0:000:00

0:00

Prawa autorskie: JOHNBOB & SOPHIE PRESSJOHNBOB & SOPHIE PRE...

Dominika Sitnicka, OKO.press: Wszyscy jesteśmy przyzwyczajeni do widoku ratowników medycznych podczas manifestacji. Ale kim właściwie są Stołeczni Samarytanie?

Tomek: To oddolna inicjatywa. Powstała po pierwszym proteście kobiet, w którym siły policji użyły gazu do pacyfikacji tych zgromadzeń. Wtedy stwierdziliśmy, że wypadałoby przejść się na spacer i poprzemywać oczy. I wesprzeć system państwowego ratownictwa medycznego. Odciążyć go. To był okres szczytu pandemii i wtedy karetki czekały po kilkanaście godzin na zdanie pacjenta. Po prostu ich nie było. Był dramat. Dlatego na grupie facebookowej dla medyków rzuciliśmy hasło, czy ktoś się może wybiera na protest. A jeśli się wybiera, to żebyśmy przeszli się razem. Okazało się, że dużo osób chciało zadziałać. Więc zaczęliśmy to koordynować.

A skąd właściwie bierzecie swój sprzęt? Skąd te karetki?

Tomek: Cały sprzęt - środki trwałe karetki, sprzęt medyczny jak torby - jest nasz prywatny. Nie mój i nie Michała, tylko każdego człowieka, który tam przychodzi. Jeżeli jest karetka, to zazwyczaj należy do osoby, która akurat w tej karetce się znajduje. Ci ludzie na co dzień mają prywatne firmy transportowe albo działają w zabezpieczeniach, czy gdzie indziej. I jeśli mają akurat taką wolną karetkę w swojej firmie do dyspozycji, przyjeżdżają wesprzeć działania na miejscu.

Jest was dużo?

Tomek: Sama grupa na Facebooku to jest około 310 osób. To też nie jest tak, że te wszystkie osoby zawsze są. Jak ktoś ma czas to przychodzi, jak nie ma czasu to nie przychodzi. Niektórzy tylko raz działali, niektórzy działają za każdym razem.

A skąd jest większość z tych osób?

Michał: Głównie z Warszawy, ale też z okolic jak Kobyłka, czy Józefów. Ludzie spoza aglomeracji warszawskiej to pojedyncze przypadki. Wiem o jednej osobie dojeżdżającej z Łodzi.

Skoro impulsem było użycie gazu podczas Strajku Kobiet, to czy można powiedzieć, że popieracie protesty i ich postulaty? To coś, co was połączyło?

Tomek: Działamy na innych zasadach. Nasza inicjatywa jest od początku do końca niezależna, apolityczna. Nie odnosimy się do żadnych postulatów, żadnej grupy protestującej. Jesteśmy po to, żeby odciążyć system ratownictwa medycznego. Na tej samej zasadzie pojawiliśmy się i zabezpieczaliśmy marsz 11 listopada. Po to, żeby pomóc naszym kolegom z pogotowia. Każdy nas ma swoje prywatne zdanie, ale jako grupa, jako stołeczni „Samarytanie”, pomagamy każdemu niezależnie od sytuacji.

Czyli wśród was są zarówno osoby popierające strajk, jak i te, które go nie popierają?

Michał: Szczerze mówiąc nawet o tym nie rozmawiamy. Kiedy jesteśmy na zabezpieczeniu to skupiamy się na pomocy ludziom. To jest najważniejsze.

Tomek: Każdy z nas ma swoje przekonania, ale nie roztrząsamy tego podczas protestów. Pomagamy wszystkim - protestującym, kontrprotestującym, policji. Na strajkach nie jesteśmy nawet w stanie porozmawiać na temat naszych poglądów, bo mamy zadania do wykonania.

A macie poczucie, że to, co wy robicie z obowiązku, tak naprawdę powinno być organizowane przez władze?

Tomek: Nie do końca tak jest. Każde zarejestrowane zgromadzenie, każdy protest, powinien mieć własne zabezpieczenie medyczne. W trakcie pandemii ludzie się gromadzą spontanicznie, chodzą na tak zwane spacery. Gdy te zgromadzenia nie są zgłaszane, nie mają też swojego zabezpieczenia medycznego. A w czasie pandemii pogotowie i ratownictwo medyczne mają naprawdę dużo zadań do zrealizowania. Pracujemy tam, więc wiemy, jak to wygląda. Nie chcemy dokładać im kolejnych rzeczy, bo to już i tak ogromne siły i środki.

A jak sami sobie radzicie z obowiązkami? Praca na etacie, a po pracy jeszcze zabezpieczanie zgromadzeń, których w pewnym momencie było naprawdę dużo.

Tomek: Część z nas na stałe pracuje w Państwowym Ratownictwie Medycznym. I rzeczywiście, potrafimy po 12-godzinnym dyżurze dojechać na zabezpieczenie, znaleźć ten czas. Pracujemy bardzo dużo, bardzo ciężko, ale ze świadomością, że robimy to też dla swoich kolegów i koleżanek z pracy. Żeby ich odciążyć. Część z nas jest też studentami, osobami, które czynnie nie pracują w zawodzie, wykonują jakieś prace biurowe, ale mają tytuł ratownika medycznego albo ratownika kwalifikowanej pierwszej pomocy. Takie osoby dołączają do zabezpieczeń w swoim wolnym czasie.

Michał: Oprócz tego dla wielu z nas jest to forma aktywnego spędzania wolnego czasu. Pomoc drugiemu człowiekowi po prostu sprawia nam dużo frajdy. Nam to daje taką satysfakcję, jak innym osobom, które angażują się w wolontariat, inicjatywy społeczne. Można siedzieć w domu i oglądać telewizję, ale można też wyjść i do czegoś się przydać. Ja sam jestem takim przykładem. Zawodowo zajmuję się czymś kompletnie innym, jestem filmowcem. Ratownictwo to dla mnie wolontariat, coś, w czym się zakochałem. Osiem lat temu zrobiłem kurs pierwszej pomocy, od dwóch lat jestem ratownikiem kwalifikowanej pierwszej pomocy. W międzyczasie odbyłem kilkanaście kursów dodatkowych.

Z jakimi przypadkami najczęściej się spotykacie zabezpieczając strajki kobiet?

Tomek: Tych interwencji nie ma bardzo dużo. Te strajki w większości przechodzą dosyć spokojnie. Najczęściej to właśnie przemywanie oczu, twarzy po użyciu gazu przez służby.

Michał: I wiele drobnych rzeczy. Ktoś, łapiąc za coś, zrani się w palec. Pomagamy to zdezynfekować, założyć plaster i powiedzieć dobre słowo, poprawić humor. To naprawdę drobne rzeczy, ale ludzie są wdzięczni, że i w takich drobnostkach pomagamy.

A z jakimi urazami policjantów się zetknęliście?

Tomek: Odkąd działamy, szczerze mówiąc nie spotkałem się z jakimś ciężko rannym policjantem podczas strajku kobiet. Główne rzeczy, które dzieją się u policjantów to przypadkowe popsikanie się gazem. Zdarzały się jakieś skręcenie stawu skokowego, gdy biegli. Ale to same takie delikatne rzeczy. Wiemy, że są manifestacje, podczas których policjanci obrywają cegłówkami i innymi rzeczami. Ale na strajkach kobiet jeszcze nic takiego się nie wydarzyło.

Michał: Też nie mamy pełnych informacji, dlatego że policja w momencie, gdy zabezpiecza protesty, ma własne karetki. Ciężko ranni policjanci trafiają do własnych karetek, a my tak naprawdę zajmujemy się czymś, co się zdarzyło obok nas albo gdy taka karetka nie jest dostępna. Najpoważniejsza sytuacja z policjantem, przy której pomagałem, to było, jak wybuchła mu na nodze duża petarda. Ale to nie było nic ciężkiego. Po prostu potrzebował trochę odpocząć i się schłodzić. Poza tym, to tak jak mówił Tomek. Głównie to gaz pieprzowy, który leci we wszystkie strony i policjanci również nim obrywają.

Widziałam, jak ludzie na strajkach was oklaskują, dziękują wam. Co czujecie w takich momentach?

Michał: To samo, co wtedy, gdy dostajemy żelki haribo, pączki i inne słodkości w trakcie demonstracji. A dostajemy ich naprawdę sporo! Chyba nie zdarzyło mi się jeszcze być na proteście, na którym niczego bym nie dostał. To jest przecudowne.

Tomek: Tak, wiemy na jakie protesty chodzić (śmiech).

11 listopada nie było żelków i pączków?

Michał: Pączki dostaliśmy właśnie 11 listopada. Nie wiemy od kogo. Czy od demonstrujących, czy jakiejś kontrmanifestacji, czy przypadkowych osób. Niezależnie od tego kto protestuje, kto wychodzi na ulice, ludzie rozumieją, że my jesteśmy po to, żeby udzielać pomocy. Czasem mówi się o nas "nietykalni". To niefortunne określenie, ale to oznacza, że jesteśmy miejscem bezpieczeństwa dla każdego, kto szuka u nas pomocy. Nigdy chyba nam się nie zdarzyło, żebyśmy z którejkolwiek strony zostali źle potraktowani.

Tomek: Myślę też, że protestujący, czy policjanci też się chyba troszeczkę uspokajają, gdy nas widzą. Ludzie często nawet podchodzą do nas i mówią: o, tutaj obok was to na pewno będzie spokój.

Jest coś, co byście chcieli z perspektywy ratownika powiedzieć protestującym i policji? Jakieś dobre rady, ostrzeżenia?

Tomek: Przede wszystkim apelujemy o rozwagę i zachowanie bezpieczeństwa. Mamy teraz pandemię. Fajnie byłoby gdyby jednak ludzie pozostali w tych domach, to byłoby najbezpieczniejsze. Ale mamy też świadomość tego, jakie emocje rodzą emocje działania władz i dlaczego ludzie chcą wyjść z domów. Jesteśmy w stanie to zrozumieć, ale koronawirus tego nie rozumie. I może zaatakować każdego z nas. Dlatego tak ważne są zabezpieczenia. Maski, dystans.

A dobre rady dla policji?

Tomek: Może nie dla samej policji, ale raczej dla ich dowodzących. Wszyscy chcielibyśmy, by podczas tych strajków było spokojnie. Ostatni protest 13 grudnia pokazał, że można delikatnie obchodzić się z protestującymi. Najfajniej byłoby, gdyby tak właśnie to wyglądało - protestujący protestują spokojnie, policja stoi i zabezpiecza spokojnie. Nie dochodzi do żadnych konfrontacji. Nic sobie nawzajem nie robią. Wtedy my nie będziemy potrzebni.

Michał: Obie strony muszą się zachowywać tak samo spokojnie i z szacunkiem do drugiego człowieka, bo inaczej nic dobrego z tego nie wyniknie. Agresja tylko rodzi agresję. Naprawdę, wielu tych napiętych sytuacji można było uniknąć.

Co zmieniło się w waszej pracy w pandemii?

Tomek: Teraz jest to zdecydowanie cięższa praca. I jest jej więcej. Cięższa, bo musimy cały czas chodzić w strojach ochronnych. Dla kierowcy karetki to ogromne obciążenie. Nie ma pełnego pola widzenia, gogle parują, przyłbica paruje. Ratownicy z tyłu mają utrudnione ruchy. Dodatkowo, gdy wydłuża się czas przekazania pacjenta, to oznacza dla nas, że przez dłuższy czas nie będzie można się napić, zjeść, wyjść do toalety, wykonać właściwie jakichkolwiek zwykłych czynności, bo jesteśmy cały czas w strojach ochronnych.

Różnica między pogotowiem a szpitalem jest taka, że w szpitalu są zmiany. Niektórzy idą w stroju na trzy godziny, może na cztery, ale mają z góry określony czas, ile będą w tym stroju. My w momencie, kiedy zakładamy ten strój, tak naprawdę nie wiemy, czy będziemy godzinę, dwie, trzy, może pięć, dziesięć. Nie wiadomo. W momencie, w którym dojeżdżamy do pacjenta, już jesteśmy pewnie z pół godziny w tych strojach. U pacjenta spędzamy kolejne 40 minut. To już godzina. Transport do szpitala kolejne 20, 30 minut. To jest półtorej godziny. Dodatkowo może być problem z przyjęciem do szpitala. Jeśli nas nie przyjmą w jednym, drugim, trzecim, to może być tak, że i osiem godzin będziemy jeździć od szpitala do szpitala, czekać na decyzję. Zanim zostawimy pacjenta, upływa 10 godzin. Nie możemy się na to fizycznie przygotować. To jest też ciężka, fizyczna praca, bo tego pacjenta trzeba znieść. Nawet jeśli to piąte piętro, a pacjent waży 120 kilo. I wykonać szereg innych czynności. To była ciężka praca nawet przed pandemią. A teraz, w tych ubraniach, to jest dramat.

Michał: Do tego dochodzą drobne rzeczy, takie jak komunikacja utrudniona przez maski twarzowe. Nie da się mówić, trzeba krzyczeć. Sześć, pięć godzin krzyczenia...

Tomek: Dramat. Jeszcze trzeba pamiętać o tym, że musimy się odkazić. Zanim się dojedzie, rozbierze, umyje wszystkie powierzchnie styczności z pacjentem, to trwa ponad godzinę. Dodatkowo jeszcze fumigacja, wietrzenie. Wszystko to trwa, jest wykańczające.

Dlaczego wybrałeś akurat ten zawód?

Tomek: Mam takie wrażenie, że ratownicy to ludzie z bardzo dużym powołaniem, bo nikt normalny by nie poszedłby do tej pracy. Ja po pierwsze sam w młodości przebywałem bardzo dużo w szpitalu. Wiem jak to wygląda od kuchni i z perspektywy pacjenta, zawsze mnie to interesowało. Poza tym pomaganie innym zawsze było dla mnie ciekawe, fajne. Starałem się być w tym coraz lepszy, aż w końcu stwierdziłem, że przejdę się do pogotowia i zobaczę, jak jest. I jak tak się przeszedłem, tak zostałem. Pracuję tam jako kierowca. Studiuję pielęgniarstwo. Właściwie to już kończę i uważam, że to naprawdę fajny zawód. Myślę, że nawet fajniejszy niż lekarz, bo lekarz nie ma tak dużej styczności z pacjentem, a pielęgniarka, czy ratownik są cały czas przy pacjencie. To fajna rzecz.

Udostępnij:

Dominika Sitnicka

Absolwentka Prawa i Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego. Publikowała m.in. w Dwutygodniku, Res Publice Nowej i Magazynie Kulturalnym. Pisze o praworządności, polityce i mediach.

Komentarze