Głosujcie na nas, zapewnimy wam wolność w internecie – obiecał prezes Jarosław Kaczyński na sobotniej konwencji PiS w Gdańsku. Chyba obiecał sobie: wolność dezinformacji. Bo im mniej w internecie profesjonalnej informacji, tym więcej miejsca na manipulację i fake newsy – pisze Ewa Siedlecka
Naprawdę chapeau bas: PiS zagwarantuje nam wolność. Wprawdzie nie w realu, a w internecie, ale zważywszy, że rzeczywistość cyfrowa staje się nawet bardziej realna niż analogowa – szczególnie w polityce – to oświadczenie niezwykle znaczące.
I propagandowo skuteczne, bo odwołuje się symboliki ACTA – amerykańsko-japońsko-unijnej umowy, która wzbudziła ogólnoeuropejski ruch sprzeciwu w 2012 roku, a jego liderem byli polscy internauci.
Teraz oto PiS, nasza jutrzenka swobody, ogłasza, że wybije zęby „ACTA 2”, czyli uchwalonej właśnie unijnej dyrektywie o prawie autorskim. Jak to zrobi? Ano tak implementuje tę unijną dyrektywę, że jak powiedział Kaczyński w sobotę (30 marca 2019), „wolność będzie zachowana”. Czyli: głosujcie na nas, a zapewnimy wam wolność.
Tylko że akurat państwa nie mają nic do wdrażania, jak chodzi o dwa najbardziej kontrowersyjne punkty unijnej dyrektywy: art. 11 (po zmianach art.15), dotyczący konieczności wykupywania przez platformy internetowe licencji na udostępniane tam treści objęte prawem autorskim, i art. 13 (w rzeczywistości 17), przerzucający na nie odpowiedzialność za to, żeby takie treści, bez licencji, się na nich nie pojawiły.
W przypadku Polski trzeba będzie jedynie wykreślić słówko „nie” („nie ponoszą odpowiedzialności”) z ustawy o świadczeniu usług drogą elektroniczną. W ten sposób zmieni się dotychczasową zasadę, że odpowiedzialność platformy internetowej powstaje dopiero, gdy ktoś jej zgłosi fakt udostępnienia treści bez wykupu praw do niej – na wynikającą z dyrektywy nową zasadę, że ta odpowiedzialność powstaje już w momencie pojawienia się takiej treści.
To w praktyce oznacza, że platformy muszą same wymyślić jak takie treści wyłapywać, zanim się ukażą. Na przykład, zanim ktoś zamieści je na swoim profilu na Facebooku (przy okazji warto wyjaśnić, że nie chodzi tu np. o memy czy inną twórczość działającą na prawach cytatu, bo ona jest z dyrektywy wyłączona. Podobnie jak udostępnianie samych linków z jednozdaniową informacją o jego treści).
Co tu może inaczej „wdrożyć” PiS? Nic. Może co najwyżej odmówić wdrożenia tych punktów dyrektywy, a wtedy Polska będzie płacić spore kary.
Prezes Kaczyński obiecał więc internautom Niderlandy. Ale hasło obrony wolności w internecie jest tak samo nośne, jak 500 plus na każde dziecko. W dodatku zaadresowane do grupy społecznej, której do tej pory PiS miał do zaproponowania tylko „wychowanie patriotyczne”.
Teraz (kalkuluje PiS), mimo że nie zamierzali, pójdą do wyborów i zagłosują na partię, która obiecała strzec ich wolności. Posunięcie wyborczo genialne. Tym bardziej, że na wdrożenie dyrektywy są dwa lata, więc dużo wody upłynie, zanim ktoś to wyborcze oszustwo odkryje.
A są przesłanki, by sądzić, że PiS wcale nie będzie walczył o spacyfikowanie tej unijnej dyrektywy. Bo broniący „wolności w internecie” PiS jest jednocześnie tą siłą polityczną w Polsce, która na największą skalę manipuluje opinią publiczną za pomocą internetu, używając tysięcy botów i trolli.
Ograniczenie dostępności informacji wytworzonej przez profesjonalnych dziennikarzy otwiera pole dla darmowej dezinformacji.
W 2017 roku Oxford Internet Institute opublikował wyniki badania przeprowadzonego w 48 krajach w ramach projektu Computational Propaganda Project. Badano, jak rządzący finansują manipulację użytkownikami sieci społecznościowych dla politycznych celów.
Według tych badań Prawo i Sprawiedliwość wykorzystywało fałszywe konta w mediach społecznościowych do rozpowszechniania prorządowej lub propartyjnej propagandy, atakowania opozycji i odwracania uwagi od niewygodnych dla siebie spraw.
Chodzi o boty, czyli konta, które automatycznie rozsyłają nieprawdziwe czy nienawistne treści. I o trolli – czyli opłacanych ludzi używanych do generowania konkretnych wpisów i tworzenia sztucznego ruchu w internecie, a także do siania dezinformacji i konfliktów w ramach konkretnych grup dyskusyjnych.
Podobne doniesienia od trzech lat pojawiały się w polskich mediach. Latem zeszłego roku Radio ZET i „Gazeta Wyborcza” ujawniły, że sztab Andrzeja Dudy w wyborach prezydenckich zawarł nawet oficjalną umowę z firmą ELCHUPACABRA na generowanie tysiąca „wątków tematycznych” miesięcznie i zapewnienie im aktywności na poziomie 5 tys. „wpisów automatycznych” w miesiącu.
Podobną działalność zaobserwowano podczas wyborów prezydenckich w Warszawie, gdzie przeciwko kandydatowi PO Rafałowi Trzaskowskiemu startował kandydat PiS Patryk Jaki.
Powstał problem, czy taka działalność – manipulacja opinią publiczną w celu osiągnięcia wyborczego poparcia – jest legalna. Problem w tym, że o ile dezinformację i manipulację opinią publiczną w „realu” – czyli tam, gdzie można ją przypisać konkretnym osobom czy mediom – można zaskarżyć w trybie wyborczym do sądu, który oceni prawdziwość i może nakazać sprostowanie nieprawdziwych treści. Fake newsów i manipulacji generowanych przez boty i trolli internetowych nie można zaskarżyć. Właściwie jedyną bronią przed nimi są kontrboty i kontrtrolle. Czyli robienie piekła z internetu.
W sprawie botów i trolli w kampanii wyborczej głos zabrała Państwowa Komisja Wyborcza. Stwierdziła, że kodeks wyborczy ich używania nie zabrania, choć być może powinien odnieść się do tego zjawiska. I wydała uchwałę nakazującą, by takie materiały w internecie, jeśli opłacane są w ramach kampanii, były podpisane właśnie jako materiał wyborczy.
Tylko co to pomoże? Trolle i boty działają non stop, nie tylko w kampanii. I niekoniecznie trzeba je opłacać z pieniędzy sztabów wyborczych. Ani nawet partii. PiS ma (w sensie faktycznym, nie formalnym) np. spółkę Srebrna, która może je z powodzeniem finansować.
Zatem PiS ma żywotny interes, by platformy internetowe, w ramach ochrony praw autorskich, jak najbardziej ograniczały udostępnianie treści wytworzonych przez profesjonalnych dziennikarzy: natura nie znosi próżni i pustkę wypełnią fake newsy, manipulacje i bezwartościowy informacyjnie „content”.
Wszystko darmo, bo koszt wytworzenia takich pseudoinformacji i presudoopinii jest daleko niższy niż koszt pracy profesjonalnych dziennikarzy i analityków. Dlatego nie obejmuje go prawo autorskie.
„Wolność w internecie” jest więc wirtualną kiełbasą wyborczą. Ale pisowskie boty zadbają, by internauci ją łyknęli.
Ewa Siedlecka jest publicystką „Polityki”. Ten tekst ukazał się na jej Blogu Konserwatywnym.
Media
Wybory
Jarosław Kaczyński
Prawo i Sprawiedliwość
Unia Europejska
dyrektywa o prawach autorskich
fake news
Dziennikarka, publicystka prawna, w latach 1989–2017 publicystka dziennika „Gazeta Wyborcza”, od 2017 publicystka tygodnika „Polityka”, laureatka Nagrody im. Dariusza Fikusa (2011), zajmuje się głównie zagadnieniami społeczeństwa obywatelskiego, prawami człowieka, osób niepełnosprawnych i prawami zwierząt.
Dziennikarka, publicystka prawna, w latach 1989–2017 publicystka dziennika „Gazeta Wyborcza”, od 2017 publicystka tygodnika „Polityka”, laureatka Nagrody im. Dariusza Fikusa (2011), zajmuje się głównie zagadnieniami społeczeństwa obywatelskiego, prawami człowieka, osób niepełnosprawnych i prawami zwierząt.
Komentarze