0:000:00

0:00

Instytut Ochrony Radiologicznej i Bezpieczeństwa Atomowego (IRSN) opublikował 12 lutego 2017 mapę, z której wynika, że poziom jodu 131 był w Polsce uderzająco wyższy niż w pozostałych 11 krajach. W tygodniu 9-16 stycznia wskaźnik sięgnął u nas 5,92 mikroBq/metr sześcienny (mikro = 1 milionowa część), podczas gdy w Hiszpanii wyniósł 1,28 a w pozostałych krajach nie przekraczał 1 mikroBq/metr sześcienny. W Niemczech było jodu 12 razy mniej.

Agencja podkreśla, że takie ilości nie niosą żadnego zagrożenia dla zdrowia. Nie podaje też przyczyn skażenia.

OKO.press analizuje doniesienia i prosi o ocenę polskich ekspertów.

Eksperci uspokajają. I pytają

Prof. Andrzej Strupczewski z Narodowego Centrum Badań Jądrowych, zwany "legendą polskiej energetyki jądrowej", nie znał doniesień IRSN. Zapowiedział OKO.press, że przyjrzy się sytuacji w poniedziałek 20 lutego.

Ilość izotopu jodu zmierzoną przez IRSN określił jako "śladową" i "absolutnie bezpieczną". Dodał, że pomiar tak małych ilości dobrze świadczy przede wszystkim o jakości detektorów.

Prof. Strupczewskiego zainteresowała jednak różnica między Polską a innymi, zwłaszcza sąsiednimi krajami. Teoretycznie jakiś minimalny wyciek mógł mieć miejsce w zachodniej Europie i wtedy zachodnie wiatry przywiałyby go do Polski. Ale w Niemczech i Czechach poziom jest wielokrotnie niższy niż u nas. To z kolei wskazywałoby, że minimalne ilości jodu dotarły ze wschodu.

"Na pewno nic nie wydarzyło się w Polsce. Nie mamy elektrowni atomowej, a reaktor badawczy w Świerku jest całkowicie bezpieczny" - powiedział Strupczewski. Dodał, że wahania promieniowania są naturalne, podobnie jak różnice regionalne, np. w Krakowie promieniowanie jest większe niż we Wrocławiu. "A przecież nie wywieszamy ostrzeżeń na dworcach".

Jak mówi OKO.press, prof. Marek Janiak z Wojskowego Instytutu Higieny i Epidemiologii, jod 131 jest tzw. izotopem krótkożyciowym: półokres jego rozpadu wynosi tylko osiem dni (czyli po miesiącu zostaje już tylko 1/16 substancji promieniotwórczej). Jego jedynym źródłem może być działalność człowieka - wyciek z elektrowni atomowej lub wybuch jądrowy.

Oznacza to, że jeżeli powodem miniskażenia w Europie jest np. nieszczelność siłowni jądrowej, to zdarzenie miało miejsce niedawno.

Prof. Janiak uspokaja, że wykryte ilości są małe, ale - jak mówi - "każde podwyższenie jodu radioaktywnego powinno być sygnałem ostrzegawczym, bo może nieść zagrożenie, zwłaszcza dla dzieci. Jod odkłada się w tarczycy i może nawet wywoływać raka".

Ale jest jeszcze kilka innych możliwych źródeł wycieku - drobne uwolnienia I-131 co jakiś czas się w Europie zdarzają, głównie ośrodkom badawczym i medycznym, i że to jest najbardziej prawdopodobne wyjaśnienie zdarzenia.

W 2016 r. nastąpiło uwolnienie z norweskiego ośrodka badawczego energetyki. W 2011 r. z instytutu produkującego izotopy dla medycyny i przemysłu w Budapeszcie, a w 2008 r. z podobnej instalacji w Belgii. Dodatkowo w przypadku zaobserwowania samego jodu, można w zasadzie wykluczyć, że chodzi o reaktory jądrowe (musiałoby dojść do uwolnień jeszcze innych izotopów - w przypadku sytuacji z 2016 r. pojawiły się też gazy szlachetne).

Amerykanie wysyłają samolot

Jak informuje IRSN, informacje o skażeniu zostały udostępnione tzw. Grupie Pięciu (Ring of Five), nieformalnej sieci organizacji europejskich monitorujących bezpieczeństwo radiologiczne. Ale na ich stronie nie zostały zacytowane.

Źródła amerykańskie podały, że

co najmniej jeden specjalistyczny samolot badawczy typu WC-135C (Constant Phoenix Nuclear Detonation Research Aircraft) przyleciał do bazy w Walii, by przeprowadzić badania powietrza nad północno-wschodnią Europą.

Norwegów uspokajały władze informując, że czujniki odnotowały niemal normalny poziom Jodu-131.

Na stronach Państwowej Agencji Atomistyki, instytucji odpowiedzialnej za badanie skażenia radiologicznego na terenie Polski, nie ma żadnej informacji. Nie podaje jej też Centralne Laboratorium Ochrony Radiologicznej.

Rosyjska próba atomowa? Raczej wykluczona

Według szwedzkiego źródła podwyższony poziom jodu wykryto najpierw w północnej Norwegii, która leży blisko rejonu Nowaja Ziemlia, znanego miejsca próbnych eksplozji jądrowych w czasach ZSRR.

Ożywiło to spekulacje, że źródłem skażenia mógł być rosyjski test bardzo małego ładunku nuklearnego.

To nie jest prawdopodobne. Rosjanie naruszyliby bowiem "Traktat o całkowitym zakazie prób z bronią jądrową" z 1996 r. (Comprehensive Nuclear-Test-Ban Treaty, CTBT), który jest podstawą stosunków Rosji ze Stanami Zjednoczonymi. A poza tym oprócz I-131 uwolniłyby się inne izotopy, a nic takiego nie wykryto.

Poza tym nie ma żadnych doniesień o wstrząsie sejsmicznym, który musi towarzyszyć eksplozji nuklearnej. Nawet małej próby nuklearnej nie da się dziś ukryć, zarejestrowałyby ją czujniki ulokowane w wielu punktach globu.

Tłem do spekulacji o rosyjskiej próbie nuklearnej jest jednak polityka Putina, który gwałtownie modernizuje siły zbrojne, w tym broń nuklearną.

3 października 2016 r. dekret prezydenta Rosji zawiesił porozumienie z USA w sprawie utylizacji plutonu. Powodem ma być "zagrożenie dla strategicznej stabilności, powstałe w rezultacie wrogich działań USA".

Już po zaprzysiężeniu prezydenta Trumpa, Amerykanie podali, że Rosja instaluje nowy pocisk samosterujący dalekiego zasięgu typu Cruise SSC-8, co stanowi pogwałcenie traktatu międzynarodowego INF z 1987 roku (Intermediate-Range Nuclear Forces Treaty). Według dostępnych informacji, Rosjanie już uzbroili pełną rakietową jednostkę operacyjną, druga jest ponoć w fazie testowej na obszarze kosmodromu Kapustin Jar niedaleko Wołgogradu. W zasięgu tych rakiet znajduje się cała Europa.

Fantazje polityczne: francuska i trumpowska

Jak powiedział OKO.press anonimowo specjalista europejskiej energetyki jądrowej, aktywność IRSN w wykrywaniu nawet drobnych zagrożeń może mieć źródło we... francuskiej polityce. Rządowy ośrodek może wspierać w ten sposób prezydenta Francois Hollande'a, który próbuje zredukować francuską energetykę jądrową.

Jeszcze bardziej karkołomna hipoteza wiązałaby sygnał o promieniowaniu w północno-wschodniej Europie z kolejnym występem prezydenta Donalda Trumpa na wiecu 18 lutego na Florydzie.

Trump rozwodził się nad bezpieczeństwem Amerykanów i skacząc z tematu na temat, straszył zagrożeniem - także w Europie - szczególnie ze strony imigrantów. Wypalił, że to imigranci byli odpowiedzialni za "atak terrorystyczny ostatniej nocy w Szwecji". Amerykańskie media natychmiast wyśmiały tę bzdurę.

Ta fantastyczna hipoteza sugeruje jednak, że Trump mógł coś usłyszeć o skażeniu północnej Europy od swoich służb i - jako kreatywny umysł - przerobił to na informację o zagrożeniu terrorystycznym w Szwecji.

Tak czy inaczej, Carl Bildt, były wieloletni premier i minister spraw zagranicznych Szwecji - zazwyczaj stonowany - odpowiedział na Twitterze: "Szwecja? Atak terrorystyczny? Czego on się najarał? Mnóstwo pytań".

KOREKTA

Artykuł został zmodyfikowany 23 lutego po uwagach jednego z naszych czytelników. Poprawki pomógł nam nanieść pracownik Instytutu Techniki Cieplnej Politechniki Warszawskiej - Adam Rajewski. Uzupełniliśmy go o bardziej prawdopodobne wyjaśnienie przyczyn wykrytego wzrostu I-131 - to nie tajna próba jądrowa, a drobny wyciek z któregoś laboratoriów badawczych.

Udostępnij:

Eugeniusz Smolar

Analityk z dziedziny stosunków międzynarodowych w Centrum Stosunków Międzynarodowych. Specjalizuje się w problematyce bezpieczeństwa międzynarodowego i NATO, relacjach transatlantyckich, polityce wschodniej UE i Rosji, a także w kwestiach praw człowieka i demokracji. Wcześniej m.in. współpracownik KOR, współtwórca wydawnictwa „Aneks”, dyrektor Sekcji Polskiej BBC, wiceprezes zarządu Polskiego Radia SA i prezes CSM. Jest członkiem Rady Programowej Forum Polsko-Czeskiego przy MSZ.

Komentarze