0:000:00

0:00

"Widzi pani, tyle pustych domów, przecież jakoś byśmy się z nimi pomieścili" (słowa mieszkanki podlaskiej wsi)

"Sami już nie wiemy, w jaki sposób możemy realnie pomóc uchodźcom. Chyba tylko w taki, że pomożemy im przeżyć. Żeby to zrobić, musimy dotrzeć do nich pierwsi. Przed Strażą Graniczną" - mówi OKO.press Anna Dąbrowska*, prezeska lubelskiego stowarzyszenia Homo Faber, która od kilku tygodni intensywnie działa przy polsko-białosuskiej granicy w ramach Grupy Granica.

Od początku sierpnia, codziennie pojawiają się informacje o ludziach przekraczających wschodnią granicę Polski. Wprowadzony na tym terenie stan wyjątkowy zablokował mediom możliwość relacjonowania o sytuacji uchodźców, a aktywistom ograniczył możliwości niesienia pomocy humanitarnej. Codziennie dokonywane są kolejne akty wypychania ludzi (push-back), czyli przepędzania uchodźców pod białoruską granicę. Wielu relacjonuje, że stamtąd są przepychani z powrotem do Polski. Pomimo ograniczeń, organizacje pozarządowe udzielają pomocy.

"Próbujemy ruszać na patrole o różnych porach – świtem, w środku dnia, o północy. Stoimy w ciszy, czasem w ciemności, ciągle wydaje mi się, że kogoś słyszę. Ale nikt nie przychodzi. Czuję wtedy ogromną rezygnację. Ale idę do naszej bazy, zmieniam buty na suche i wracam do lasu" - opowiada Anna Dąbrowska. Poniżej cała rozmowa.

Dorota Borodaj**: Pamiętasz, jak ich znaleźliście?

Anną Dąbrowska: To było 6 września 2021. Byli w lasku, na skraju wsi. Zobaczyliśmy dziesięć osób, wykończonych i zmarzniętych. Nastały akurat zaskakująco zimne noce.

Było wczesne popołudnie, pamiętam, że niemiłosiernie cięły komary. Zaczęliśmy od udzielenia im pomocy humanitarnej, rozdaliśmy koce termiczne. Niektórzy nie mieli siły podnieść się z ziemi. Była z nami Aleksandra Chrzanowska ze Stowarzyszenia Interwencji Prawnej, która mówi po francusku. Tłumaczyła kim jesteśmy, gdzie się znajdują, co się wydarzy. Wszystko nagrywaliśmy – mówili, skąd są i dlaczego uciekli.

Komuś otruto ojca i grożono tym samym. Na oczach innej osoby zamordowano rodziców. Republika Demokratyczna Kongo to nie jest najmilsze miejsce do życia.

Dlaczego nagrywaliście?

Żeby mieć dowód, ślad – byli tu, spotkaliśmy ich w Polsce, proszą o ochronę.

Lauriane, Olga, Fils, dwóch Jonathanów, Christian, Blaise, Francine. Najstarsza w tej grupie osoba, Nadine, ma trzydzieści dziewięć lat. Najmłodsza – Esaie, zaledwie szesnaście.

Wyprowadziliśmy ich z lasu. Bałam się, że zaraz z drzew zlecą na nas komandosi, ale mieliśmy dużo czasu. W końcu jednak musieliśmy zadzwonić po Straż Graniczną. Zatrzymał się też przypadkowy patrol policji. Czekaliśmy na Straż bardzo długo, w pewnym momencie jedna z osób, Olga, dostała silnych torsji. Wstrząsały całym ciałem, podtrzymywałam ją, próbowałam zmierzyć puls, było coraz gorzej. Poprosiliśmy policję, by wezwała karetkę. „Niech państwo sami wezwą”.

W końcu przyjechała Straż Graniczna. Byłam pewna, że po te dziesięć osób zjawią się jakimś busem, a oni przyjechali ciężarówką. Taką, na którą mnie samej byłoby ciężko się wdrapać, a co dopiero wycieńczonym ludziom. Strażnicy zaczęli przeszukiwać znalezione przez nas osoby. Zwróciliśmy im uwagę, że w grupie są trzy kobiety i że powinna te czynności prowadzić funkcjonariuszka.

Strażnicy powiedzieli, że żadnej teraz nie ma w pobliżu, i że oni tych przeszukań dokonają „pobieżnie”. A potem zabierali osoby za ciężarówkę tak, byśmy nie widzieli tych rewizji.

W końcu odjechali. Strażnicy powiedzieli, że zabierają ich do placówki w Michałowie. Olgę, zabrała karetka.

Ruszyliśmy przed nimi, by w Michałowie domagać się spotkania prawnika z klientami – taką moc dają pełnomocnictwa, które ci ludzie przy nas podpisali. Po półtorej godzinie zobaczyliśmy znajomą ciężarówkę. Była pusta. Zawieźli tych ludzi do placówki w Bobrownikach, czyli w miejscowości znajdującej się w strefie objętej stanem wyjątkowym. Nie mogliśmy tam wjechać. Wykiwali nas.

To nie było twoje pierwsze zetknięcie ze Strażą Graniczną.

Jak mówię to na głos, sama w to nie wierzę: osiem - dziesięć lat temu prowadziliśmy jako Homo Faber szkolenia z praw człowieka i wrażliwości międzykulturowej dla Straży Granicznej i policji. Przyjeżdżaliśmy na strażnicę i na powitanie mówiliśmy funkcjonariuszom: „Jesteście państwo pierwszymi osobami, które mówią »dzień dobry« cudzoziemcom w Polsce”. Jak to słyszeli, robili wielkie oczy - „No, faktycznie”.

I wtedy mówiliśmy im „To wy stoicie na straży praw człowieka”. To ich zupełnie zbijało z pantałyku.

Pokazywaliśmy im, czym jest kontakt międzykulturowy z drugim człowiekiem. I że człowiek, który pojawia się na granicy, nie musi mieć złych intencji. Pomagaliśmy im również rozwiązywać konkretne problemy.

Na przykład?

Awantury. Jedna z grup, z którymi wtedy pracowaliśmy, powiedziała nam, że mają straszny problem z awanturującymi się muzułmanami. Te awantury wybuchały w konkretnym momencie – podczas zdejmowania odcisków palców. Drążyliśmy temat i okazało się, że awanturowały się głównie kobiety. Zapytaliśmy, czy te czynności wykonują funkcjonariuszki – panowie przyznali, że nie zawsze jest „pod ręką” jakaś koleżanka.

Wyjaśniliśmy, że te „awantury” to protest kobiet przed dotykiem obcych mężczyzn - żeby odcisk się dobrze odznaczył, ktoś musiał tym cudzoziemkom dociskać palce do papieru.

Zaproponowaliśmy, żeby robili to ich bracia czy mężowie. Po jakimś czasie odebrałam z tamtej strażnicy telefon: „Pani Aniu, to działa! Żadnych awantur”. To zabawna anegdota która pokazuje skalę problemu – kompletne nieprzygotowanie funkcjonariuszy do pełnienia takiej służby.

Te szkolenia przyniosły zmianę?

Wierzę, że wtedy tak – widzieliśmy w oczach wielu z tych strażników zaskoczenie. Jak to, nie jesteśmy od ścigania, łapania, trzepania na granicy?

A dzisiaj?

Dzisiaj nie ma pola do żadnego dialogu.

Prawo, jakie znałam, nie istnieje. Straż Graniczna nawet nie ukrywa tego, że dokonuje wypychania ludzi (push-backów).

Byliśmy tym zszokowani – znamy takie historie z bałkańskiego szlaku migracyjnego, ale tam władze do niczego się nie przyznawały. A u nas otwarcie mówią: „udaremniliśmy trzysta nielegalnych przekroczeń”, „nielegalni imigranci zostali odstawieni na granicę”.

To znaczy: „wywieźliśmy ludzi do puszczy”. Tak, jak znalezione przez was osoby z Kongo.

Kiedy dowiedzieliśmy się, że znalezioną przez nas grupę Kongijczyków wypchnięto do lasu, załamaliśmy się. Mieliśmy z nimi kontakt telefoniczny – wiedzieliśmy, do jakiej placówki trafili, że pakują ich z powrotem na furgonetkę, że wyrzucili ich w lesie, razem z Olgą, którą wcześniej zabrali ze szpitala, chociaż czekała ją tam pilna operacja.

Co się z nimi stało, kiedy wysiedli z furgonetki?

Polscy strażnicy przepchnęli ich na białoruską stronę. A tam spotkali strażników białoruskich, którzy ich pobili i ostrzelali – celowali w ziemię, tuż przy ich stopach. Potem popędzili ich znów do Polski. Całą grupą dotarli w końcu do wsi Kondratki. Pisali i dzwonili do nas przerażeni, ale też coraz bardziej nieufni. Widzieliśmy po tych wiadomościach, że w następuje jakiś rozłam, część osób chciała, byśmy udzielili im znów pomocy, z Olgą było coraz gorzej. Ale wiedzieli też, że za nami przyjedzie Straż Graniczna.

Prosiliśmy: dajcie znać, gdzie jesteście, przywieziemy wam jedzenie, nie musimy się nawet spotykać. Nie zgodzili się. A potem zniknęli zupełnie. Do dziś nie mamy od nich ani o nich żadnych wieści.

Szukaliście ich?

Wielokrotnie. Ja właściwie cały czas chodziłam po lesie. Spacerowałam, nasłuchiwałam, ale wiedziałam, że najwięcej dzieje się dalej, za granicą strefy objętej stanem wyjątkowym.

Opisywałaś na swoim Facebooku, jak stoisz na ścieżce tuż na tej niewidzialnej linii, słyszysz wycie syren i wahasz się. Pójdziesz tam – wyrzucą cię zupełnie i nikomu już nie pomożesz. Nie pójdziesz – kolejni ludzie znikną bez śladu.

Mamy taką zasadę, że działamy wyłącznie zgodnie z prawem. Dlatego kiedy trafialiśmy na grupę, to po udzieleniu im pierwszej pomocy i zebraniu pełnomocnictw, dzwoniliśmy po Straż Graniczną. To ich uchodźca w pierwszej kolejności musi poprosić o ochronę międzynarodową, by mogły zostać wszczęte procedury. Na Podlasiu zrozumieliśmy, że

tylko my, organizacje społeczne, działamy zgodnie z prawem, takim, jakie znaliśmy do tej pory. Rząd, Straż Graniczna, policja – oni grają według własnych zasad, które dowolnie zmieniają.

W związku z tym sami już nie wiemy, w jaki sposób możemy realnie pomóc uchodźcom. Chyba tylko w taki, że pomożemy im przeżyć. Żeby to zrobić, musimy dotrzeć do nich pierwsi. Przed Strażą Graniczną.

Wspólnie z ponad dziesięcioma organizacjami powołaliśmy Grupę Granica. W jej skład wchodzą ludzie, którzy od wielu lat pracują w obszarze migracji i uchodźstwa w Polsce. Łączymy siły, umiejętności i wiedzę, aby skuteczniej działać.

Co możesz zrobić, jeśli chcesz wiedzieć lub pomóc

Aby poznać sytuację uchodźców na granicy i dowiedzieć się, jak pomóc, można odezwać się bezpośrednio do jednej z organizacji lub osób, tworzących Grupę Granica. Są to: Stowarzyszenie Nomada, Stowarzyszenie Interwencji Prawnej, Homo Faber, Polskie Forum Migracyjne, Salam Lab, Helsińska Fundacja Praw Człowieka, Kuchnia Konfliktu, Dom Otwarty, Centrum Pomocy Prawnej im. Haliny Nieć, Chlebem i Solą, uchodźcy.info, Anna Alboth, RATS Agency i in.

Można również wejść na stronę https://mapagoscinnosci.pl/ - to powołana przez Polskie Forum Migracyjne platforma, ułatwiająca kontakt i zaangażowanie osób pragnących włączyć się we wsparcie migrantów przymusowych w Polsce.

Tego lata wszystko nabrało tempa. Przeczuwaliście to?

Wiedzieliśmy o pojedynczych przekroczeniach granicy na Podlasiu, to jeszcze nie było nic niezwykłego, zdarza się na przykład w Bieszczadach. Piotr, który współtworzy stowarzyszenie Homo Faber, pytał: „Jedziemy tam?”, ale ja powtarzałam, że to chyba nie ten czas. Bałam się nieuzasadnionych ruchów. I wtedy zdarzył się Usnarz Górny. Już wiedzieliśmy, że musimy jechać. Zaczęliśmy przygotowywać się, razem z innymi organizacjami. Uruchomiliśmy zbiórki które pomogły nam finansowo podźwignąć ten moment, dostaliśmy też środki z Funduszu Obywatelskiego na działania edukacyjno-informacyjne na granicy. Wyznaczyliśmy sobie najważniejsze działania.

Co dokładnie robicie?

Po pierwsze, monitorujemy sytuację, patrolujemy dostępny dla nas teren, kiedy możemy – udzielamy pomocy i przede wszystkim dokumentujemy obecność uchodźców w Polsce.

To często jedyny ślad, że te osoby tu były.

Uruchamiamy też działania edukacyjne, rozklejamy i rozdajemy ulotki informujące o sytuacji na granicy, staramy się tworzyć narrację alternatywną dla tej oficjalnej. Informujemy, co zrobić, gdy się kogoś spotka, jakiej pomocy można udzielić zgodnie z prawem.

Chcemy proponować ośrodkom kultury prowadzenie spotkań dotyczących migracji i aktualnej sytuacji. Poza tym działamy w ośrodkach dla cudzoziemców – tych, do których trafiły osoby ewakuowane z Afganistanu i tych, również zamkniętych, do których trafiały osoby znajdowane na granicy. Organizujemy im pomoc rzeczową i prawną.

Rozmawiacie z mieszkańcami Podlasia?

Od samego początku. Chodzimy od wsi do wsi, tłumaczymy, co się dzieje, słuchamy też, jak oni tę sytuację rozumieją i przeżywają.

Słyszeliśmy od ludzi dużo głosów pełnych empatii. Tu są rodziny, których przodkowie doświadczyli bieżeństwa 1915 roku.

To było masowe wygnanie, wysiedlenie ludności, głównie wyznania prawosławnego, z zachodnich guberni Imperium Rosyjskiego w głąb Rosji. Pamięć o tamtej tragedii wciąż żyje, jest kultywowana. W czasie naszych rozmów często słyszeliśmy opowieści o spotkaniach mieszkańców z uchodźcami.

W sierpniu na Facebooku cytowałaś relacje mieszkańców Podlasia. „No byli. Ona w ciąży, dwie rodziny, czworo dzieci, jedno płakało, tam tylko chłopak. Głodni, widać, że im zimno, on z pustą butelką po wodzie, w poszarpanych spodniach. I to dziecko tak strasznie płakało, siedzieli bez sił, głowy oparli o ręce, ukryli twarze, nie mieli ze sobą nic, ona powiedziała „hospital”… Dałam im wody, chleba, zaniosłam ciastka dla tych dzieci, zagotowaliśmy herbatę, miałam ciasto, to dałam, ciepłą koszulę, co tam było… Młodzi, tak, młodzi ludzie. I dzieci, takie ładne…”. Przez lata zajmowałaś się zbieraniem relacji od Sprawiedliwych wśród Narodów Świata – ludzi, którzy w czasie wojny ratowali Żydów. Miałaś skojarzenia?

Trudno było od nich uciec. Gdy słyszysz od ludzi we wsi, że zanieśli komuś zupę do lasu, to jeśli masz jakiekolwiek obycie historyczne, odnosisz to do doświadczenia pomocy ofiarom Holokaustu. Za wszelką cenę chciałam uniknąć tych skojarzeń, one nie dają nam pisać nowej historii.

Ale analogie są uporczywe.

Oto jest jakiś system, który wyklucza pewną grupę ludzi, pozbawia ich praw, odczłowiecza ich. Są „falą”, zagrożeniem, nie ma tu dla nich miejsca. I w tym systemie pojawiają się odważne, współczujące jednostki, które – pomimo lęku przed władzą i sąsiadami, udzielają pomocy. I że ta pomoc dotyczy już tylko tego, by – w tym przypadku uchodźcy – mogli przeżyć.

Ci ludzie, mieszkańcy przygranicznych wsi, mówili nam, że spotkania z uchodźcami były dla nich druzgoczące.

Bo „chłopcy” ze Straży Granicznej tak ich przestrzegali. Oni spodziewali się, że z lasu przyjdą do nich terroryści i potwory w jednym. A przyszli ludzie.

Masz nadzieję, że wasza praca coś tam zmieni?

Nie wiem, czy „nadzieja” to słowo, którego chcę teraz używać. Ostatnie tygodnie mocno nas przeczołgały.

Jakie słowo jest lepsze?

Przymus. I dopiero teraz zaczynam je lepiej rozumieć.

W Lublinie od lat zajmujecie się wsparciem imigrantów.

Do tej pory zajmowałam się przekonywaniem administracji publicznej, by wspierała procesy integracyjne i budowała nowe wspólnoty. Od lat tłumaczymy urzędnikom, że bez udziału Polaków to nie zadziała. Próbowaliśmy również wielokrotnie przekonywać, że jest nam potrzebna polityka migracyjna. Nasze państwo nie było i nie jest przygotowane na żaden kryzys – ani na ten z 2015 roku, ani na obecny, ani na przyszłe.

Myślenie naszej władzy jest nieprawdopodobne, wydaje im się, że Polska jest wyspą, na którą nie dotrą migranci, a jak dotrą, to się obronimy. Ta wizja to niebezpieczny fantazmat. Taki, który potrafi kogoś zabić.

Właśnie o tym słyszymy. Kiedy rozmawiamy, znane są cztery śmiertelne ofiary wypychania ludzi (push-backów). Wszyscy czujemy, że to dopiero początek.

Przeszliśmy tutaj przez ostatnie tygodnie przyspieszony kurs ratowania ludzkiego życia. I budowania systemu w pozasystemowym państwie.

Codziennie zastanawiamy się, co dalej. Na razie działamy na ile możemy. Czasem dostajemy wiadomość od mieszkańców, turystów - osób, które przypadkowo trafiają na człowieka czy grupę i wiedzą z ulotek, że mogą po nas zadzwonić. Ale po pierwsze, teraz uchodźcy znajdowani są w strefie, a to oznacza, że nic nie możemy.

Po drugie – nawet jak wiemy, w którym miejscu byli, po przyjeździe często nikogo nie zastajemy. Szukamy, wołamy, czasem wydaje nam się, że coś słyszymy, ale nikt nie wychodzi. Próbujemy ruszać na patrole o różnych porach – świtem, w środku dnia, o północy. Stoimy w ciszy, czasem w ciemności, ciągle wydaje mi się, że kogoś słyszę. Ale nikt nie przychodzi.

Co czujesz w takiej chwili?

Ogromną rezygnację.

Co wtedy robisz?

Idę do naszej bazy, zmieniam buty na suche i wracam do lasu. Albo do tych ludzi, rozmawiać i przekonywać, że nie ma się czego bać.

Myślisz, że postawa Polek i Polaków, szczególnie mieszkańców tych terenów, będzie się zmieniać?

Czujemy, że propaganda ze strony rządowych mediów i Straży Granicznej robi swoje. Ale pamiętam jedną historię z początku sierpnia. Byliśmy w maleńkiej wsi, prawie wszystkie domy wyludnione, tylko w trzech czy czterech mieszkają jeszcze starsze kobiety. Rozmawialiśmy z jedną z nich o uchodźcach.

Na koniec ona rozejrzała się dookoła i powiedziała: Widzi pani, tyle pustych domów, przecież jakoś byśmy się z nimi tutaj pomieścili.

*Anna Dąbrowska - na zdjęciu poniżej - trenerka, animatorka społeczna, prezeska lubelskiego Stowarzyszenia Homo Faber. Doktorantka na Wydziale Politologii UMCS. Prowadzi szkolenia z praw człowieka, antydyskryminacji, wrażliwości kulturowej.

** Dorota Borodaj, reporterka, autorka wywiadów, publikowała m.in. w „Dużym Formacie”, magazynach „Pismo” i „Kontakt”, „Wysokich Obcasach”. Absolwentka Polskiej Szkoły Reportażu, pracuje nad książką-reportażem o obronie Puszczy Białowieskiej w 2017 roku.

;

Udostępnij:

Dorota Borodaj

Reporterka, autorka wywiadów, publikowała m.in. w „Dużym Formacie”, magazynach „Pismo” i „Kontakt”, „Wysokich Obcasach”, absolwentka Polskiej Szkoły Reportażu, pracuje nad książką-reportażem o obronie Puszczy Białowieskiej w 2017 roku.

Komentarze