będzie się starało przekonać Europejczyków do dalszego wzmacniania Wspólnoty. Zobaczymy, czy się to uda.

Zablokowanie kandydatury Timmermansa może jednak okazać się przeszkodą dla dalszej integracji europejskiej.

Abstrahując od tego, że Holender przedstawił program (społeczny i zielony), który mógł się spodobać wielu Europejczykom znużonym 15 latami rządów prawicy w Unii, a o ewentualnym programie Ursuli von der Leyen nie wiemy nic, w ostatecznym rozdaniu utrącono także tzw. proces Spitzenkandidat, czyli „wiodącego kandydata”.

Pomysł na wystawienie przez europejskie grupy polityczne kandydatów na przewodniczącego Komisji jeszcze przed wyborami europejskimi miał wzmocnić decyzyjność Parlamentu Europejskiego co do obsadzenia najważniejszego stanowiska w Unii.

Dodatkowo, celem tego procesu była większa przejrzystość w podejmowaniu tak ważnej decyzji oraz sprawienie, by Europejczycy zaczęli głosować w wyborach europejskich nie tylko w kluczu narodowym.

Miało to m.in. wzmocnić legitymizację władzy w Europie borykającej się od lat z deficytem demokratycznym. Choć nowa przewodnicząca KE zapowiada wsparcie dla tej inicjatywy, sposób w jaki została wybrana każe myśleć inaczej.

Wybór Ursuli von der Leyen to zwycięstwo dla tych, którzy chcą zachować swobodę mianowania szefa Komisji za zamkniętymi drzwiami. Żaden z przedstawionych Spitzenkandidaten nie zajmie najważniejszych stanowisk w UE. Von der Leyen w wyborach europejskich nawet nie startowała.

Polskie „zwycięstwo” w Brukseli przyczyniło się więc także do zahamowania procesu demokratyzacji unijnych instytucji w zarodku. PiS z pewnością właśnie o to chodziło, ale nie można utożsamiać interesów partii z interesem Polski, naszej części Europy czy też samej Unii Europejskiej.

Piotr Zagórski – socjolog i politolog. Pisze doktorat o partycypacji wyborczej w Europie Środkowo-Wschodniej na Universidad Autónoma de Madrid. Publikował m.in. w „Gazecie Wyborczej”, „Tygodniku Powszechnym” i „El País”.

;

Komentarze