Prezes PiS wyjaśniał w TVP, dlaczego jego zdaniem sądy wymagają reformy. Powoływał się na prawdziwe przypadki bezdusznych wyroków w drobnych sprawach. Nie tłumaczą one jednak wcale tak radykalnych zmian, jakie właśnie uchwala PiS
Jarosław Kaczyński mówił w programie "Gość Wiadomości" ( TVP1 i TVP Info) 19 lipca o PiS-owskich zmianach w sądownictwie (można obejrzeć to tutaj). Jego zdaniem sądy - które są "silne wobec słabych i słabe wobec silnych" - wymagają reformy. Podał także kilka interesujących przykładów. Oto kompletny cytat:
"System niesprawiedliwości skrajnej, system, w którym można było skazać człowieka dosłownie za dwa grosze zapłacone za jakąś biurokratyczną przysługę, to było chyba w Łodzi, to był chyba student, można skazać panią, która mając cukrzycę, zjadła wafelek w supermarkecie i zapomniała zapłacić, i Sąd Najwyższy, bo tutaj chodzi o Sąd Najwyższy, nie chciał uchylić tego wyroku, a jednocześnie zwalnia się mafię, pan Karapyta jest pytany przez sędziego, czy jest zadowolony z wyroku".
Postanowiliśmy poszukać przypadków, o których mówił Kaczyński:
Dwa z trzech przypadków podanych przez Kaczyńskiego można więc interpretować rzeczywiście jako przykład bezduszności sądów wobec ludzi biednych oraz chorych, w dodatku posądzonych o bardzo drobne przestępstwa. W sławnej XIX-wiecznej powieści "Nędznicy" Wiktora Hugo bohater, Jean Valjean, został skazany na galery za kradzież chleba w czasach kryzysu. Jego historia stała się symbolem bezwzględności systemu sądownictwa, który bronił interesów burżuazji i nie miał nic wspólnego ze sprawiedliwością.
Problem z wypowiedzią Kaczyńskiego nie polega na tym, że przytoczone przez niego przykłady są nieprawdziwe (dwa z trzech są prawdziwe), ale na fałszywym uogólnieniu.
Jednostkowe wypadki są traktowane jako świadectwo całkowitej niesprawności wymiaru sprawiedliwości, który trzeba poddać z tego powodu radykalnym zmianom. Taka argumentacja może być perswazyjna - każdego oburza skazanie emerytki za kradzież wafelka za 69 groszy - ale jest ona nadużyciem.
Kaczyński tłumaczył też swoje obraźliwe wobec opozycji wystąpienie w Sejmie. Stwierdził m.in, że jego brat, prezydent Lech Kaczyński, był ofiarą "przemysłu pogardy", co "oznaczało radykalne obniżenie jego bezpieczeństwa" - chociaż nie wyjaśnił, na czym to miałoby polegać.
"Jeśli miał jakiś wrogów, a przecież miał wrogów, bo działał na świecie w określonym kierunku, ponieważ przeciwstawiał się potężnym siłom, to ci wrogowie wiedzieli, że to jest człowiek, który nie będzie broniony. Ja nie wiem, jakie były przyczyny katastrofy smoleńskiej, to jest jeszcze ciągle wyjaśniane, ale jestem przekonany, że gdyby stosunek do prezydenta Lecha Kaczyńskiego, mojego brata, był normalny, to po prostu prezydent i premier razem polecieliby na te uroczystości i do tragedii by nie doszło" - mówił.
Jest to zapewne pokłosie powtarzanych przez PiS zarzutów, że za katastrofę w Smoleńsku w 2010 roku odpowiada Tomasz Arabski, ówczesny szef kancelarii premiera, oraz podlegający mu urzędnicy. Oskarżeni (proces trwa, relację można przeczytać w "Gazecie Wyborczej") bronią się, że za organizację lotu odpowiadała kancelaria prezydenta. Według nich rola KPRM ograniczała się do wpisania lotu do ewidencji i sprawdzenia, czy jest możliwość jego wykonania, oraz przekazywania odpowiednim instytucjom informacji od organizatora lotu (a kancelaria Lecha Kaczyńskiego przekazywała dokumentację późno i niekompletną).
Zarzut Jarosława Kaczyńskiego jest więc wątpliwy.
Dziennikarz OKO.press, historyk i socjolog, profesor Uniwersytetu SWPS w Warszawie.
Dziennikarz OKO.press, historyk i socjolog, profesor Uniwersytetu SWPS w Warszawie.
Komentarze