0:000:00

0:00

Tatiana 42 lata, dwie córki i syna. Anastazja ma 14 lat, Katarina 6 lat, a Nikita 4. Z Kijowa uciekli w piąty dzień wojny. Kiedy rozmawiamy, Tatiana stoi na szpitalnym korytarzu na oddziale hematologii w Gdańsku. To tam leczy się chory na białaczkę 4-letni syn Tatiany z zespołem Downa.

[video width="1920" height="1080" mp4="https://oko.press/images/2022/03/20220325-tatiana-szpital-hd.mp4"][/video]

"Chcę opowiedzieć swoją historię, bo my, ludzie z Ukrainy, jesteśmy w sytuacji, która mogła przydarzyć się każdemu. Chcę powiedzieć, kim byłam i co straciłam. Boje się, że ludzie pomyślą, że przyjechałam do Polski, bo chcę mieć lepsze życie i chcę dostać coś za darmo. Ale to nieprawda. Ratowałam siebie i swoje dzieci".

Dobre życie

Przed wybuchem wojny Tatiana prowadziła w Kijowie trzy firmy. "Zajmowałam się nieruchomościami i architekturą, pracowałam jako agentka nieruchomości. Dzieci wychowywałam sama, czasem pomagał mi były mąż i rodzice. Anastazja chodziła do szkoły, Katarina do przedszkola. To było dobre życie" - mówi Tatiana.

O tym, że Nikita jest chory, rodzina dowiedziała się w listopadzie 2021 roku. "Syn gorączkował, chudł, dużo chorował. Lekarze postawili diagnozę: białaczka i zaczęli jego leczenie. Nikt z nas nie podejrzewał wtedy, że w Ukrainie wybuchnie wojna".

"Nikita przyjmował chemioterapię w kilkutygodniowych odstępach czasu. Kiedy między jednym a drugim cyklem mógł wrócić na kilka dni do domu, brałam wolne w pracy, żeby się nim zajmować. Zawsze jestem przy nim. Córkami zajmowała się wtedy rodzina. Tak żyliśmy przez ostatnie miesiące. A potem Rosjanie zaczęli nas zabijać".

Dzień przed wybuchem wojny Nikita skończył kolejny cykl chemioterapii i miał dobre wyniki, więc lekarze pozwolili wrócić mu do domu na jeden dzień. "Wzięłam wolne w pracy i wczesnym rankiem odebrałam Nikitę ze szpitala. Kiedy weszliśmy do domu, pierwszy raz zawyły syreny alarmowe. Zrozumiałam, że Rosja zaatakowała Ukrainę" - opowiada Tatiana.

Piwnica

"Pobiegłam do banku, stałam w długiej kolejce. Po godzinie udało mi się zabrać trochę oszczędności i dokumentów. Spakowałam ubrania Nikity do plecaka. Kilka koszulek, bielizna, lekarstwa. Wiedziałam, że musimy wrócić do szpitala. To było ważne. Nikita nie mógł przerwać leczenia. Bałam się, że później będę mieć problem, żeby tam dojechać".

Tatiana pojechała z Nikitą do szpitala Ohmatdyt w Kijowie.

"Kiedy wieczorem zawyły syreny, byliśmy już w szpitalu. Wzięłam Nikitę, chleb i wodę i zbiegłam do piwnicy. Siedzieliśmy w wąskim korytarzu z innymi kobietami i ich chorymi dziećmi. Pierwszą noc spaliśmy na podłodze, podpierając się wzajemnie ciałami. Rano poszłyśmy z innymi mamami na górę. Zniosłyśmy do piwnicy krzesła, materac, koce i poduszki. Dzieci spały na materacu, my na krzesłach" - opowiada Tatiana.

Syn Tatiany Nikita śpi w schronie w piwnicy w szpitalu w Kijowie podczas bombardowania
Kijów. 25 marca 2022 rok. Syn Tatiany Nikita chory na białaczkę śpi razem z innymi dziećmi w schronie, w piwnicy szpitala Ohmatdyt podczas bombardowania Kijowa. Fot. archiwum własne

"Tak spędziliśmy pięć dni i pięć nocy. Kiedy było cicho, dzieci, które potrzebowały lekarstw, wchodziły na górę. Dostawały leczenie, a potem wracały na dół. Ale niektóre musiały być podłączone do specjalnej aparatury podtrzymującej ich życie. Leżały na górze nawet wtedy, kiedy na Kijów spadały bomby. Anastasia i Katarina zostały w domu z tatą. Kryli się w parkingu podziemnym. Kolejne dni zlewają mi się ze sobą" - opowiada Tatiana.

"Zdjęcia z piwnicy opublikowałam w mediach społecznościowych. Napisała do mnie Polka, żebym uciekła z Ukrainy do Polski, że mi pomoże. Powiedziałam, że nie mogę, bo mam chore dziecko, które wymaga leczenia. Ale ona znalazła szpital w Gdańsku, w którym mógłby leczyć się Nikita".

"Tego samego dnia do szpitala weszli ukraińscy żołnierze, którzy szukali rannych Rosjan. Byłam przerażona. Bałam się. Inne kobiety też się bały, że nie wyjdziemy szpitala, że Rosjanie wyzdrowieją i nas zabiją. Zrozumiałam, że muszę zabrać dzieci i wyjechać do Polski. Mój były mąż spakował dziewczynki i przewiózł je samochodem pod szpital. Koło północy dowiedziałam się od lekarza, że nad ranem przyjadą po nas wolontariusze, że pojedziemy do Lwowa, a potem w kierunku polskiej granicy. Wyjechaliśmy o dziewiątej rano" - mówi Tatiana.

Ucieczka

"Nikita źle się czuł. Jadł tylko chleb i pił wodę. Co chwilę zatrzymywaliśmy się w punktach wojskowych. Tam sprawdzali nasz autobus, bagaże. Jechaliśmy z 20 chorymi onkologicznie dziećmi. Cały czas miałam kontakt z rodziną z Polski, która chciała mi pomóc. Wyruszyli na polsko-ukraińską granicę do Medyki. Jechali prawie 10 godzin, żeby nas odebrać. Postanowiłam im zaufać. Chciałam uratować siebie i dzieci".

42-letnia Tatiana, jej dwie córki Anastasia (14 lat) i Karina (6 lat) oraz syn Nikita (4 lata) wyjeżdżają autobusem z 20 innymi chorymi onkologicznie dzieci z bombardowanego Kijowa do Lwowa, żeby potem przedostać się do Polski. Fot. archiwum własne

"Do Lwowa dojechaliśmy wieczorem. Tam czekał nas bus, który przyjechał z granicy polskiej z pomocą humanitarną. Zabrał nas w drodze powrotnej. Bałam się wyjeżdżać z trójką dzieci z kraju, bez żadnej pomocy, sama, z ludźmi, których nie znam. To było ryzykowne. Byłam przerażona. Ale chciałam, żeby moje dzieci były bezpieczne".

"W kabinie busa było tylko niewielkie okno, przez które docierało do nas światło. Jechaliśmy tak dwie godziny, Nikita leżał na specjalnym łóżku. W niedzielę 3 marca 2022 roku wysiedliśmy z busa w Medyce. Odebrała nas tam rodzina z Gdańska. Do Gdańska jechaliśmy kolejne osiem godzin. Było mi ciężko podjąć decyzję, żeby wysłać moje dzieci do domu ludzi, których nie znam, ale nie miałam wyjścia. Wzięli moje córki pod opiekę i jestem im za to bardzo wdzięczna. Nas zawieźli do szpitala, na oddział hematologii w jednym z gdańskich szpitali".

Nikita został od razu przyjęty do szpitala. Lekarze zrobili mu badania krwi, nakarmili go, dali świeże ubrania ze zbiórek od wolontariuszy.

"Rano przyszedł do mnie lekarz i powiedział, że Nikicie pogorszyły się wyniki. Wydawało mi się, że nadal jestem w Ukrainie, że muszę wziąć Nikitę i uciekać. Po jakimś czasie się uspokoiłam, to wrażenie minęło".

Tatiana od trzech tygodni jest z Nikitą na oddziale onkologicznym w Gdańsku. Śpi obok jego łóżka na rozkładanym fotelu.

"Dostajemy tu wspaniałą opiekę. Nikita skończył trzeci cykl chemioterapii. Leczenie ma trwać od sześciu do 11 miesięcy. Ciało Nikity walczy teraz, żeby wytworzyć nowe komórki w krwi i wyzdrowieć. Czekamy, aż wyniki mojego syna się polepszą. Każdego dnia myślę o tym, co z nami będzie. Rano czuję się dobrze, bo zajmuję się Nikitą. Gorzej jest wieczorami. Przychodzi wtedy strach o jutro. Czasem wpadam w panikę. Ale wiem, że mam siłę, żeby poukładać życie na nowo. Dają mi ją moje dzieci" - opowiada Tatiana.

4-letni Nikita chory na białaczkę w szpitalu w Kijowie. Fot. archiwum własne

"Jak tylko Nikicie polepszą się wyniki, pójdę do pracy. Chcę zapewnić dzieciom dobre życie, dać im komfort i spokój, żeby mogły się rozwijać. Uczę się już polskiego, mam specjalną aplikację na telefonie, mówię płynnie po angielsku. Chcę żyć w Polsce. Nie chcę wracać do Ukrainy. Codziennie o czwartej rano syreny alarmowe budzą tam mojego byłego męża i rodziców. Wczoraj dzwoniła do mnie mama. Powiedziała, że nie ma do czego wracać, że jeżeli jesteśmy bezpieczni w Polsce, to mamy zostać".

W moim kraju

Córkami Tatiany zajmuje się polska rodzina w Gdańsku, która przyjęła je do siebie do domu. "Moje córki dostały ubrania i jedzenie. Jestem za to bardzo wdzięczna, bo z Ukrainy uciekłam z jedną torbą, w której miałam portfel, telefon, kosmetyczkę i lekarstwa dla mojego syna. Anastasia uczy się zdalnie w szkole w Kijowie. Katarina chodzi do polskiego przedszkola. Podoba jej się tam, spotkała tam kilka dzieci z Ukrainy" - mówi Tatiana.

Starsza córka Tatiany cały czas płacze. "Chce wrócić do domu, do Ukrainy. Ma tam twoich przyjaciół. Tęskni za domem, za swoim pokojem, za swoim życiem. To odnalezienie się w nowym świecie jest ciężkie. Ale dla mnie najważniejsze jest to, że dzieci są bezpieczne".

"Miałam dobre życie i nie chciałam wyjeżdżać z Ukrainy. Moja historia to tylko jedna spośród tysięcy innych historii ludzi, którzy uciekli z Ukrainy. My, ludzie z Ukrainy, jesteśmy w sytuacji, która mogła przydarzyć się każdemu.

W jeden dzień musiałam zostawić swoje życie, spakować plecak i uciec z dziećmi. Nie przyjechałam tu po to, żeby mieć lepsze życie. Pierwszy dźwięk wyjącej syreny alarmowej w Kijowie to był moment, w którym straciłam wszystko. To był tylko jeden moment. Teraz Rosjanie zabijają nasze dzieci, strzelają do nich. Przekroczyć polsko-ukraińskiej granicę z chorym onkologicznie dzieckiem było dla mnie bardzo trudne. Chciałabym wrócić do mojego kraju, ale nie mogę. Bo tam teraz jeden człowiek zabija drugiego człowieka. To musi się zatrzymać".

;

Udostępnij:

Julia Theus

Dziennikarka, absolwentka Filologii Polskiej na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, studiowała też nauki humanistyczne i społeczne na Sorbonie IV w Paryżu (Université Paris Sorbonne IV). Wcześniej pisała dla „Gazety Wyborczej” i Wirtualnej Polski.

Komentarze