0:000:00

0:00

Zwracam się do nauczycieli. Ja wiem, że dziś obawiacie się tego, że przy tak dużym niżu demograficznym wasze miejsca pracy są zagrożone. Chcę was zapewnić, że te zmiany które przygotowujemy mają na celu zabezpieczenie waszych miejsc pracy.
Fałsz. Żadnych argumentów, choć dałoby się je znaleźć
przemówienie w Pcimiu, cytat za 300polityka,01 września 2016
Z okazji 1 września premier Beata Szydło robi wszystko, by uspokoić nauczycieli i nauczycielki, ale nie podaje żadnych konkretów, nawet tam, gdzie by mogła. Deklaracja, że celem reformy jest „zabezpieczenie miejsc pracy” brzmi zatem równie wiarygodnie, jak gra słów, że gimnazja będą wygaszane, a nie likwidowane albo stwierdzenie, że wynagrodzenia będą w zasadniczy sposób bardziej „godne”, skoro w budżecie na 2017 rok przewidziano 1,3 proc. wzrostu nauczycielskich płac.

Wygaszanie czyli zabójstwo na raty

Różnica jest taka, że likwidacja byłaby od razu, a wygaszanie to likwidacja rozłożona na trzy lata. W tym czasie będzie ubywać dzieci i pracy. Przez trzy lata gimnazja będą pracować jak samochód, któremu zabrakło benzyny i toczy się rozpędem.

Wygaszanie skończy się, gdy obecna pierwsza klasa gimnazjalistów pójdzie do liceum (lub innej szkoły ponadgimnazjalnej). Tam spotka się z obecnymi uczniami szóstej klasy, bo oni zamiast pójść do gimnazjum zostaną za rok w siódmej, a potem ósmej klasie szkoły podstawowej. Zamiast obiecywanej „stabilizacji” powstanie wielkie zamieszanie, bo obie te grupy będą uczyć się według różnych podstaw programowych, jedni przez trzy a drudzy przez cztery lata. W tym samym liceum.

Nawiasem mówiąc, słowo „wygaszanie” nie brzmi zbyt uspokajająco, o czym powinni w PiS pamiętać, skoro cała czołówka partyjnych liderów pisała rozdziały w książce pod redakcją prezydenckiego ministra Krzysztofa Szczerskiego pt. „Wygaszanie Polski (1989–2015)”. Tamto „wygaszanie” było czymś wręcz fatalnym, w dodatku „lawinowo nabrało na sile po śmierci św. Jana Pawła II i jeszcze przyspieszyło po katastrofie smoleńskiej” (por. hasło „wygaszanie” w naszym słowniku języka pisowskiego).

Lęki gimnazjalne

Używanie słowa „wygaszanie” nie ukoi zatem lęków 173 tys. nauczycielek i nauczycieli (ale tylko 101 tys. etatów), w ponad 6,4 tys. likwidowanych gimnazjach. Jak widać, co najmniej 40 proc. z pedagogów pracuje na niepełny etat, co jeszcze zmniejsza ich poczucie bezpieczeństwa.

Przeczytaj także:

W najgorszej sytuacji jest 45 proc. gimnazjów (2,9 tys.), które są szkołami samodzielnymi. W nieco lepszej – 3,5 tys., które tworzą zespoły szkół z podstawówkami, gdzie łatwiej będzie o integrację nauczania w ramach nowej ośmioletniej podstawówki. Ale i tutaj to dyrektor/ka podstawówki zachowa swoją funkcję, a kadra gimnazjum będzie raczej petentem.

Tak czy inaczej, wygaszonych zostanie ponad 6400 dyrektorów i dyrektorek oraz rzesza nauczycielek i nauczycieli.

Kto ich zatrudni?

Teoretycznie mogłyby licea, gdzie pracy będzie o 33 proc. więcej (bo z trzech lat zrobią się cztery). Rzecz jednak w tym, że licea, które są prowadzone i finansowane przez powiaty, przede wszystkim skorzystają z okazji, by w większym stopniu wykorzystać własnych nauczycieli. Według szacunków ZNP ok. 30 proc. licealnych nauczycielek i nauczycieli pracuje na niepełny etat, a niektórzy nauczyciele chętnie wezmą godziny nadliczbowe. Według szefa ZNP Zygmunta Broniarza „model wynagradzania nauczycieli powoduje, że samorządy są bardziej zainteresowane godzinami ponadwymiarowymi niż dodatkowymi etatami. To się bardziej opłaca”.

Prowadzone przez gminy podstawówki i gimnazja utracą sporą dawkę nauczycielskiej pracy. Dokładnie – jedną dziewiątą, czyli 11 proc., bo zamiast dziewięciu lat (sześć lat podstawówki i trzy lata gimnazjum), edukacja ogólna zostaje skrócona do ośmiu (nowej podstawówki). Oznacza to zatem zmniejszenie o 11 proc. sumy subwencji na ogół uczniów, czyli gminnego budżetu na szkoły, a gros tego budżetu pochłaniają wynagrodzenia nauczycieli.

Pusty rocznik obecnych pierwszoklasistów

Jest drugie zmartwienie. Powrót do wieku szkolnego od siedmiu lat spowodował, że powstał „pusty rocznik”. Do pierwszej klasy pójdzie w tym roku ok. 216 tys. dzieci (w 2015/2016 – z powodu kumulacji sześciolatków – było ponad 500 tys., w poprzednich latach – niecałe 400 tys.).

W pierwszych klasach znajdzie się taki zestaw:

  • 85 tys. sześciolatków, których rodzice podjęli decyzję, by jednak posłać dzieci wcześniej (większe miasta prowadziły kampanię zachęcającą do takich decyzji);
  • 91 tys. siedmiolatków (których rodzice dla odmiany powstrzymali się z wysyłaniem rok temu swych dzieci jako sześciolatków);
  • 40 tys. siedmiolatków, których rodzice najbardziej przejęli się argumentacją PiS i podjęli decyzję, że dzieci będą powtarzały pierwszą klasę. Te dzieci zaliczyły już w roku 2015/2016 pierwsza klasę, ale rodzice uznali, że lepiej by zrobiły to jeszcze raz (nawiasem mówiąc oznacza to, że koszt ich decyzji wynosi ok. 200 mln zł ; tyle wyniosą subwencje przez dodatkowy rok nauki ich dzieci).

Bez dobrej zmiany w edukacji do szkół poszłoby ok. 370 tys. sześciolatków plus owe 91 tys. siedmiolatków, czyli razem 461 tys. W pierwszej klasie będzie zatem prawie o połowę dzieci mniej. I ten pustawy rocznik będzie się toczył przez kolejne klasy, zmniejszając subwencję dla szkoły podstawowej przez pełne osiem lat.

Łącznie zatem gminy dostaną na nauczanie w podstawówkach subwencje w wymiarze „siedem i pół rocznika”, zamiast poprzednich „dziewięciu roczników”. Czyli o 17 proc. mniej na szkolne budżety. To by oznaczało zwolnienia rzędu 50 tys. lub więcej.

Skala zwolnień może być mniejsza

Min. Zalewska przekonuje, że nie będzie zamykania gimnazjów, bo zostaną one połączone z podstawówkami albo przekształcone w ośmioletnią szkołę podstawową. Zapewne gminy będą starały się ocalić jak najwięcej szkół, także samodzielnych gimnazjów, bo są to szkoły często lepiej wyposażone, z młodszą i lepszą kadrą, tętniące życiem. Zwłaszcza, że zbliżają się wybory samorządowe 2018 i trzeba zadbać o życzliwość wyborców. Ale z czegoś trzeba szkoły i nauczycieli utrzymać. Gminy w Polsce i tak masę dokładają do edukacji.

Zwalniać będą musiały. A im bardziej będą zwalniać, tym bardziej będą musiały zwalniać, bo zgodnie z art. 20 Karty Nauczyciela muszą zwalnianym wypłacać niemałe odprawy i pieniędzy zostanie jeszcze mniej. Wielu nauczycieli skorzysta też zapewne z urlopów na poratowanie zdrowia.

Według „Gazety Prawnej” szkoły postanowiły na razie przeczekać skutki pierwszego chudego roku. Jak powiedział prezes ZNP Sławomir Broniarz, wiele samorządów pozostawiło po kilkoro dzieci w klasach i nie doszło do tak dużych zwolnień nauczycieli edukacji wczesnoszkolnej, jak się spodziewał - niedawno mówił o 8 tys. zwolnień. Ile ich jest naprawdę? Nie wiadomo.

Czego Szydło nie mówi, a by mogła

Gdyby Beata Szydło poważnie potraktowała słuchaczy w Pcimiu (skąd mówiła), a także w całym kraju, i gdyby została lepiej przygotowana do wypowiedzi przez MEN, mogłaby powiedzieć o szykowanych przez MEN sposobach przeciwdziałania zwolnieniom.

  • Pierwszy jest konkretny: zapowiedź objęciem subwencją oświatową sześciolatków, które w obecnym roku szkolnym 2016/2017 pozostaną w przedszkolach. Z punktu widzenia gminy, to zasadnicza różnica. Średnia subwencja na ucznia w szkole podstawowej wynosi 5537 zł (446 zł miesięcznie), a dotychczasowa dotacja na sześcioletniego przedszkolaka tylko 1370 zł rocznie (114 zł miesięcznie). Gdyby rząd dotrzymał słowa, oznaczałoby to, że strata z ubytku uczniów w systemie byłaby mniej dotkliwa. Według wstępnych zapowiedzi min. Zalewskiej w następnych latach (od 2017/2018) na jednego przedszkolaka – sześciolatka przypadałaby subwencja (a nie dotacja jak do tej pory) w wysokości ok. 4,6 tys. rocznie (383 zł miesięcznie). To by oznaczało, że gmina na jedno sześcioletnie dziecko dostawałaby 83 proc. tego, co miała dostawać, gdyby było ono w szkole. Z punktu widzenia finansów gminy, która opłaca zarówno szkołę jak przedszkola, to by poprawiło sytuację (w budżecie na 2017 rok subwencja na szkoły ma być o 5,1 mln zł mniejsza niż w 2016, co oznacza przewidywany spadek zatrudnienia, zwłaszcza, że zarobki mają nieco wzrosnąć. Na edukację przedszkolną samorządy dostaną za to o ok. 60 mln więcej).
  • W optymistycznym scenariuszu takie zwiększenie dopłat państwa do edukacji przedszkolnej oznaczałoby złagodzenie skutków reformy. Część nauczycielek/li edukacji wczesnoszkolnej mogłaby znaleźć pracę w przedszkolach (powiększając ich kadrę), a część dodatkowych pieniędzy można by przeznaczyć na zasilenie budżetów szkół i ograniczenie redukcji zatrudnienia (choć przekładanie z jednej gminnej kieszeni do drugiej nie jest takie proste). To by oznaczało zmniejszenie klas (bo dzieci od subwencji nie przybędzie), co byłoby pożądanym skutkiem ubocznym całego zamieszania.
  • Jak wynika z nieoficjalnych informacji nauczycielskiej „Solidarności”, min. Zalewska zadeklarowała też niedawno, że „kuratorzy tworzyć będą listy nauczycieli zagrożonych zwolnieniem. Dyrektorzy mają zatrudniać w pierwszej kolejności osoby z tych list. Zalewska chce też ograniczyć możliwość przydzielania pedagogom godzin nadliczbowych”. Mogłoby to ograniczyć dawanie godzin nadliczbowych w liceach i tym samym uwolnić trochę miejsc pracy dla nauczycieli/lek likwidowanych gimnazjów. Nie wiadomo jednak, jak taka kontrola miałaby wyglądać i na ile byłaby skuteczna - zatrudnianie to przecież rzecz samorządów.

Takie są argumenty, które mogłyby częściowo przynajmniej uspokoić obawy przed nauczycielskimi zwolnieniami, zwłaszcza gdyby projekty zostały dopracowane a ich skutki policzone. Ale premier Szydło, podobnie jak min. Zalewska, woli zaklinać rzeczywistość zapewnieniami, że wszystko będzie dobrze.

Udostępnij:

Piotr Pacewicz

Naczelny OKO.press. Redaktor podziemnego „Tygodnika Mazowsze” (1982–1989), przy Okrągłym Stole sekretarz Bronisława Geremka. Współzakładał „Wyborczą”, jej wicenaczelny (1995–2010). Współtworzył akcje: „Rodzić po ludzku”, „Szkoła z klasą”, „Polska biega”. Autor książek "Psychologiczna analiza rewolucji społecznej", "Zakazane miłości. Seksualność i inne tabu" (z Martą Konarzewską); "Pociąg osobowy".

Komentarze