0:00
0:00

0:00

Podczas niedawnej wizyty w Waszyngtonie, prezydent Andrzej Duda złożył kwiaty pod pomnikiem Tadeusza Kościuszki (na zdjęciu powyżej), którego cokół dwa tygodnie wcześniej pokryli hasłami protestacyjnymi demonstranci z ruchu Black Lives Matter.

Kościuszko nie został "zbeszczeszczony"

Komunikat Kancelarii Prezydenta, nawiązując do tych wydarzeń, stwierdził, że pomnik został wówczas „zniszczony”; natychmiast po demonstracjach polskie media prawicowe pisały nawet o jego „zbezczeszczeniu”.

Słowo to, zarezerwowane na ogół dla przedmiotów kultu religijnego oraz dla symboli państwowości, zdawało się jednak w kontekście wydarzenia rażąco nieadekwatne: pomnik Kościuszki nie jest wszak przedmiotem kultu.

Ale nie został też zniszczony, jak twierdziła Kancelaria: pozostał nienaruszony, a nasprejowane bazgroły bez trudu usunięto w kilka godzin.

Oba terminy, podobnie jak używane także w tym kontekście słowo „dewastacja”, nie miały na celu precyzyjnego oddania stanu rzeczy na Lafayette Square, lecz odczuć Polaków, którzy się o tym stanie rzeczy dowiedzieli. Zabazgranie cokołu zostało, co zrozumiałe, odebrane jako wyraz lekceważenia dla pomnika postaci, którą czcimy. Słowo „zbezczeszczenie”, a więc pozbawienie czci, wydaje się więc jednak tu najwłaściwsze.

Czym się Kościuszko naraził

Demonstranci nie mieli jednak zapewne nic przeciwko samemu Kościuszce który, jak wiadomo, był przeciwnikiem niewolnictwa, a w testamencie zobowiązał swego przyjaciela Thomasa Jeffersona, by użył pozostały po nim majątek dla wykupienia niewolników. Jefferson haniebnie się z tego nie wywiązał.

Ale biały mężczyzna w dawnym mundurze, stojący na cokole blisko Białego Domu, symbolizował dla nich cały system białej dominacji, przeciwko któremu powstali.

Podobny los spotkał generała Ulyssesa Granta, dowódcę wojsk Unii który pokonał Konfederatów, a którego pomnik i tak obalono w dziesięć dni później w San Francisco. Demonstranci - w przeważającym stopniu, choć wcale nie wyłącznie - Czarni, byli w swym buncie solidarni z innymi ofiarami białej przemocy.

Dwa tygodnie po Kościuszce usiłowali obalić pod Białym Domem pomnik Andrew Jacksona, siódmego prezydenta USA, pod którego rządami siły federalne wymordowały tysiące amerykańskich Indian.

Oburzony prezydent Donald Trump zagroził sprawcom ataków na pomniki Kościuszki i Jacksona karą do dziesięciu lat więzienia.

Nie jest dziś bezpiecznie być w USA pomnikiem

Tyczy się to nie tylko konfederackich generałów, których los w przestrzeni publicznej jest już przesądzony, ale takich ikon amerykańskiej historii jak Krzysztof Kolumb, który sprowadził na kontynent białych najeźdźców, czy Jerzy Waszyngton, właściciel niewolników (których jednak wyemancypował w swym testamencie).

Rzeczony Jefferson nie tylko nie spełnił ostatniej woli Kościuszki, lecz posiadał tysiące niewolników, z których za życia wyemancypował dwóch, a w testamencie dalszych siedmiu.

Był przeciwnikiem międzynarodowego handlu niewolnikami oraz zwolennikiem ich stopniowej emancypacji, ale nie miał wątpliwości, że Czarni są rasą niższą, co daje Białym nad nimi niezbywalne prawa.

Pomniki wszystkich trzech także stały się przedmiotami ataków. W Nowym Jorku Muzeum Historii Naturalnej, które upamiętnia także postać prezydenta Teddy Roosevelta, ogłosiło, że samo usunie pomnik patrona sprzed wejścia: Roosevelt siedzi na nim na koniu, po bokach mając Indianina i Czarnego, gotowych mu służyć.

W mieście St. Louis zażądano nawet usunięcia pomnika świętego Ludwika IX, króla Francji i patrona miasta, któremu przypomniano mordercze pogromy Żydów, jakie wywołał.

To rewolucja? Tak, to rewolucja

W polskich mediach prawicowych ów amerykański ikonoklazm budzi szok i automatyczne potępienie, zaś zamach na świętego Ludwika spowodował już po prostu osłupienie. „W zasadzie każda rewolucja – komentuje sprawę św. Ludwika portal wpolityce.pl - niesie za sobą obalanie pomników. Czyżbyśmy zatem w Stanach Zjednoczonych mieli do czynienia z próbą wywołania takowej?”.

Portal myli wprawdzie skutek i przyczynę, zaś oburzenie zajadłych dekomunizatorów na obalanie pomników musi budzić zdumienie, ale co do meritum wpolityce.pl ma rację.

W USA mamy najprawdopodobniej do czynienia z rewolucją.

Cechą podstawową rewolucji jest zasadniczy zwrot w postrzeganiu tego, co w życiu społecznym słuszne. Jako zaś, że obrońcy „niesłusznego” z reguły nie chcą się z tym pogodzić, rewolucje niemal zawsze zawierają element przemocy.

Tyle tylko, że przemoc ta, w wykonaniu rewolucjonistów, jest jedynie reakcją na dotychczasową praktykę przemocy, przeciwko nim wymierzonej.

Rewolucja francuska przemocą zaprowadzała ideę równości praw wszystkich mężczyzn, niezależnie od urodzenia – w imię ludu, który tych praw był dotąd pozbawiony.

Rewolucja rosyjska przemocą zaprowadzała ideę równości własności – w imię ludu pozbawiając własności tych, którzy ją posiadali.

Obie spowodowały konsekwencje katastrofalne, lecz uruchomionych przez nie procesów nie można było już zatrzymać.

Z francuskich doświadczeń rewolucyjnych wyrosła liberalna demokracja, system który miał umożliwiać równość praw i szans bez przemocy. Historia XX w. w USA dowiodła niezwykłej skuteczności tego systemu, który umożliwił Czarnym uzyskanie i sprawowanie pełni praw politycznych, zapewnił formalną emancypację kobiet, i postępującą akceptację równości osób LGBT+.

Już nie tylko równouprawnienie, ale i równodocenienie

Ale sukcesom tym nie towarzyszyła wdzięczność emancypowanych, lecz stałe formułowanie nowych żądań, stawianych białym heteroseksualnym mężczyznom, twórcom systemu i jego największym beneficjentom.

Żądań, które dają się podsumować następująco:

Nie wystarczy, że pogodzicie się z tym, że mamy takie same prawa, co wy. Macie zaakceptować, a wręcz promować zasadę, że my, którzy nie jesteśmy biali, heteroseksualni, płci męskiej – ani tradycji chrześcijańskiej, choćby przez jej spadkobierców już nie respektowanej – jesteśmy warci tyle samo, co wy.

Żądamy już nie tylko równości praw, ale i równości wartości. Już nie tylko równouprawnienie, ale i równodocenienie.

Temu żądaniu trudno jest jednak sprostać.

Twórcy demokracji liberalnej uważali ją – i uważają nadal – za jeden z licznych dowodów lepszości swej kultury nad innymi. Pierwotnie zresztą tylko dla nich była ona przeznaczona. Paryskim jakobinom zapewne nie przychodziło do głowy, że walczą o równość praw, powiedzmy, także dla niepiśmiennych katolickich chłopek z Wandei, zbuntowanych niewolników z Haiti, czy szlachetnie urodzonych dotkniętych „arystokratyczna perwersją”. Wszyscy oni byli wszak wrogami Republiki.

Dzieci z Senegalu i Tunezji, Wietnamu i Ukrainy uczą się o „naszych przodkach Gallach”

Historia następnych dwustu lat to historia walki o włączenie ich do nowego systemu jako pełnoprawnych jego uczestników. Okazało się to możliwe, pod warunkiem, że kandydaci na pełnoprawnych obywateli liberalno-demokratycznej Republiki udowodnią, że się w niczym istotnym od jego założycieli nie różnią.

  • Czarni więc musieli wykazywać, że choć czarni, to są tacy sami, jak Biali, z rasizmem włącznie;
  • kobiety – że wcale nie są jakoby bardziej emocjonalne od mężczyzn, za to potrafią być niemniej, niż oni, brutalne i bezwzględne.
  • Osoby LGBT+ nadal udowadniają, że ich ideałem jest stały monogamiczny związek dwojga, w którym są też dzieci.

Wszelkie odstępstwa od tych reguł były dowodami na to, że się na obywateli nie nadają, wszelkie dostosowanie się do nich wykazywało wyższość wymyślonej przez białych heteroseksualnych mężczyzn instytucji.

Nikt nigdy nie wykazał, że odstępstwo od ich modelu kulturowego byłoby dla tej instytucji ze stratą: oczywistość tego poglądu nie wymagała dowodu. Odstępstwo od własnego modelu kulturowego [mniejszości] tym samym stawało się wartością podstawową.

Najlepiej wyraża to szkolny program edukacji historycznej we Francji, w którym dzieci z Senegalu i Tunezji, Wietnamu i Ukrainy uczą się o „naszych przodkach Gallach” – którzy dzięki temu staja się także i ich przodkami, zastępując przodków rzeczywistych, skazanych na niebyt.

Senegalczycy przychodzą do Gallów, ale Gallowie byli u nich wcześniej

Rozmiar gwałtu symbolicznego jest tu oczywisty – ale oczywista jest też korzyść. Przyjmując metaforycznie galijskich przodków za swoich, przybysze zyskują szansę włączenia się do francuskiej wspólnoty, która szczyci się, wręcz chełpi, swą zdolnością przyjmowania i asymilowania innych. A jako że, na szczęście, narodowość jest tam kwestią wyboru, to jest czymś jednoznacznie dobrym, że państwo wybór taki umożliwia, a jego konsekwencje, choćby jedno formalnie, respektuje.

Z perspektywy kraju, który nie oferuje „przodków Polan” tym, którzy nie są ich biologicznymi potomkami, a jedynie szanse udowodnienia, że się jest godnym dążenia do tego, by kiedyś zostać przyjętym do grona ich potomków, w zależności wszelako od obyczaju, czynów i krwi, propozycja francuska jawi się jako wielce oświecona.

Co więcej to, że są chętni do skorzystania z niej, samo w sobie wygląda na dowód jej wyższości: w końcu to potomkowie Senegalczyków chcą zostać potomkami Gallów, a nie na odwrót.

„To wy przychodzicie do nas, nie my do was” – wypominają Gallowie spod znaku Marine Le Pen, zapominając wygodnie, że to jest konsekwencją tego, że wcześniej Gallowie przyszli do Senegalczyków, z katastrofalnym dla tych ostatnich skutkiem.

Amerykański ikonoklazm: niewolnictwo jak nazizm

Model galijski gwarantuje równouprawnienie kosztem nierównowartościowania, które usiłuje się jeszcze – choć, jak widzieliśmy, fałszywie – uzasadnić w przypadku pochodzenia etnicznego czy koloru skóry, ale już nie w odniesieniu do płci czy orientacji seksualnej: kobiety czy osoby LGBQ też są w końcu potomkiniami i potomkami tych samych Gallów.

Zaś w przypadku USA, gdzie Czarni nie przybyli do Białych, lecz zostali przez nich uprowadzeni i zniewoleni, i byli torturowani, gwałceni i mordowani, nawet to fałszywe uzasadnienie upada.

Podobnie jak w Europie Środkowej upada poczucie kulturalnej wyższości potomków szlachty nad potomkami chłopów, które zresztą odżywa coraz częściej w kulturze tych ostatnich.

Uznanie tego faktu ujawnia fundamentalną sprzeczność wewnętrzną kultury białych heteroseksualnych mężczyzn, oraz jej instytucji: zostały zbudowane na przemocy, a zarazem z odrzucenia przemocy uczyniły fundament swej politycznej tradycji.

Ta sprzeczność właśnie się ujawnia w amerykańskim ikonoklazmie. Masowa przemoc wymierzona w zbiorowości jest dla kultury liberalnej złem absolutnym; dlatego tak kategorycznie potępia ona niemiecki ludobójczy faszyzm.

Nie jest wyobrażalne, by w Europie postawić pomnik naziście, choćby był oprócz tego istotnie na jakimś polu zasłużony: budowniczowie niemieckich Autobahnów czy konstruktorzy Volkswagena nigdy nie zyskają publicznego uznania na jakie by zasługiwali, gdyby nie ta okoliczność.

Podobnie Wernher von Braun [podczas II wojny światowej współtwórca pocisków balistycznych V2, członek partii nazistowskiej, oficer SS - red.] nigdy nie będzie miał swego pomnika w USA, choć to on sprawił, że Amerykanie wylądowali na księżycu.

Ale kategoryczność tego potępienia wynika z faktu, że to biali Europejczycy byli niemieckich nazistów ofiarami; burzyciele pomników w USA żądają po prostu, by tę zasadę poszerzyć także i na mordy, których ofiarą padały ich społeczności. Niewolnictwo czy akty ludobójstwa na Indianach winny dyskwalifikować tak samo, jak nazizm. Bez „ale”.

Nie znajdziemy takich bohaterów

Tyle tylko, że jest to żądanie niezmiernie trudne do spełnienia: bardzo mało mamy bowiem w ogóle bohaterów, którzy by ten status osiągnęli, nie mordując innych.

Ojcowie-założyciele USA wszyscy byli właścicielami niewolników, a cała polityka marszu na Zachód, która uczyniła Stany Zjednoczone tym, czym są, oparta była na eksterminacji Indian.

Z kolei niewiele pomników świętych by się ostało, gdyby zastosować do nich kryterium świętego Ludwika: antysemityzm, czynem ale i słowem, był jednym z fundamentów chrześcijaństwa aż do Zagłady.

Na ulicach wszystkich naszych miast, w Europie, ale także w Azji czy Afryce, stoją posągi ludzi, którzy mordowali i nienawidzili innych. To wspólna pamięć o nich tworzy nasze wspólnoty.

USA są pod tym względem państwem wyjątkowym, jako że jest jednym z nielicznych, którego mit założycielski jest polityczny, a nie etniczny, a imigracja jest jego konstytutywnym, a nie incydentalnym elementem.

Odrzucenie tego mitu dlatego, że jego autorzy byli właścicielami niewolników, oznaczałoby, że zabraknie czynnika stanowiącego o wspólnocie, niezbędnego zwłaszcza w imigracyjnym społeczeństwie.

W tym sensie rację mają najbardziej nawet niesprawiedliwi krytycy ikonoklazmu, którzy twierdzą, że stanowi on w istocie zamach na Amerykę. Rzecz w tym jednak, że tolerancja dla kultu sprawców niewolnictwa i mordów Indian oznacza, że z Ameryki wykluczamy część jej obywateli.

Liberalizm w kryzysie

Black Lives Matter tyczy się nie tylko zamordowanego George’a Floyda i dziesiątków takich, jak on. Tyczy się też milionów ich przodków, którzy przeszli przez plantacje Południa. Tyczy się również milionów tubylczych mieszkańców Ameryki, wytrzebionych przez tych samych, którzy plantacje zakładali.

Ich życie i śmierć miały taką samą wartość jak życie i śmierć tych, którzy ich morderców wynoszą na pomniki, i protestują przeciw ich obaleniu.

Tubylczy mieszkańcy mogli być, gdyby historia potoczyła się łaskawiej, „naszymi przodkami Gallami” jednoczącymi imigrantów na nowym kontynencie; w świadomości tych imigrantów nie ocalała nawet jednak ich nazwa własna, i określa się ich mianem położonego gdzie indziej subkontynentu, do którego Kolumb mylnie sądził, że dotarł.

Owo podważenie wspólnoty stanowi największe niebezpieczeństwo, jakie niesie ze sobą ikonoklazm.

Czarni czy tubylczy odpowiednicy obalanych herosów – John Brown, powiedzmy, czy Sitting Bull – jej nie odbudują, a ci, którzy przekraczają podział – wódz Seattle [wódz plemienia Duwamish. Znany z przypisywanej mu przemowy, którą miał wygłosić 1855 roku, odpowiadając na żądanie sprzedaży ziemi prezydentowi USA, Franklinowi Pierce’owi- red.], powiedzmy, czy były niewolnik Frederic Douglas – mogą właśnie z tego powodu być dla ikonoklastów nie do przyjęcia.

Kultura liberalna zawsze jednak szczyciła się tym, że potrafiła przezwyciężać podziały, a sukcesy dwudziestowiecznych walk o równouprawnienie są dowodem prawdziwości tej tezy. Rzecz w tym jednak, że w naszym stuleciu liberalizm poważnie stracił na wiarygodności; znaczący udział Białych w ruchu BLM wynika nie tylko z autentycznej identyfikacji z jego oburzeniem i celami, ale także z utraty wiary w to, że istniejący system zdolny jest dać sprawiedliwe zadośćuczynienie.

Owo rozczarowanie wyrasta w dużym stopniu z kluczowych doświadczeń, jakimi były kryzys finansowy 2008 r., czy pandemia roku obecnego, a w Europie także kryzys uchodźczy 2014 r. Coraz bardziej brak, w dawnym obozie liberalnym, krytycznej masy osób przekonanych, że jego podstawowa obietnica: równouprawnienie gwarantuje sprawiedliwość, pozostaje wiarygodna.

To oni są na ulicach, manifestując poparcie dla BLM, i znacząco zwiększając siłę oddziaływania politycznego tego ruchu.

Dla znacznej części białej klasy średniej tolerancja dla rasizmu straciła wszelki legitymizm, a to znaczy, że legitymizm straciła wszelka tolerancja dla rasizmu.

Z tej perspektywy to, że Waszyngton choć wprawdzie był właścicielem niewolników, ale także i pierwszym prezydentem niepodległych Stanów, nie ma znaczenia.

Dalsze równouprawnienie będzie niesprawiedliwe dla białej większości

Ale ta utrata znaczenia ma znaczenie, i to zasadnicze, dla reszty białej większości, która dochodzi do wniosku, że dalsze równouprawnienie gwarantuje nie sprawiedliwość, lecz niesprawiedliwość – wobec nich samych.

Ta część społeczeństwa pogodziła się już z równością praw innych, choćby dlatego, że tłumienie tej równości byłoby znacznie bardziej kosztowne. Nie uważają jednak, by odmienne od ich własnych wzory kulturowe były tak samo wartościowe, jak ich własne.

I trafnie rozpoznają w rozmaitych pozapolitycznych postulatach równościowych, jak prawo do małżeństw jednopłciowych, reformy językowe równouprawniające formy żeńskie, czy egzekwowane prawnie parytety rasowe, zamach na dominującą dotąd rolę ich systemu wartości.

To właśnie chcieli wyrazić, krzycząc na faszystowskim wiecu w Charlottesville, „Nie zastąpicie nas!”.

System wartości, w którym niewolnicy Waszyngtona są mniej ważni od Deklaracji Niepodległości, nie może współistnieć z tym, w którym relacja ta jest odwrotna. Może zostać jedynie przezeń zastąpiony.

Takie dylematy, rzecz jasna, to chleb codzienny liberalnej demokracji, która umiejętność mówienia „tak, ale…” oraz „z drugiej strony…” opanowała do perfekcji. Bez trudu można sobie wyobrazić opatrzenie posągów Waszyngtona czy Jeffersona tabliczkami, informującymi także o haniebnych stronach ich biografii, czy przypominającymi, że był nie tylko winny masowych mordów Indian, lecz także był obrońcą biednych w konfliktach z bogaczami.

Tadeusz Kościuszko czy Ulisses Grant mogliby stać się bohaterami z odzysku, zaś Czarni czy tubylczy przywódcy zyskać więcej miejsca na cokołach.

Tyle tylko, że zabiegi takie mają sens wówczas, gdy zaufanie do liberalnej demokracji jednoczy politycznych przeciwników. Dziś ani elektorat Trumpa, ani działacze antyrasistowscy zaufania takiego nie mają, i trudno się im dziwić. Zaś wcześniejsza złożoność amerykańskich politycznych podziałów dziś sprowadza się do prostej formuły: MAGA [hasło Trumpa Make America Great Again] vs. BLM.

Niewiele naszych monumentów przeżyję tę rewolucję

Dlatego to, co dzieje się w Stanach, istotnie przypomina początek rewolucji. Jak wiele innych podobnych przemian, przeniesie się ona zapewne też i na inne kontynenty: można przypuszczać, że niewiele naszych monumentów przeżyje jej baczne spojrzenie.

Niektóre procesy już zostały uruchomione: w tych dniach niemiecki Sąd Najwyższy rozpatrzy

skargę niemieckiego Żyda, który stwierdził, że znieważa go wczesnośredniowieczna płaskorzeźba na fasadzie kościoła w Wittenbergu, przedstawiająca rabina z twarzą wepchniętą pod ogon maciory.

Ten antysemicki motyw, zwany Judensau – żydowska maciora – był w średniowiecznej Europie bardzo popularny, zwłaszcza w Niemczech, ale także na przykład w Polsce, w archikatedrze gnieźnieńskiej.

Wnioskodawca nie skarży kościoła, który sam usiłował usunąć płaskorzeźbę, jako głoszącą nienawiść i sprzeczną ze współczesnym nauczaniem chrześcijańskim. Konserwator zabytków orzekł jednak, że płaskorzeźba musi pozostać na miejscu, bo jest zabytkowa. I kościół, i wnioskodawca zaś uznali, że samo umieszczenie tablicy wyjaśniającej nie wystarczy.

Bez trudu można przewidzieć, że i ta rewolucja będzie zżerać własne dzieci, wyrządzi mnóstwo krzywd, zrodzi jeszcze bardziej brutalną kontrrewolucję – i przekształci naszą rzeczywistość społeczną tak, że następne pokolenia nie będą mogły zrozumieć, jak mogliśmy żyć w takiej krzywdzie i zakłamaniu.

;
Na zdjęciu Konstanty Gebert
Konstanty Gebert

(ur. 1953), psycholog, dziennikarz „Gazety Wyborczej”, obecnie stały współpracownik „Kultury Liberalnej”. Założyciel i pierwszy redaktor naczelny żydowskiego miesięcznika „Midrasz”. W stanie wojennym, pod pseudonimem Dawid Warszawski, redaktor i dziennikarz podziemnego dwutygodnika KOS, i innych tytułów 2. obiegu. Autor ponad dwóch tysięcy artykułów w prasie polskiej i ponad dwustu w międzynarodowej, oraz kilkunastu książek. Książka „Ostateczne rozwiązania. Ludobójcy i ich dzieło” (Agora 2022) otrzymała nagrody im. Beaty Pawlak, Klio oraz im. Marcina Króla. Jego najnowsze książki to „Spodnie i tałes” (Austeria 2022) oraz „Pokój z widokiem na wojnę. Historia Izraela” (Agora 2023). Twórca pierwszego polskiego podcastu o Izraelu: „Ziemia zbyt obiecana”.

Komentarze