Premier Beata Szydło stawia warunki, bez których Polska nie podpisze Deklaracji Rzymskiej na szczycie UE w tę sobotę. Tyle że projekt deklaracji w zasadzie już spełnia te warunki. Prawdopodobnie dużo w tym z triku komunikacyjnego - opowiadania o rokowaniach w sprawach już wynegocjowanych, by potem móc zwiększyć wrażenie "sukcesu"
„Jedność Unii, obrona ścisłej współpracy z NATO, wzmocnienie roli parlamentów narodowych i wreszcie zasady wspólnego rynku, które mają nie dzielić, a łączyć. To są te cztery zasady, które dla Polski są priorytetowe” – powiedziała premier Szydło w TVN.
Projekt Deklaracji Rzymskiej, która ma być przyjęta w sobotę na szczycie w Rzymie z okazji 60-lecia Unii Europejskiej, z poprawkami po poniedziałkowym spotkaniu negocjatorów w Brukseli w zasadzie już spełnia polskie wymogi.
Dość kontrowersyjny jest warunek pierwszy, czyli „jedność Unii Europejskiej”. W kontekście Deklaracji Rzymskiej chodzi o zapewnienie, że podział UE na różne „prędkości” nie będzie prowadzić do tworzenia bardziej zintegrowanych klubów krajów Unii, które - tego boi się Polska - byłyby zamknięte dla innych krajów, zyskujących na stałe niższą kategorię członkostwa.
A także o podkreślenia, że zgodnie z traktatami UE przyspieszanie integracji w węższym gronie powinno zawsze być poprzedzone szczerymi próbami wprowadzeniu reform przez wszystkie kraje Unii.
Najmocniejszym przykładem już istniejącego podziału na różne prędkości jest podział Unii na euroland i kraje poza tą unią walutową.
Pierwotny projekt Deklaracji głosił, że „niektórzy z nas mogą zacieśnić integrację bardziej, pójść dalej i szybciej w niektórych obszarach”, ale kraje Grupy Wyszehradzkiej i bałtyckie (a także ludzie szefa Rady Europejskiej Donalda Tuska) domagali się rozwodnienia tych sformułowań. I to się udało.
Obecny projekt głosi:
„Będziemy działać - kiedy to potrzebne - z różnym tempem i intensywnością, ale idąc w tym samym kierunku. Jak robiliśmy to w przeszłości w zgodzie z traktatami. I trzymając drzwi otwarte dla tych, którzy chcą dołączyć potem”.
Warunek drugi, czyli „obrona ścisłej współpracy z NATO” to odświeżanie już nieaktualnej debaty sprzed kilkunastu lat, gdy niektórzy w Europie (np. we Francji) istotnie widzieli w unijnej polityce obronnej konkurencję dla NATO, a nie uzupełnianie Sojuszu.
Amerykanie za prezydentury George’a W. Busha (2001-2009) nawet trochę - zupełnie na wyrost - się tym przejmowali. Jednak teraz nastroje są całkowicie odwrotne. I to m.in. kraje bałtyckie w kontekście Rzymu bały się, by zbytnie podkreślanie ambicji Unii do uzupełniania NATO nie dało Donaldowi Trumpowi pretekstu do wyłgania się z części zobowiązań Waszyngtonu wobec NATO.
Projekt deklaracji spełnia zatem również NATO-wski „warunek” wymieniany przez Szydło: „Unia zobowiązuje się do wzmacniania wspólnego bezpieczeństwa i obrony przy dbałości dla współpracy i swej komplementarności wobec NATO”.
Istotnie, na prośbę m.in. Grupy Wyszehradzkiej do projektu Deklaracji dopisano w poniedziałek - „będziemy współpracować z naszymi parlamentami krajowymi”.
Polska miałaby ochotę na silniejszy zapis, ale obecne traktaty UE nie pozwalają na pełne włączenie parlamentów narodowych w proces prawodawczy na poziomie Unii. Już dziś istnieje mechanizm stałych konsultacji delegatów parlamentów w Brukseli.
Wiceminister MSZ ds. europejskich Konrad Szymański kilka miesięcy temu powrócił do pomysłu „czerwonej kartki” w takiej formie, jaką wynegocjował ówczesny brytyjski premier David Cameron w lutym 2016 r.
Chodzi o regułę, że jeśli parlamenty krajów Unii (każdy ma dwa głosy) orzekną większością 55 proc. głosów, że nowy projekt prawa UE łamie zasadę pomocniczości (Unia wchodzi w nie swoje sprawy, z którymi kraje poradziłyby sobie bez pomocy Brukseli), powinien trafić on do kosza.
Wprawdzie po wygranej Brexitu do kosza trafił sam pomysł „czerwonej kartki” (podobnie jak inne ustępstwa wobec Londynu w celu zatrzymania Wielkiej Brytanii w Unii), ale Polska chyba chciałaby go odświeżyć. Taką kartkę da się wprowadzić bez zmieniania traktatu UE.
Obecnie w UE istnieje już zasada „żółtej kartki” (od jednej trzeciej parlamentów) i „pomarańczowej” (od ponad połowy parlamentów), która jednak nakazuje tylko ponowne rozważenie projektu (w „pomarańczowej” - przyspieszone głosowanie w kwestii pomocniczości), a nie jego blokadę.
Gdy David Cameron wynegocjował „czerwoną kartkę”, to ustępstwo Unii uchodziło za mało kontrowersyjne czy wręcz symboliczne. Ale w Deklaracji Rzymskiej nie będzie wchodzenia w takie szczegóły.
Natomiast tekst Deklaracji silnie podkreśla traktatową zasadę pomocniczości, z której można wyinterpretować „silniejszą rolę parlamentów narodowych”. A zatem i „zmniejszenie dystansu” między „Brukselą” a obywatelami krajów Unii.
Ten warunek jest oczywistością, bo rynek wewnętrzny jest bodaj najsilniejszym spoiwem unijnej integracji.
W projekcie Deklaracji, pod wpływem krajów unijnego Południa, wzmocniono zapisy o społecznym wymiarze UE (południowcy będą to interpretować jako uszczypliwość wobec zwolenników austerity, polityki cięcia wydatków), ale z podkreśleniem roli rynku wewnętrznego i bez zgody na nowy protekcjonizm w Unii.
Polska od dawna wywodzi z zasad rynku wewnętrznego m.in. obronę dotychczasowych - i podważanych teraz w Brukseli - praw polskich „pracowników delegowanych” na Zachodzie (płacą polskie ubezpieczenia społecznie i składki emerytalne – niższe niż w kraju, w którym pracują, co zwiększa ich konkurencyjność np. we Francji). Ale w kontekście Rzymu nie będzie zajmowania się takimi szczegółami.
Projekt deklaracji głosi:
„Europa socjalna, czyli oparta na zrównoważonym wzroście, promująca postęp gospodarczy i społeczny oraz spójność i konwergencję, przy wzięciu pod uwagę różnorodności krajowych systemów i kluczowej roli partnerów społecznych przy zachowaniu integralności rynku wewnętrznego”.
Korespondent w Brukseli od 2009 r. z przerwami na Tahrir, Bengazi, Majdan, czasem Włochy i Watykan. Wcześniej przez parę lat pracował w Moskwie. A jeszcze wcześniej zawodowy starożytnik od Izraela i Biblii Hebrajskiej.
Korespondent w Brukseli od 2009 r. z przerwami na Tahrir, Bengazi, Majdan, czasem Włochy i Watykan. Wcześniej przez parę lat pracował w Moskwie. A jeszcze wcześniej zawodowy starożytnik od Izraela i Biblii Hebrajskiej.
Komentarze