0:000:00

0:00

„To początek końca Donalda Trumpa” - ogłosił nad ranem (polskiego czasu) Bernie Sanders, dziękując za zdobyte głosy 11 lutego w New Hampshire. W przemówieniu po minimalnej wygranej z Petem Buttigiegiem Sanders dodał dodał: „Wspólnie pokonamy najbardziej niebezpiecznego prezydenta we współczesnej historii tego kraju”.

Czy właśnie on stanie jesienią 2020 jako reprezentant Demokratów naprzeciwko ubiegającego się o reelekcję prezydenta? Wcale nie jest pewne.

Prawybory w Partii Demokratycznej to swego rodzaju rekrutacja na superbohatera lub superbohaterkę, który pokona celebrytę w Białym Domu. A ponowna elekcja Trumpa to prawdopodobny scenariusz.

W prawyborach Demokraci wybierają nie tylko konkretną osobę, ale też całą polityczną strategię, która za nią stoi:

  • Mobilizować przekonanych czy przekonywać nowych wyborców?
  • Iść mocniej w lewo czy w prawo?
  • Radykalizować czy tonować przekaz?
  • Skupić się na krytykowaniu Trumpa, czy na własnych propozycjach?
  • Odróżnić się od Trumpa wiekiem, płcią, czy politycznymi propozycjami?

Pytania, które zadaje sobie dziś Partia Demokratyczna, brzmią bardzo podobnie do tych, które stoją przed opozycją w Polsce. Wyniki prawyborów w Iowa i New Hampshire to rodzaj fotografii politycznej na początek kampanii.

Dlaczego prawybory są dla Demokratów takie ważne?

„Wiedzieliśmy, że jeśli dobrze nam pójdzie w Iowa, będzie to komunikat dla wszystkich czarnych wyborców, że mogą się odważyć w nas wierzyć” - wspomina Michelle Obama w autobiograficznej książce „Becoming”. Przed prawyborami Baracka Obamę od faworytki Hillary Clinton dzieliło 15-20 pkt. proc. w sondażach. Kiedy wygrał w Iowa, stał się bohaterem mediów w całym kraju.

Iowa i New Hampshire to pierwsze stany, w których tradycyjnie odbywają się prawybory - zwolennicy Demokratów i Republikanów decydują, kto spośród szerokiej stawki kandydatów dostanie nominację i ostatecznie wystartuje w wyborach. W tym roku o prawyborach republikańskich prawie się nie mówi, bo są czystą formalnością: urzędujący prezydent Donald Trump nominację ma w kieszeni.

Politycy przyjeżdżają do Iowa i New Hampshire kilka miesięcy wcześniej, spotykają się z wyborcami w domach, kościołach, na bazarach. Takich spotkań są tysiące, a mieszkańcy mają szansę zobaczyć na żywo nie jednego kandydata, lecz wielu. O poparciu nie decydują na podstawie tego, co przeczytają w gazetach albo usłyszą od telewizyjnych komentatorów, lecz wyciągają wnioski z tych osobistych spotkań.

„Klimat panujący w sterylnych studiach telewizyjnych wielkich miast miał się nijak do atmosfery, jaką czułam w salach kościelnych i centrach społecznych w Iowa” - opowiadała Obama.

Właśnie dlatego mają tam szansę zaistnieć polityczni outsiderzy.

Od 2000 roku każdy, kto wygrywał w lutym w Iowa, kilka miesięcy później zostawał kandydatem Partii Demokratycznej w wyborach prezydenckich. Z New Hampshire jest inaczej. Częściej wygrywa tam ten, kto ostatecznie nie dostaje nominacji — w 2016 roku był to Bernie Sanders, a w 2008 — Hillary Clinton.

Katastrofa w Iowa

Ale w tym roku może być jeszcze inaczej, bo prawybory w Iowa okazały się katastrofą wizerunkową dla Demokratów. Oficjalne wyniki organizatorzy podali dopiero po sześciu dniach - z powodu błędów technicznych i organizacyjnych. A zwycięstwo ogłosiło dwóch kandydatów: Sanders i Buttigieg. W dodatku póki co w prawyborach nie bierze udziału nowojorski miliarder Michael Bloomberg.

Za trzy tygodnie, 3 marca, odbędzie się tzw. super wtorek, kiedy głosować będzie aż 15 stanów. Wtedy Bloomberg wejdzie do gry.

Wygrana Sandersa w New Hampshire nie jest zaskoczeniem - był tu pewniakiem. Zwyciężył tam też przed czterema laty, a w tym roku zapowiadały to sondaże. Zaskakiwać może raczej, że Sanders wygrał tak niewielką przewagą. W chwili publikacji tego tekstu policzono 96 proc. głosów, Sanders ma jedynie 1,3 pkt. proc. przewagi nad Buttigiegiem - tyle co nic.

Trzecie miejsce zajęła centrowa senatorka Amy Klobuchar, a czwarte - Elizabeth Warren. Obie przebiły dotychczasowego faworyta, lidera ogólnokrajowych sondaży, byłego wiceprezydenta u Obamy - Joe Bidena.

„Kto wygrał? Nie establishment” - skomentował wyniki „New York Times”. Ale prawdziwa walka o nominację dopiero przed nami. Dość powiedzieć, że póki co z 3 tys. 979 delegatów, których wybierają Demokraci, kandydatom przyporządkowano 64.

Prowadzi Buttigieg - z 22 delegatami, Sanders ma o jednego mniej. W Super Wtorek 3 marca do zgarnięcia będzie 1 tys. 344 delegatów, a prawybory odbędą się jednocześnie w 15 stanach, w tym w tak bogatych w „złoża delegatów” jak Kalifornia i Teksas.

Bernie Sanders - nie taki socjalista, jakim go malują

Polityk, który u centrowych komentatorów wywołuje irytację, a u młodzieży — euforię. Niedawno Hillary Clinton publicznie orzekła, że Sandersa „nikt nie lubi”. W mediach społecznościowych odpowiedziała jej fala postów i tłitow z hasztagiem #IlikeBernie (lubię Berniego).

„Nikt - z wyjątkiem nauczycieli, pielęgniarek, rolników, kierowców tirów, pracowników restauracji, budowlańców” — pisał jeden ze zwolenników Sandersa. Popiera go bowiem tzw. klasa pracująca, a także młodzi Latynosi i Afroamerykanie.

Zbudował wokół siebie ruch społeczny, który jest zarazem potężną i sprawną machiną wyborczą, pozwalającą nie tylko gromadzić tysiące ludzi na wiecach, ale też zbierać najwięcej pieniędzy od indywidualnych darczyńców.

W pewnym sensie Sanders już jest zwycięzcą: to on ustawił agendę Demokratów w tych wyborach. Obowiązkowy zestaw pytań podczas wszystkich debat prawyborczych zaczyna się od jego postulatów.

Powszechna bezpłatna opieka zdrowotna („Medicare for all”) — to najważniejszy punkt jego programu i zarazem punkt odniesienia dla pozostałych kandydatów. Inne postulaty to

  • płaca minimalna w wysokości 15 dolarów za godzinę,
  • podniesienie podatków od nieruchomości
  • bezpłatna nauka w college'ach. Sanders chce też umorzyć długi studentów — to wielki problem dla młodych ludzi w Stanach.

Komentatorzy i polityczni wyjadacze potrafią w jednym zdaniu powiedzieć, że jest niewybieralny i ubolewać, że „ludzie naprawdę mogą go wybrać”.

W przypadku Sandersa atutem jest to, co wydawało się jego kulą u nogi: wieloletnia obecność w polityce. „Znudzi się” — sądzili niektórzy. W Waszyngtonie zasiada bowiem od 1991 roku (najpierw w Izbie Reprezentantów, teraz w Senacie).

Zwrócił na siebie uwagę ogólnokrajowych mediów, gdy w grudniu 2010 roku przez osiem i pół godziny przemawiał przeciwko reformie podatkowej, która jego zdaniem miała działać na korzyść najbogatszych.

„Enough is enough” (Dość znaczy dość) — mówił, a to zdanie do dziś jest jednym z jego głównych haseł.

Po przegranym wyścigu o nominację w 2016 roku nie tylko nie stracił, ale zyskał zwolenników. W Iowa zgarnął aż 37 proc. głosów tych, którzy po raz pierwszy brali udział w prawyborach.

Sanders nie prowadzi kampanii skupionej na swojej biografii. Mnóstwo ludzi uwierzyło, że chce nie tylko wygrać, ale naprawdę zmienić fundamenty polityki. Wyróżnia się w zderzeniu z kluczącym, kłamiącym na potęgę Donaldem Trumpem.

„Jest jakaś moc w kandydacie, który mówi to samo i walczy o to samo od początków swojej kariery” - podsumował analityk CNN. Coraz więcej Demokratów mówi, że ma dość bezpiecznej i grzecznej gry swojej partii. Jednak w tej chwili najpoważniejszym konkurentem Sandersa do nominacji jest człowiek, który nie chce wchodzić w ostre zwarcia.

Najmłodszy burmistrz w historii, żołnierz. No i gej

„Burmistrz Pete” - mówią o Peterze Buttigiegu ci, którzy nie pamiętają, jak wymówić jego nazwisko. A wymawia się mniej więcej „butydżadż”. W Iowa wygrał na punkty: zdobył jednego delegata więcej niż Sanders, choć ten drugi dostał więcej głosów. W rozliczeniu na delegatów Buttigieg na razie prowadzi.

Jego główny przekaz to: ani „rewolucja” (Sanders), ani „status quo” (Biden).

Gra kartą „miłego chłopaka z sąsiedztwa”. W 2014 roku przez siedem miesięcy był żołnierzem amerykańskiego kontyngentu w Afganistanie. Że jest gejem publicznie wyznał w tekście do lokalnej gazety w trakcie kampanii o drugą kadencję burmistrza.

W rozmowie z „New York Timesem” przyznał, że o starcie w wyborach prezydenckich myślał od szkoły średniej. Jest najmłodszy w stawce kandydatów, dla niego to nie nowina: był też najmłodszym burmistrzem amerykańskiego 100-tysięcznego miasta South Bend.

To miasto to jego druga ważna karta w prezydenckiej grze. South Bend, w którym przez dwie kadencje rządził Buttigieg, leży w tzw. pasie rdzy — niegdyś region był zdominowany przez przemysł ciężki, dziś jego symbolem jest wyludnione miasto Detroit z zamkniętymi fabrykami samochodów.

To zwycięstwo w tym regionie dało Donaldowi Trumpowi wygraną w całym kraju (ze względu system wyborczy przesądziły głosy ze stanów Michigan, Ohio, Pensylwanii i Wisconsin). Byłoby coś symbolicznego, gdyby kandydat stamtąd był rywalem Trumpa.

Zapowiada walkę z katastrofą klimatyczną, wspiera Nowy Zielony Ład. Mówi o sobie, że jest „demokratycznym kapitalistą". Jego plan na poprawę sytuacji w ochronie zdrowia to "Medicare for All Who Want It”, czyli publiczne wsparcie dla tych, którzy chcą, a nie dla wszystkich.

Dlaczego Demokraci mogliby postawić na Buttigiega? Bo obiecuje, że odbije część głosów Trumpowi. O ile Sanders walczy o głosy młodych, niebiałych i tych, którzy nie głosowali w ogóle, o tyle Buttgieg skupia się na osobach, które kiedyś głosowały na Obamę, a potem wsparły Trumpa.

Na swoich wiecach zapewnia zwolenników Trumpa: „Jesteście u nas mile widziani”. I podobno aż jedna trzecia uczestników jego spotkań to Republikanie.

Buttigieg jest faworytem do pozycji lidera centrowej części wyborców Demokratów. No chyba, że zagrozi mu Michael Bloomberg, który na razie jest poważnie rozpatrywany przez ekspertów i komentatorów, ale w sondażach stanowych radzi sobie słabo: średnia badań w kluczowych stanach Super Wtorku daje mu póki co piąte miejsce w Kalifornii (415 wybieranych delegatów) i czwarte w Teksasie (228).

Ostatnie sondaże w tych stanach były robione pod koniec stycznia, kiedy jeszcze Buttigieg był nic nie znaczącym kandydatem bez szans na nominację. Teraz, by odebrać mu głosy umiarkowanych Demokratów, miliardy Bloomberga mogą już nie wystarczyć. A im bardziej centrowi kandydaci rozłożą między sobą głosy, tym lepiej dla Sandersa.

;

Udostępnij:

Agata Szczęśniak

Redaktorka, publicystka. Współzałożycielka i wieloletnia wicenaczelna Krytyki Politycznej. Pracowała w „Gazecie Wyborczej”. Socjolożka, studiowała też filozofię i stosunki międzynarodowe. Uczy na Uniwersytecie SWPS. W radiu TOK FM prowadzi audycję „Jest temat!” W OKO.press pisze o mediach, polityce polskiej i zagranicznej oraz prawach kobiet.

Komentarze