Zapewne informacja, że zapasy węgla w elektrowniach i kopalniach sięgają 14,5 mln ton nie przemawia do czytelników. Gdyby zebrać zwały węgla z kopalń i energetyki, i uformować stożek, to nie tylko zakryłyby Pałac Kultury, ale jeszcze starczyłoby na zasłonięcie trzech pobliskich wieżowców. Co z tego wynika dla branży? Kłopoty - pisze Rafał Zasuń
Po majowych wyborach prezydenckich branżę węglową czeka znowu restrukturyzacja i nieuchronne zamknięcie kolejnych kopalń. Nie wiadomo tylko czy w rządzie wszyscy zdają sobie z tego sprawę - analizuje Rafał Zasuń w wysokienapiecie.pl. (Oryginalny tytuł tekstu „Górnictwo czeka na majowe wybory”)
Skąd się wzięły tak olbrzymie zapasy węgla? Górnicze związki narzekają na import „wrażego” rosyjskiego surowca, ale o wiele większe znaczenie miał import prądu.
W zeszłym roku do Polski napłynęło 10 TWh prądu czyli 6,5 proc. krajowego zużycia. Hurtowe ceny prądu na Zachodzie (na Litwie zresztą też) są niższe niż w naszym kraju, więc energia wlewa się szeroką strugą. Ponad 10 TWh prądu od sąsiadów zbiegło się ze spadkiem zużycia węgla kamiennego o ok. 3 mln ton.
Drugi powód to rosnący szybko udział energii odnawialnej –mamy już ponad 1 GW w fotowoltaice, jej udział bardzo szybko rośnie. To oznacza, że ok. 0,5 miliona ton węgla nie ma gdzie spalić.
Kolejny cios w górnictwo to łagodna zima (o ile to, co się dzieje, godzi się jeszcze nazwać zimą). Popyt na prąd i ciepło w listopadzie, grudniu i styczniu jest niski. Mniej zatem – choć trudno powiedzieć o ile – sprzedaje się też grubego węgla do gospodarstw domowych, szkół czy szpitali. To także ma duże znaczenie, bo na tym surowcu zarabia się najlepiej.
Energetyka nie jest w stanie odebrać nawet minimalnych zapisanych w kontraktach z PGG ilości węgla. Górnicze związki zwalają wszystko na import węgla, ale to odwracanie uwagi od prawdziwej przyczyny. Szczegółowych danych o imporcie węgla za 2019 roku jeszcze nie udostępniono, ale wiadomo, że jest znacznie mniejszy niż w rekordowym roku 2018. Wtedy sięgnął prawie 20 mln ton, w 2019 roku to ok. 14 mln.
Miałów energetycznych spoza Polski elektrownie spaliły w 2018 roku ok. 2 mln ton. Nie przeszkodziło to Polskiej Grupie Górniczej mieć w 2018 rekordowe 493 mln zł zysku, osiągniętego dzięki rekordowo wysokim cenom węgla. Za 2019 roku ten zysk wyniesie ok. 100 mln zł, o ile PGG nie utworzy jakichś rezerw.
Najgorsza sytuacja jest w kopalniach Tauronu.
Powtarza się historia z lat 2014-2015. Wtedy było jasne, że bez głębokiej restrukturyzacji się nie obejdzie. W 2016 roku rząd zamknął kilka kopalń, dwie śląskie spółki - Kompanię Węglową i Katowicki Holding Węglowy - połączono w jedną Polską Grupę Górniczą, banki musiały się zgodzić na ścięcie i wydłużenie spłaty sięgającego 2 mld zł długu.
Spółki energetyczne wpompowały w PGG 2 mld zł świeżego kapitału.
Prezesi spółek energetycznych traktują pytanie czy ich spółki dostaną go z powrotem, nie mówiąc już o obiecanej 16 proc. stopie zwrotu jak towarzyski nietakt.
Górnicze związki wysyłają gniewne listy do premiera domagając się interwencji. Wiceminister Adam Gawęda obiecał utworzenie „centralnego magazynu węgla”. Wysypie się tam surowiec, którego nie ma już gdzie trzymać przy kopalniach, ale to przecież nie jest żadne długoterminowe rozwiązanie.
Związki zawodowe nadal domagają się podwyżek płac, a zarząd nie potrafił ich nakłonić do uzależnienia pensji od wskaźników efektywności. Negocjacje znalazły się w impasie.
Co się będzie działo dalej? Kluczowe pytanie brzmi:
Czy PGG utrzyma płynność finansową do wyborów prezydenckich?
Jeśli tak, to rząd będzie zwlekał z wszystkimi decyzjami. Jeśli zaś spółce zajrzy w oczy widmo plajty w marcu czy kwietniu, to prawdopodobnie rząd wybierze jakiś prosty wariant pomocy.
Jeśli spółka dociągnie jakoś do maja, to po wyborach przyjdzie czas na decyzje. Na razie wiadomo, że zarząd do końca roku chce zamknąć ruch „Pokój” w kopalni „Ruda”. Wstrzymano tam roboty przygotowawcze, co wywołało gniewne listy związkowców. Ale gdyby kierować się zdrowym rozsądkiem, to do zamknięcia nie jest tylko „Pokój”, lecz wszystkie cztery rudzkie kopalnie.
I po wyborach tak się pewnie stanie. Rząd zapewne znowu wstrzyknie do PGG świeży kapitał przy pomocy spółki TF Silesia, która obok energetyki i Węglokoksu jest głównym akcjonariuszem. Do tego potrzebna będzie zgoda Komisji Europejskiej, która zostanie udzielona, ale tak jak w 2016 r. ceną będzie zamknięcie jakichś kopalń. Być może będzie potrzebne kolejne ścięcie długu, co jednak nie specjalnie zaboli banki-wierzycieli, bo już dawno porobiły odpisy na obligacje PGG.
Dwie najważniejsze niewiadome to
Jeżeli rządzący pójdą na ustępstwa i poprzestaną na jednej - dwóch kopalniach, to za rok czy dwa lata będą mieli ten sam problem. Dwaj analitycy Polskiej Grupy Górniczej - Radomir Ragus i Łukasz Mazanek - pokusili się na łamach „Przeglądu Elektrotechnicznego” o wyliczenie, o ile mniej węgla będzie potrzeba w związku ze zgłoszonymi już do Urzędu Regulacji Energetyki i PSE planami odstawień starych bloków węglowych do 2030 roku. Wyszło im, że między 2018 a 2030 rokiem popyt spadnie z 55 mln ton do 46 mln ton, czyli o 9 mln ton.
Tymczasem z opracowanego przez resort energii w poprzednim rządzie projektu Polityki Energetycznej Państwa do 2040 roku wychodzi, że energetyka w 2030 roku będzie potrzebować tylko 4 mln ton węgla mniej.
Różnica wynosi 5 mln ton – to roczna produkcja dwóch-trzech kopalń. Pozostawiamy domyślności Czytelników, który scenariusz jest bliższy rzeczywistości i jakie decyzje dotyczące zamykania kopalń należałoby w związku z tym podjąć.
Niestety, górnicze związki zawodowe wciąż uparcie nie chcą przyjmować faktów do wiadomości. Można by przecież ułożyć racjonalny program zamykania poszczególnych kopalń, rozpisać to na lata, zaplanować budżet. Górnicy wiedzieliby jaką mają perspektywę.
Zamiast tego związkowcy mydlą im oczy, narzekając na jakoby duszący górników import węgla albo podatki. Pojawiają się też nowe tony. W niedawnym komunikacie górniczej „S” mamy takie zdanie:
„Co gorsza, nominacje na stanowiska kierownicze otrzymują osoby z klucza politycznego, przez co poziom zarządzania niektórymi kopalniami drastycznie się obniżył”.
Trudno powiedzieć jak zachowają się związkowcy w razie kryzysu. Olbrzymią rolę odegra rywalizacja między poszczególnymi centralami i poszczególnymi liderami.
Minister energii Krzysztof Tchórzewski przekonywał władze partii, że powinien zostać w rządzie, bo jest najlepszą osobą do negocjacji z górnikami. Ale Dominik Kolorz, szef śląsko-dąbrowskiej „Solidarności”, który poróżnił się z Tchórzewskim, obiecał Nowogrodzkiej, że utrzyma spokój na Śląsku, gdy Tchórzewskiego nie będzie w rządzie – opowiadała nam dobrze poinformowana osoba zbliżona do rządu.
Jeśli to prawda, to pokazuje siłę górniczych liderów. Ale przecież nie jest przesądzone, że wpływy Kolorza okażą się na tyle silne żeby powstrzymać związkowe „doły”. Nie wiadomo zresztą czy ta obietnica „spokoju” dotyczy także zamykania kopalń.
Dominik Kolorz jeszcze w 2015 roku mówił, że „nie ma czegoś takiego jak nierentowna kopalnia”. Zabawne, że dokładnie to samo twierdził w 1984 roku przywódca wielkiego strajku górników w Anglii, Arthur Scargill. Strajk zakończył się klęską, górnicy wrócili do pracy nic nie uzyskawszy, w 2019 roku nie ma już w Anglii ani jednej kopalni węgla energetycznego.
Scargill pozostał niereformowalny – ostatnio opowiadał, że dzięki brexitowi będzie można w Anglii ponownie otworzyć zamknięte kopalnie.
Czy nasi związkowcy mają podobny kontakt z rzeczywistością?
Komentarze