0:000:00

0:00

"Cały czas obcujemy z cierpieniem zwierząt. I z tym cierpieniem jakoś musimy sobie radzić. Ale zostawia ono ślad" - mówi OKO.press Anna Plaszczyk z Fundacji Międzynarodowy Ruch na Rzecz Zwierząt - Viva!

Opowiada o akcjach w obronie koni, krów, owiec i zwierząt futerkowych, o niechęci i niezrozumieniu ze strony władz publicznych, o niesnaskach wśród działaczy, o atakach branży futrzarskiej. I o wciąż niskiej wrażliwości moralnej Polaków. Dlatego boli ją, gdy media informują o "zdychaniu" zwierząt, a nie o "umieraniu".

"Jeśli dziennikarze nie zmienią słownika, to pogłębienie współczucia dla zwierząt będzie trudne".

Anna Plaszczyk, zanim profesjonalnie zajęła się aktywizmem prozwierzęcym, była dziennikarką. W Fundacji Viva! prowadziła m.in. akcję w obronie zamęczanych pracą ponad siły koni wożących turystów do Morskiego Oka.

Robert Jurszo, OKO.press: Jak wygląda sytuacja ruchu obrony praw zwierząt w Polsce?

Anna Plaszczyk, Fundacja Międzynarodowy Ruch na Rzecz Zwierząt - Viva!: Na pewno jesteśmy spóźnieni w porównaniu z Europą Zachodnią. U nas organizacje mogły zacząć walczyć o poprawę losu zwierząt dopiero po upadku komunizmu. Ale zaangażowaniem na pewno nie ustępujemy kolegom i koleżankom z Zachodu.

Ale organizacje prozwierzęce w Polsce zaczęły się już specjalizować.

Tak. Są takie, które zajmują się tylko psami i/lub kotami. Szukają im domów, organizują im leczenie. Albo ratują z pseudoschronisk i pseudohodowli, w których zwierzęta wegetują w tragicznych warunkach.

Fudacja Viva! wyróżnia się na tym tle o tyle, że jako jedna z niewielu organizacji w Polsce skupia się na walce o prawa i dobro zwierząt gospodarskich. Na przykład kontrolujemy targi zwierząt, czy wydostajemy krowy i świnie z hodowli, w których cierpią z powodu - czasem drastycznego - zaniedbania.

Mamy też kampanie celowe, na przykład za wprowadzeniem zakazu hodowli zwierząt na futra, czy zakazu hodowli przemysłowej. Fundacja Viva! prowadzi również schronisko dla zwierząt w Korabiewicach. Żyją tam nie tylko psy i koty, ale też krowy i świnie odebrane złym gospodarzom podczas naszych interwencji. Mają tam dożywotni azyl.

Na rzecz zwierząt działamy również w taki sposób, że propagujemy dietę roślinną. Staramy się przekonywać Polaków do tego, że wegetarianizm i weganizm to nie tylko dieta bardziej etyczna dla zwierzą, ale i dla środowiska przyrodniczego w ogóle. Temu służy m.in. wydawany przez nas miesięcznik "Vege".

Wasi przeciwnicy mówią, że zarabiacie na tym wszystkim całkiem spore pieniądze.

Wolne żarty. W organizacjach prozwierzęcych w Polsce zarabia się co najwyżej około połowy średniej krajowej [czyli jakieś 2,5 tys. zł brutto - red.]. To niewiele, jeśli żyje się w tak drogim mieście jak Warszawa czy Kraków.

Organizacje prozwierzęce w Polsce najczęściej utrzymują się z datków, stałe wsparcie finansowe jest już rzadsze. Fundacja Viva! ma status organizacji pożytku publicznego, więc mamy jeszcze pieniądze z 1 proc.

Niestety, w Polsce rzadkością są sytuacje, w których majętni ludzie sponsorują działalność organizacji prozwierzęcych, bo uważają, że skoro są bogaci, to powinni się tym bogactwem podzielić. Tak jest na Zachodzie.

Pewną trudność stanowi opinia, że to, co robimy, powinniśmy robić za darmo. Bo skoro bierzemy wynagrodzenie za walkę o lepszy los zwierząt, to na pewno robimy to tylko dla pieniędzy.

Tak myśli społeczeństwo?

Nie, to raczej pogląd lansowany przez naszych przeciwników - wszystkich tych, którzy żyją z brutalnej eksploatacji zwierząt. Ale znajduje jakiś odzew wśród Polaków.

Tymczasem ruch obrony praw zwierząt nie może działać wyłącznie w oparciu o wolontariat. Potrzebuje normalnie opłacanych pracowników, którzy będą robili to zawodowo.

A to jest ciężka praca. Cały czas patrzy nam się na ręce. Bywa, że jesteśmy niewybrednie atakowani w mediach - ostatnio przez hodowców zwierząt futerkowych.

Poza tym, cały czas obcujemy z cierpieniem zwierząt. I z tym cierpieniem jakoś musimy sobie radzić.

Kiedyś jechaliśmy za transportem jagniąt do Włoch. Prowadziliśmy śledztwo, które ostatecznie ujawniło szereg nieprawidłowości związanych z transportowaniem jagniąt z Podhala do włoskiej ubojni.

Widziałam oczy tych zwierząt podczas kontroli. I to było nie do zniesienia. Rozpłakałam się, kiedy już zamknęła się za nimi brama włoskiej rzeźni.

Szlochałam przez całą powrotną drogę do Polski. Wciąż pamiętam te zwierzęta, choć one nie żyją już od półtora roku.

Inny przykład to nasze śledztwo w sprawie ferm futerkowych. Dzięki ukrytej kamerze pokazaliśmy Polakom, jak brutalnie zabija się lisy. Jak cierpią i jak do ostatniej chwili walczą o życie [film można zobaczyć tu - UWAGA, JEST DRASTYCZNY - red.].

Szczerze mówiąc, nasza praca bywa nie do zniesienia.

Przeczytaj także:

Podobno organizacje prozwierzęce w Polsce nie współpracują ze sobą. Tak mi mówił prof. Andrzej Elżanowski, nestor ruchu praw zwierząt w naszym kraju.

Współpraca rzeczywiście mogłaby być lepsza. Nawet jeśli podzielamy jeden cel - dobro zwierząt - to bywa, że działamy innymi metodami. I inaczej widzimy drogę, jaka do tego celu prowadzi. Czasem drastycznie odmiennie. Tu już nie ma pola na kompromis.

Weźmy sprawę koni wożących turystów nad Morskie Oko w Tatrzańskim Parku Narodowym. Każdy widział w telewizji zdjęcia tych zamęczonych zwierząt.

Zmusza się je do ciągnięcia wozów z turystami o około tonę cięższych, niż wynoszą określone dla koni normy. A ustawa o ochronie zwierząt jasno zabrania przeciążania zwierząt pociągowych ładunkiem nie odpowiadającym ich sile i kondycji. I traktuje to jako przestępstwo znęcania się nad zwierzętami.

Viva! chce całkowitego zakazu tej formy transportu turystów. Inna organizacja prozwierzęca - Fundacja Centaurus - twierdzi, że wystarczy tylko poprawić ich los.

Mówi, że jak nie będą woziły turystów, to trafią do rzeźni. A my odpowiadamy, że i tak tam trafią, kiedy już ciągnięcie wozów zniszczy je do reszty.

I deklarujemy, że Viva! przyjmie na swoje utrzymanie wszystkie konie, które po likwidacji transportu konnego do Morskiego Oka miałyby trafić do rzeźni. Nie ma miejsca na porozumienie. Takich rozbieżności między organizacjami jest więcej.

Jak reagują na wasz publiczne instytucje?

Najgorzej pracuje się nam chyba z Powiatowymi Inspekcjami Weterynarii. Opędzają się od nas, przekonane, że zmuszamy je do pracy.

Z policją jest różnie. Jeśli ratujemy zwierzęta egzotyczne, które np. nielegalnie trafiły do jakichś pseudohodowli, to jest zrozumienie i współpraca.

Ale gdy chodzi o zwierzęta gospodarskie, to zaczynają się schody. Policjanci na wsi nie pojmują, dlaczego walczymy o los jakiejś zabiedzonej krowy, która słania się na nogach.

Poza tym, taka krowa przedstawia wartość finansową dla właściciela, który czasem bywa znajomym policjantów. Więc robią wszystko, byle nic nie zrobić.

A kiedy sprawy trafiają do sądów?

Prokuratorzy, czy sędziowie reagują różnie, w zależności od stopnia moralnego wyczulenia na los zwierząt. Nie ma tu reguły. Ale to się zmienia powoli na lepsze. Staramy się pracować nad świadomością etyczną naszych partnerów, uwrażliwiać ich na los zwierząt. To jedno z naszych najtrudniejszych zadań.

Mamy też problem z dziennikarzami. Dziennikarze uparcie piszą, że zwierzęta "zdychają" albo "padają". Tymczasem one umierają, tak jak ludzie.

Jeśli dziennikarze nie zmienią słownika to pogłębienie współczucia dla nich w polskim społeczeństwie będzie trudniejsze.

Rozmowa z Anną Plaszczyk z Fundacji Viva! została przeprowadzona podczas X Forum Etycznego, nad którym OKO.press objęło patronat medialny. Ta edycja naukowej imprezy była poświęcona kwestii moralnego statusu zwierząt. Organizatorem było Polskie Towarzystwo Etyczne.

Udostępnij:

Robert Jurszo

Dziennikarz i publicysta. W OKO.press pisze o ochronie przyrody, łowiectwie, prawach zwierząt, smogu i klimacie oraz dokonaniach komisji smoleńskiej. Stały współpracownik miesięcznika „Dzikie Życie”.

Komentarze