0:000:00

0:00

Ustawy o ochronie sygnalistów, czy o dostępie do informacji publicznej powinny być pisane we współpracy z organizacjami zajmującymi się tymi tematami. Tymczasem prace nad ustawą „o jawności” prowadzone były tajnie.

Zgodnie z zasadą odwróconego języka, stosowaną z powodzeniem przez PiS, nowa ustawa nazywa się „O jawności życia publicznego”. Nazwa genialna: kto by takiej ustawy nie poparł? Opinia publiczna już się na to złapała. Szczególnie, że rząd reklamuje tę ustawę jako poszerzającą jawność oświadczeń majątkowych funkcjonariuszy władzy. To się ludziom podoba.

Żeby oddać prawdziwy sens rządowej ustawy, powinna się ona nazywać „O ograniczeniu prawa do informacji publicznej, o ujawnianiu majątków wybranych grup ludności i osób chcących brać udział w konsultacjach aktów prawnych, i o uznaniowej ochronie niektórych sygnalistów.”

Organizacje pozarządowe zajmujące się prawami człowieka, dostępem do informacji, ochroną prywatności i jawnością życia publicznego dostały od rządu sześć dni na zaopiniowanie ustawy. Uwagi należy przesyłać na adres: służ[email protected]. A wiec ustawę napisały służby specjalne. Zresztą tak można było przypuszczać, bo ustawę reklamuje szef wszystkich szefów specsłużb, czyli minister koordynator służb w rządzie PiS - Mariusz Kamiński.

Ustawa ma cztery cele.

  • Po pierwsze, umożliwić specsłużbom prześwietlanie majątków jak najszerszej grupy ludności.
  • Po drugie: skłonić ludzi do donoszenia o korupcji – w zamian za takie doniesienie, nieważne, prawdziwe, czy fałszywe, dostają gwarancje niezwolnienia z pracy.
  • Po trzecie: umożliwić władzom publicznym i instytucjom korzystającym z publicznych pieniędzy odmowę udzielania informacji publicznej.
  • I po czwarte – odstraszyć od przesyłania uwag do projektów aktów prawnych przygotowywanych przez rząd i ograniczyć jawność rządowego procesu legislacyjnego.

Lustracja majątkowa

Jawność majątków to sztandarowy zapis ustawy. Tyle, że dotyczy tak szerokiego kręgu osób, jak kiedyś PiS-owsko-PO-wska ustawa lustracyjna, zakwestionowana przez Trybunał Konstytucyjny w 2007 roku. Wtedy też reklamowano jawnością objęcie lustracją np. wszystkich dziennikarzy i osób publikujących cokolwiek w mediach (choćby list do redakcji). A każdy pracodawca mógł zlustrować pracownika.

Teraz proponuje się ujawnianie w internecie majątków np. strażaków i ich małżonków, egzaminatorów na prawo jazdy, Rzecznika Praw Pacjenta, żołnierza zawodowego, urzędnika służby cywilnej, wszystkich pracowników sądów, łącznie z sekretarkami i ochroniarzami, inspektorów pracy, funkcjonariuszy służby więziennej, policjantów, rektorów, prorektorów, kanclerzy i kwestorów uczelni publicznej… W sumie 108 kategorii zawodowych.

Jawność życia publicznego jest wartością konstytucyjną, ale prawo do prywatności też. Jaki jest interes publiczny w ujawnianiu majątków tak szerokiego kręgu ludzi? Czy jest to proporcjonalne do celu? I jaki właściwie jest ten cel?

Bo trudno zgadnąć, jaka myśl stała za wyborem tych, a nie innych kategorii osób. Bo np. dlaczego strażacy, a nie lekarze, dyrektorzy szkół i kuratorzy oświaty, kierownictwo dotowanych przez państwo kopalni, czy wszyscy pracownicy i współpracownicy mediów publicznych (jak wiadomo Telewizja Polska zazdrośnie strzeże informacji o zarobkach).

Ktoś obliczył, że teraz CBA będzie miała do kontroli ok. miliona oświadczeń majątkowych rocznie. Kto uwierzy, że podoła? Ale będzie mogła – jak w przypadku niepokornego rzecznika Krajowej Rady Sądownictwa, sędziego Waldemara Żurka - ogłaszać publiczne, że właśnie „trwa sprawdzanie” majątku. I niech sobie opinia publiczna dośpiewa, dlaczego…

Ręce precz od rządowych projektów

Kolejna furtka do lustrowania majątków – tym razem prywatnych osób i organizacji pozarządowych - jest w przepisach dotyczących udziału w konsultacjach społecznych aktów prawnych przygotowywanych przez rząd.

Każdy, kto będzie chciał przesłać uwagi, musi załączyć oświadczenie majątkowe. Osoby prywatne - informacje o źródłach swoich dochodów w ostatnich dwóch latach. A organizacje – o darczyńcach. I – koniecznie – że są „sponsorowane z zagranicy”.

Oczywiście, wiadomo o co chodzi: by dziennikarze mediów pokornych wobec PiS mogli „ujawniać” „agentów zagranicznych”, ze szczególnym uwzględnieniem będących „na żołdzie” Georga Sorosa „kontrowersyjnego biznesmena żydowskiego pochodzenia propagującego ideologię gender i islamizację Europy.”

Oczami wyobraźni już widzę te „główki” i „strzałki” w materiałach TVP.

A prywatni darczyńcy biznesowi zastanowią się cztery razy, zanim zdecydują się wesprzeć organizację, której PiS może nie lubić. Organizacje prorządowe nie ucierpią, bo je będzie finansowała partia rządząca za pomocą „Narodowego Instytutu Wolności”, zwanego już potocznie Centrum Sterowania Społeczeństwem Obywatelskim.

Do tego, napisany przez specsłużby projekt ogranicza obowiązek udostępniania informacji o rządowym procesie legislacyjnym wyłącznie do dokumentów urzędowych. Nie dowiemy się więc, kto, kiedy i co w nich skreślał i dodawał (nie będzie już afer z „lub czasopisma). Nie zapoznamy się też z opiniami przysłanymi w ramach konsultacji społecznych.

Ograniczenie dostępu do informacji publicznej

Projekt specsłużb likwiduje dzisiejszą ustawę o dostępie do informacji publicznej. Przepisuje ją do ustawy „o jawności”, ale z „udoskonaleniami”.

Daje bowiem władzom publicznym i innym instytucjom zobowiązanym do udzielania informacji o swojej działalności, dwie dodatkowe możliwości odmowy udzielenia informacji.

Pierwsza: będą mogły uznać, że ktoś dopytuje się „uporczywie”, i z tego powodu odmówić informacji. To ma wyeliminować osoby i organizacje – jak np. Sieć Obywatelska Watchdog, czy Fundacja e-Państwo – które w misji mają jawność życia publicznego i zadają władzom niewygodne pytania. Albo organizacje zajmujące się jakimś konkretnym problemem, jak warszawskie Stowarzyszenie Miasto jest Nasze, zdobywające informacje o prywatyzacji warszawskich kamienic.

I druga możliwość: ustanawianie zaporowych opłat za przygotowanie informacji. Dziś też można żądać opłaty, ale nie można wstrzymać udzielenia informacji do czasu jej wniesienia.

OKO.press szczegółowo opisało to w poniższym tekście.

Przeczytaj także:

Ochrona sygnalistów, czy współpracowników specsłużb?

Rząd reklamuje ustawę „o jawności” także tym, że wreszcie wprowadza ona ochronę tzw. sygnalistów, czyli osób, które – nie dla własnej korzyści – zawiadamiają o nadużyciach i nieprawidłowościach w miejscu pracy. Od lat organizacje pozarządowe – m.in. specjalny program prowadzony przez Fundację Batorego – upominają się o taką ustawę. Przyjęcie ochrony sygnalistów w odrębnej ustawie rekomenduje też OECD (Organizacja Współpracy Gospodarczej i Rozwoju).

To, co napisały specsłużby w ustawie „o jawności”, to nie żadna ochrona sygnalistów. To przepisy, które pozwalają objąć ochroną wyłącznie osoby informujące o korupcji. I tylko wtedy, gdy prokurator przyzna im status sygnalisty.

Jeśli takiego statusu nie przyzna – nie ma się do kogo odwołać i sygnalista pozostaje sam.

Tymczasem ochrona osób donoszących o korupcji wcale nie jest najczęstszym tematem, gdy chodzi o sygnalistów. Ci częściej informują o innych nieprawidłowościach. Np. o molestowaniu, mobbingu, nieprawidłowościach księgowych, przetargowych, przy zawieraniu umów, o łamaniu przepisów o bezpieczeństwie pracy, czy bezpieczeństwie pożarowym.

Poza tym nietrudno sobie wyobrazić nadużycia w przyznawaniu statusu „sygnalistów” przez prokuraturę. Mało prawdopodobne, by dostały go osoby informujące o nadużyciach w organach władzy wykonawczej. Ale inni "sygnaliści" mogą pojawić się masowo tuż przed wyborami do samorządu, a ich rewelacje ukażą bezmiar nadużyć konkurentów PiS-u do władzy. Czy to się po wyborach potwierdzi, czy nie – to już bez znaczenia.

Można się też spodziewać wysypu sygnalistów w sądach. I niepisowskich organizacjach pozarządowych.

Ustawy o ochronie sygnalistów, czy o dostępie do informacji publicznej powinny być pisane we współpracy z organizacjami zajmującymi się tymi tematami. Tymczasem prace nad ustawą „o jawności” prowadzone były tajnie. I przez tajniaków.

Jeśli służby specjalne rzeczywiście działałyby na rzecz jawności, to zaprzeczyły by swojej naturze. Więc w szczerość ich intencji niech wierzy, kto chce.

Ewa Siedlecka od kilkunastu lat opisuje stanowienie prawa, stosowanie prawa, stan praw człowieka i praw zwierząt. Obecnie jest publicystką tygodnika "Polityka".

;

Udostępnij:

Ewa Siedlecka

Dziennikarka, publicystka prawna, w latach 1989–2017 publicystka dziennika „Gazeta Wyborcza”, od 2017 publicystka tygodnika „Polityka”, laureatka Nagrody im. Dariusza Fikusa (2011), zajmuje się głównie zagadnieniami społeczeństwa obywatelskiego, prawami człowieka, osób niepełnosprawnych i prawami zwierząt.

Komentarze