Gdy nad Tatrami przeleci odrzutowiec, zawyje syrena strażacka, dzieci pytają: „Tu też wojna?”. Mała Nastia z Tarnopola patrzy na Giewont i czuje się bezpieczna, bo jak zajdzie potrzeba, to rycerz się obudzi i obroni ten kraj. - Jak górale pomagają Ukraińcom
Na zdjęciu: Baner na Hotelu PRL w Zakopanem z napisem po ukraińsku: "Tatusiu, jestem w bezpiecznym miejscu. Czekam na ciebie w Zakopanem."
W Zakopanem pada śnieg wielkimi płatkami. Nastia ma 7 lat, od kilku dni mieszka w centrum Zakopanego, na trzecim piętrze Hotelu PRL, który oprócz świetlicy dla dzieci, udostępnił ukraińskim uchodźcom pokoje ze śniadaniem, obiadem i kolacją.
Mama Nastii szybko znalazła pracę w kuchni, więc dziewczynka o 6 rano zbiega na dół bawić się z recepcjonistą Piotrem, a o 09:30 idzie do świetlicy bawić się z innymi dziećmi. - Mama zabrała z domu psa, bieliznę i ładowarki do telefonów – opowiada dziewczynka – ja lalkę Frozen, druga została, kiedyś po nią wrócę.
Nastia już tak się nie boi. Patrzy na Giewont i mówi, że jak będzie działo się coś złego, to śpiący rycerz się obudzi i wszystkich obroni.
Koleżanka Nastii, Diana, (7 lat) rysuje gołąbka pokoju. Z Tarnopola zabrała kota i pluszowego jednorożca. Jej matka Ira opowiada jak Diana i jej piętnastoletni brat nie chcieli opuszczać domu. Syreny wyły, a oni nie chcieli wejść do samochodu. Bo tam zostawała babcia, dziadek, tata, koleżanki i koledzy ze szkoły, których rodziny nie miały jak dostać się do Polski. Teraz dzieci płaczą, gdy rozmawiają przez telefon z tatą, on tam plecie siatki maskujące na czołgi. – A ja na tabletkach uspokajających, bo łzy już się skończyły – pochlipuje Ira.
W świetlicy cicha dziewczynka wykleja ludową wycinankę i ogląda na Tik Toku gadającego Putina, chce dowiedzieć się, dlaczego zaatakował jej kraj. Weronika ma 12 lat, jej rodzice zostali w Łucku, żeby walczyć, a ona z młodszym bratem i babcią kwaterują u pani Danuty parę ulic od Hotelu PRL. Potem dowiem się, że góralka martwi się o dziewczynkę, bo ta płacze po kątach.
Misza (5 lat) i Markijan (7 lat) bawią się samochodami na dywanie, ich mama ma oczy czerwone od łez. Przyjechali wczoraj ze Lwowa: - Nie opowiadam dzieciom za dużo. Gdy płaczę, starszy mówi: „Mama nie oglądaj wiadomości”, ale jak tu nie oglądać, więc cały czas leci rządowy Telegram i kanał Viber z oficjalnymi newsami z Ukrainy.
Halina jutro zaczyna pracę, będzie szyła firany, pokazuje mi w telefonie zdjęcia, jak jechała z córką i wnukami z Kijowa do Lwowa, 20 godzin, upchnięci, na stojąco: - Dzieci wiedzą tylko, że w naszym domu jest wróg, z którym trzeba walczyć i dlatego tata tam został.
Córka Haliny, Mariia, zabrała całą butlę tabletek uspokajających. Jest genetykiem-biologiem, teraz jako wolontariuszka tłumaczy na angielski karty pacjentów onkologicznych przewiezionych z Ukrainy do Polski. – Moja trzyletnia córka budzi się co noc, trzyma mnie za szyję, ciągle pyta: „Mama, zostaniesz ze mną?” Ten pociąg jej się śni, zimny, pełen płaczących dzieci i zwierząt? Albo nasz kijowski schron z czasów I wojny? – zastanawia się Mariia. – Syreny wyły, dwadzieścia osób z nami, a ona bawiła się świnką morską. Gdy przekroczyliśmy granicę, dali nam jedzenie, leki, gorącą herbatę, wózek dla małej. Jakiś pan z Oświęcimia powiedział, że może zabrać nas do Krakowa, ale zawiózł prosto do Zakopanego, gdzie moja koleżanka zarezerwowała dla nas pokój w tym hotelu. Jest ciepło, dobre wyżywienie, mała ma tu inne dzieci, ale ciągle pyta: „Kiedy wracamy do domu?”
Nasze kijowskie przedszkole wysłało informacje na Viberze, żeby dzieciom mówić prawdę, przecież one widzą, że my dorośli boimy się i płaczemy. Pierwszego dnia wojny przysłali też rekomendacje, co przyszyć do dziecięcych kurtek, co napisać niezmywalnym mazakiem dziecku na ramionach: adres, imię, nazwisko, telefon, datę urodzin, grupę krwi. Wysłali też audiobooki dla dzieci, ukraińskie bajki ludowe, psychologiczne gry dla odstresowania, co robić, gdy dzieci nie mogą spać, gdy stają się agresywne. Trzeba je przytulać, tłumaczyć: „Jestem blisko i zrobię, co mogę, żeby cię chronić”. Ale nigdy nie obiecywać, że wszystko będzie dobrze.
Dorota Sterba, zakopianka, przed wojną organizowała jazzowe koncerty i prowadziła biuro podróży, świetlica dla ukraińskich dzieci to jej pomysł i koleżanki, doświadczonej pedagog. - Musiałam uciec od wojny – mówi Dorota – Zająć się czymś. Wystarczył jeden telefon do właściciela Hotelu PRL, od razu dał salę.
Drugi telefon do administratorki strony FB „Podhale pomagamy”. Wrzuciła post, że potrzebne zabawki, puzzle, gry, przybory papiernicze dla dzieci, na drugi dzień miałyśmy tyle, że hurtownię mogłybyśmy założyć, wszystko nowe. Nasza świetlica działa rano i po południu plus soboty, w niedzielę zamykamy na dezynfekcję – tłumaczy Dorota.
Ma tu być jeszcze Teatr Witkacego z zajęciami dla dzieci, joga, Polskie Koleje Linowe też pomagają, ma być dowożona pizza, a psycholożka dziecięca jest pod telefonem.
- Ale jest problem z wolontariuszami do pomocy przy dzieciach, wszyscy mogą w sobotę, mało kto rano. Jest też chłopiec, który bije dzieci i rozrabia, nie będzie mógł zostać, to nie jest świetlica terapeutyczna. Uważam, że urząd miasta powinien otworzyć ukraiński żłobek, bo te matki szybko znajdują pracę. Jak na razie miasto mało pomaga, zorganizowali zbiórki darów dla miasta Stryj i tyle. Najwięcej akcji w Zakopanem robią ludzie prywatni, wszystko oddolnie.
Recepcja Hotelu PRL Rzemieślnik, dzwoni telefon, ktoś chce przywieźć dary. Pytam, ile takich telefonów dostają dziennie? - Teraz ze dwadzieścia, wcześniej non-stop – liczy recepcjonistka.
– Przyjeżdżają zmęczeni, z jedną walizką. Raz przyjechała pani z kotami takimi bez sierści, droższymi od mojego auta – śmieje się recepcjonista Piotr – a mam fajnego golfika. Pomieszkała u nas z dziećmi i tymi kotami jeden dzień, nakarmiliśmy ich, a przy wyprowadzce rzuciła kluczami, bo jej tu Wi-Fi za bardzo nie działało. Ale ogólnie są bardzo wdzięczni, dziękują, płaczą, jak wyjeżdżają, zdarzyło się, że chcieli płacić za posiłki.
- A jak ukraińskie dzieci dają sobie radę? – pytam.
- Najmniejsze ma roczek, wczoraj przyjechało. Mamy też piętnastolatka, który z pokoju nie wychodzi, siedzi w komputerze, widzimy go tylko na posiłkach – opowiada recepcjonistka. Chce być anonimowa. - Ta pomoc różnie się na nas odbija, jest na Podhalu fala hejtu, nie każdy chce coś od siebie dać, a wręcz demobilizuje innych.
- Słyszałam ostatnio tekst – dodaje inna pracownica hotelu – Jak to możecie nic z tego nie mieć?! Albo mówią, że dla sławy to robimy.
Do hotelu wchodzi długowłosa blondynka, zakopianka, nie chce podawać imienia. - Przychodzę tu od tygodnia, mieszkam w bloku i przyjąć pod swój dach nie mogę, więc pomagam inaczej. Różne potrzeby Ukrainki mają: wykupienie recepty dla chorego dziecka, znam trochę ludzi w Zakopanem, więc załatwiam pracę, przeważnie do kuchni, bo niestety za ladę się nie nadają, nie znają języka. W kwiaciarni wisiała kartka: „przyjmę do pracy”, ale właściciel proponował pani z Ukrainy tylko 10 złotych za godzinę. Na szczęście inne miejsca są w porządku, minimum 18, 20 zł.
Na Hotelu PRL wisi baner z dzieckiem i napisem po ukraińsku: "Tatusiu, jestem w bezpiecznym miejscu. Czekam na ciebie w Zakopanem." Właściciel hotelu, Piotr Zygarski bardzo zajęty, łapię go nad talerzem gorącej zupy. - Krzywdzące jest twierdzenie, że wszyscy górale to pisowcy i nie pomagają – mówi Zygarski. - Przypomnę, byliśmy pierwszym hotelem w Polsce, który nie przyjmował Rosjan po agresji na Krym. Wówczas spotkaliśmy się z ogromnym hejtem ze strony zakopiańskiej izby gospodarczej i niektórych hotelarzy, bo uważali, że Ruscy zostawiają dużo dutków i trzeba ich wpuszczać tabunami.
Zygarski wygląda na zmęczonego, od dziesięciu dni jest na granicy, ściągnął sierociniec dzieci niepełnosprawnych spod Łucka, 25 osób w tym dwie opiekunki, które ciągle płaczą, i ulokował w swoim drugim obiekcie w Szczebrzeszynie pod Zamościem.
Mówi, że gdy leci helikopter, dzieci chowają głowy w ramiona. - Bardzo łatwo bierze się dzieci z mamusią, małą blondyneczką z niebieskimi oczkami i uśmiechniętym chłopcem – opowiada Zygarski. - Ale moje ogłoszenie o trójce dzieci z epilepsją wisiało 48 godzin na różnych forach bez echa, nikt się nie zgłosił. Dużo miałem takich przypadków, gdy matki na dworcu w Przemyślu wciskały mi w ręce swoje dzieci, bo same chciały wracać i walczyć. Nie pozwalamy na to, bierzemy całe rodziny.
A pamięta pani, że maharadża w czasie II wojny światowej przyjął w Indiach polskie sieroty? My dzisiaj jesteśmy takim zbiorowym maharadżą, więc jak pan Dworczyk mówi, że da 40 złotych na dziecko, to po odliczeniu czynszu, gazu, prądu, wody, śmieci, zostaje mi z tego 11 na wyżywienie, ubranie i leki. Za jeden lek dziecka zapłaciłem 700 złotych. Mam dzieci, które przytuliliśmy i jeśli usłyszę, jak usłyszałem od jednego powiatowego polityka: „To trzeba było nie brać”, obiecuje dam w mordę. Nie chciałbym, żebyśmy brali nasze polskie dzieci za rączkę i musieli uciekać za niemiecką granicę.
Zygarski podnosi głos: - W Zakopanem oddałem 30 pokoi, a fala uchodźców jest dopiero przed nami, ten milion to najbogatsi, którym udało się uciec, czeka nas milion biedoty, której nikt nie koordynuje. Jedyne dwa telefony, które otrzymuję, są z urzędu powiatowego o 9 rano i z komendy policji o 18.: „Ile ma pan ludzi na pokładzie?” Gdy pytam, kiedy zapytacie, czy potrzebne mleko, chleb, to odpowiedź jest następująca: „My tu zbieramy dla celów statystycznych”, więc za chwilę powiem im, to samo co załoga na Wyspie Węży: „Niech spierdalają”.
Czy tu w Zakopanem zaoferowano mi jakąś pomoc z urzędu miasta, MOPS-u? Żartuje sobie pani?
Co zrobił urząd miasta do tej pory? Zorganizował punkty zbiórek darów dla miasta Stryj i potrzebujących Ukraińców w Zakopanem, wydrukował ulotki informacyjne, plakaty, w języku polskim i ukraińskim, założył linię telefoniczną „Pomoc dla Ukrainy” i punkt informacyjny.
Anna Karpiel-Semberecka z wydziału kultury fizycznej i komunikacji społecznej tłumaczy, że wprowadzają właśnie specustawę: 40 złotych na dzień, dla osób goszczących uchodźców i nadawanie PESEL Ukraińcom. - Nie wiemy, ilu ich jest w Zakopanem, nie wszyscy są zarejestrowani, więc to będzie rozłożone w czasie. A jeśli chodzi o bazę noclegową, jest niesamowita inicjatywa mieszkańców, często sami jeżdżą na granicę i zabierają ludzi do siebie – mówi Karpiel-Semberecka.
Żłobka dla dzieci ukraińskich matek na razie nie będzie, bo w Zakopanem w ogóle nie ma żłobka. Ukrainki mogą zgłaszać dzieci się do przedszkoli. – Nie mamy za dużo miejsc, ale dzieci matek pracujących możemy przyjąć, odpłatność jak dla obywateli polskich: pięć godzin programowych bezpłatnych, każda dodatkowa godzina złotówka. - mówi Aneta Zwijacz-Kozica, naczelniczka wydziału oświaty i spraw społecznych urzędu miasta. - Na razie te dzieci boją się mamę zostawić na pięć minut, potrzebują opieki psychologiczno-pedagogicznej. I ta bariera językowa, jak z takim maluszkiem się dogadać? Ale jesteśmy gotowi uruchomić dodatkowe oddziały przedszkolne.
Dyrektora zakopiańskiego MOPS-u Włodzimierza Słomczyńskiego łapię w gorącym czasie, bo właśnie doszły formularze o jednorazowe zasiłki 300 złotych. Są po polsku, czekają na te po ukraińsku.
- A co 500 plus? - pytam.
– Tym zajmuje się ZUS — mówi dyrektor — my nie mamy już trzech groszy, żeby dołożyć. Jak już obywatel Ukrainy będzie u nas legalnie, jako uchodźca, będzie mógł się ubiegać o inne zasiłki.
Tymczasem mieszkańcy Zakopanego działają sami, oprócz Hotelu PRL kolejnym „maharadżą” stał się olbrzymi Hotel ZNP na Ciągłówce, gości i żywi 51 dzieci, których rodzice walczą w Ukrainie. Koordynatorka obcych nie wpuszcza, bo dzieci potrzebują spokoju i pomocy psychologicznej.
Szkoła Podstawowa w Czarnym Dunajcu przyjęła do swojej bazy noclegowej dla sportowców 59 dzieci z rodzinnych domów dziecka w Żytomierzu. Dyrektorka szkoły mówi, że dzieci trzymały się opiekunek, dzwonek, suwak od walizki powodował, że się bały, kazali im usiąść, to siedziały.
Starsze dzieci zwiedziły szkołę, dziwiły ich szafki i słuchawki przy komputerach. - To samorząd gminny ponosi koszty utrzymania, a mieszkańcy wsi przynoszą dary. Właśnie wprowadzamy specustawę: zatrudniamy nauczycieli ukraińskich do matematyki, fizyki i angielskiego. Procedura jest sprawniejsza, bo nie musimy uwierzytelniać ukraińskich dyplomów, sprawdzamy tylko niekaralność. Dzieci będą miały sześć godzin języka polskiego tygodniowo, prowadzone przez nauczycieli polskich. I to nie jest kwestia, żebyśmy na siłę ich polonizowali.
Wójt gminy Czarny Dunajec Marcin Ratułowski: - W szkole już więcej dzieci nie pomieścimy, ale zgłaszają się kolejne obiekty hotelarskie. Prywatny pensjonat Dukat na 200 osób, zapełniony jest w 60 procentach, kierowani są tam ludzie decyzją wojewody. Ci hotelarze dostają od nas dary żywnościowe ze zbiórek, nikt na razie nie przyszedł po pieniądze. Zarejestrowanych uchodźców jest około 250. Wielu zatrzymuje się na chwilę i jedzie na Zachód. Mamy w urzędzie tabelkę, Ukraińcy wpisują: kiedy przyjechał, czy będzie czasowo, gdzie się zatrzymał. Nie wszyscy mają paszporty, dzieci były przepuszczane na akt urodzenia, zdarza się, nie mają żadnych dokumentów, wtedy rejestrujemy według danych, które oświadczają.
W Liceum Ogólnokształcącym w Zakopanem, dyrektor Marek Donatowicz ma 25 ukraińskich dzieci, sytuacja ciągle się zmienia, tworzony jest oddział przygotowawczy, żeby nauczyć młodzież polskiego, ułatwić wejście w polski program nauczania.
Nie było jeszcze mowy o specustawie, a Zakopane zaczynało się zapełniać.
Pensjonat Api przyjął 60 osób. Właściciel nie chce rozmawiać: „Nie ma się czym chwalić”. A na pytanie, jak daje radę finansowo, odpowiada: „Na razie się tym nie martwię”.
Wicedyrektorka liceum, też przyjęła uchodźców pod swój dach, ale nie pogada o tym, bo jest zajęta: „Jest mnóstwo takich ludzi jak ja”.
Mieszkanka Zakopanego, (nie poda imienia, nazwijmy ją Hania): - Są tu teraz dwa obozy: ci, którzy pomagają, i ci, którzy gadają, że pomagający robią to dla sławy.
Hania swój apartament dla turystów oddała rodzinie z okolic Lwowa: babci, dwóm córkom i dzieciom 4 i 7 lat. Dziadek został bronić domu. - Mieszkali przy lotnisku, pierwszego dnia zostało zbombardowane – opowiada Hania. Ten chłopiec siadł na krześle, tak patrzy i mówi: „Będziemy żyć”. Staram się organizować im czas, załatwiłam kartę telefoniczną, pokazałam, jak wybierać produkty w sklepie, bo oni przecież czytają cyrylicą, zabieram na piłkę nożną, plac zabaw.
Zakopiańskie Smaki ogłosili na FB, że pomogą z obiadami przez dwa tygodnie, a śniadania, podwieczorki, uważam, że póki nie pracują (a bardzo chcą iść do pracy), to ja mam obowiązek im zapewnić. Ubrania też, bo przyjechali w trampkach, myśleli, że za trzy dni wojna się skończy. Ukrainki są strasznie wdzięczne, trafiłam na dobrą, wykształconą rodzinę, dziewczyny piękne, zadbane. Dla nich to bardzo upokarzające iść do tych punktów i szukać w darach.
A jak ja daję radę? Jestem pod opieką terapeuty. Pierwsze dni wojny byłam w panice, robiłam zakupy w aptece, żywność, już miałam lecieć do Stanów, a przyjęcie uchodźców bardzo mi pomogło, odkąd one tu są, nawet nie mam czasu się zamartwiać. Dziewczyny pokazują mi kolejne zbombardowane budynki. Ciekawe jak to się dzieje, że piętrowy blok się nie zawala, a zostaje dziura? Ostatnio oglądaliśmy w komórce, jak działa bomba atomowa.
Pani Danuta z Zakopanego pokój, który zwykle wynajmowała turystom, oddała rodzinie z Łucka, babci i wnuczętom 12 i 5 lat. Przyjechali pięć dni temu. – Trochę się bałam, nie wiadomo w jakim stanie ci ludzie przyjadą? Ale pani bardzo sympatyczna, 60-letnia, trochę polski rozumie, bo dwa razy była w Polsce na truskawkach. Gdy przyjechali, byli na adrenalinie, długo zeszło zanim poszli spać. Ta pani jest bardzo skrępowana, podkreśla, że jak znajdzie pracę, będzie płacić, mówię, że nie trzeba. Razem robimy domowe obowiązki, mam kilka pokoi gościnnych, uczę ją jak sprzątać, bo ona strasznie chce pracować, zająć się, żeby nie myśleć. Ma wszystkie dzieci na froncie.
Gdy ktoś zadzwoni z Ukrainy, to pani babcia przychodzi do Danuty i opowiada. Popłaczą sobie razem. Dziś dzwonił najmłodszy syn student, broniący Żytomierza, opowiadał, jak granaty wpadły na plac zabaw i malutkiemu chłopcu urwało rękę.
Śnieg sypie dalej, a w podhalańskiej wiosce Waksmund, górale przyjęli cztery ukraińskie rodziny. Stanisław Dutkiewicz, jego córka Michalina i narzeczony Maciej prowadzą pralnię i od lat wynajmują pokoje dla robotników Zakopianki. Mieli wykończone dodatkowe pomieszczenie, wszystko świeże, gdy wybuchła wojna, Michalina poszła do jednego z ukraińskich pracowników Witalija i zaoferowała pomoc. Witalij zrozpaczony, bo latami tyra w Polsce, oszczędza, żeby córka i żona w Ukrainie miały lepiej, ostatnio nawet dom wyremontował, a teraz co? Wszystko na marne. Na szczęście udało mu się ściągnąć żonę z dziećmi, a także siostrę żony. 300 km od Odessy tydzień czekały na bus.
Michalina: - Te matki opowiadają, że dzieci chowały się, płakały, krzyczały, rakiety, samoloty, szum, syreny, słabo spały w piwnicy. Tutaj w Polsce są spokojniejsze. Przyniosłam im pakę klocków, zabawek, zrobiłam kącik z trampoliną, kolorowym stolikiem. Mamy pytam codziennie, co im potrzeba i daję pieniądze na zakupy żywieniowe. Pan w sklepie jak je pierwszy raz zobaczył, to się rozpłakał, obrzucił dzieci cukierkami.
Czy znam w naszej wiosce innych takich, co przyjęli pod swój dach? Jakaś pani w Łopusznej, pani makijażystka i pani z Media Ekspert - wylicza Michalina. - Klub zabaw dla dzieci w Nowym Targu otworzył się na ukraińskie dzieci, a jak potrzebna była lodówka, dałam post na FB i była gotowa po trzech godzinach.
Pytam Dutkiewicza jak sobie radzi finansowo? - No dzwoniłem do wójta, coś tam obiecują, bo jednak woda, prąd, rachunki kosztują. Ale ile poszło z mojej kieszeni, nawet nie liczę, bo jestem bardzo szczęśliwy. Trza mieć wielkie serce jeden dla drugiego.
Duży góralski dom w Kościelisku, w oknie wisi ukraińska flaga. Właściciel Władek Bętkowski edukator przyrodniczy i przewodnik tatrzański, mówi, że chałupa ma sto lat i jest niekończącą się pracą. Niedawno zrobili z żoną pokój dla znajomych, jak wpadną. Od kilku dni mieszka w nim Natalia Lukyanchuk z Kijowa z córką Wiką, 10 lat.
Bętkowski: – Na Podhalu słyszę ostatnio, że wielu właścicieli pensjonatów przed sezonem może zrezygnować z tej pomocy i starać się o kasę, lub wręcz wypraszać. Bo jak ktoś żyje z wynajmu, a oddał cały pensjonat, to nie jest łatwy wybór. Ale tak naprawdę to się da zrobić, przyjąć kogoś pod swój dach i normalnie żyć: pracować, gotować, spotykać się ze znajomymi. Najbardziej nie rozumiem góralskiej obawy, co kto pomyśli. A co złego w promowaniu, nie siebie, ale pozytywnej idei?
Natalia Lukyanchuk jest ukraińską aktorką i reżyserką telewizyjną. Jej córka Wika pierwszy raz była dziś w polskiej szkole, dzieci częstowały ją jedzeniem i wołały: „Chodź”, i ona szła. Wika lubiła ludzi, a teraz w Zakopanem, nie chce wyjść z samochodu, ani jeździć na salę zabaw, na sankach mówiła, że nie ma siły.
- W czwartek, gdy wybuchła wojna – opowiada Natalia — zatelefonowała do mnie przyjaciółka, dziennikarka: „Uciekajcie z Kijowa”. Wcześniej umówiłam się ze znajomą, która ma malutkie dziecko i nie posiada auta, że gdyby się coś działo, to jej pomogę. Już miałam dzwonić do niej, a tu bach, bach, lecą bomby. Zaczęłam w panice wszystko zbierać z półek, szafek. Wika stała spokojna i gotowa, spakowała swoje rzeczy kilka dni wcześniej. Bardzo żałuję, że nie obudziłam sąsiadów – płacze Natalia — byłam w takim stanie, nic nie rozumiałam. Nie pamiętałam adresu tej koleżanki, ręce się trzęsły, szukałam w internecie, pytałam Wikę: „Co robić? Czy jedziemy po koleżankę? Bo lecą bomby, pali się lotnisko. Czy prosto na zachód?” A Wika: „Jeśli obiecałaś, to jedź”.
I pojechałyśmy, koleżanka czekała boso z jedną walizką i dzieckiem na rękach. Potem do Tarnopola, do mamy, 12 godzin, byłam szczęśliwa, że jesteśmy bezpieczne, a tu zaczynają wyć syreny. Szukałam schronu, pojechałyśmy do cerkwi, stukałyśmy do drzwi, nikogo, znalazłam schron pod szkołą. Tam myślałam: „Siedzimy w piwnicach, a jak zawali się na nas budynek?” Popatrzyłam na Wikę i inne dzieci, trzęsą się, powiedziałam: „Zapamiętajcie to, będziecie opowiadać swoim dzieciom”. Bo uczyli nas na aktorstwie, że trzeba zapamiętać swój stan, żeby odegrać to na scenie, wtedy zmienia się uwaga.
I to samo stało się z nimi, od razu, dzieci zaczęły rozmawiać o tym, co opowiedzą swoim potomkom. A moja mama w Tarnopolu? Boże, ona leży, ma chore nogi, pokazałam jej „bezpieczne miejsca”: gdzie nie ma szkła, okien, drzwi, najlepiej nośna ściana, w wannie nie można, bo kafelki poranią, najlepiej na klatce schodowej. Przyjaciółka w Kijowie postawiła sobie na klatce schodowej łóżko i tam mieszka.
Pojechałyśmy z tą koleżanką i jej maleństwem na Lwów, słyszałam, jak ona płacze całą noc, o świcie powiedziała, że zostaje. Przejechałyśmy z Wiką granicę, na stacji benzynowej chciałam kupić kawę, ale karta nie działała. „Boże, nie mam pieniędzy, mam hrywny, ale co z nimi zrobić?” Zobaczyli to za kasą, dali nam herbatę i dopiero wtedy się rozkleiłam.
Teraz płaczę cały czas, z wdzięczności. Ojciec Władka na powitanie powiedział: „Czuj się jak w domu, jesteście rodziną” i dał nam pieniądze. Miałam dużo szczęścia, że znalazłam rodzinę Władka, może to Bóg mnie wynagrodził za to, że pomogłam wywieźć z Kijowa tamtą rodzinę? Dobro powraca.
Rozumiem, że tu jestem bezpieczna, że wszystko zrobiłam, co powinnam, ale w sercu, wstyd przed ludźmi, którzy zostali w Ukrainie. Rozmawiałam z innymi tutaj, czują to samo. Mam przyjaciółkę w centrum Kijowa, napisałam do niej na Dzień Kobiet, że jestem z niej dumna, ona gotuje i rozwozi obiady. Odpisała: „Ja jestem dumna z was, że miałyście odwagę wyjechać w bezpieczne miejsce”.
W świetlicy Hotelu PRL siadam na podłodze z Poliną z Kijowa, 8 lat, i Solomiją ze Lwowa, 7 lat.
– Co wam się tutaj podoba? – pytam.
– Góry – odpowiadają.
– A znacie jakieś polskie bajki?
– O dwóch chłopczykach, Bolku i Lolku – uśmiechają się.
Mama Poliny to Ola. Mieszkają u góralki bez opłat. Teraz owija plastikowe rurki ścinkami gazet, będzie wyplatać koszyczki. W Kijowie była dyrektorką szkoły, uczyła biologii, prowadziła autorski kurs „Uroki szczęścia”: medytacja, oddech, kręgi dobra i rozdawanie szczęście poprzez wolontariat (w swoim mieście pomagała dzieciom chorym na raka).
- Chcę chronić pokój w sobie – mówi Ola - Żeby moje dzieci, jak wrócimy na Ukrainę, nie były psychicznie zniszczone. Te, które tam zostały, jak gotuje się woda w czajniku, mają ataki paniki. Chcę też pomagać tutaj ukraińskim matkom, bo jestem czarownicą – śmieje się. – Będę prowadzić moje warsztaty szczęścia.
Anna ze Lwowa, która przed wojną prowadziła biuro turystyczne, a teraz mieszka z wnuczkami u górali na Olczy, pokazuje w telefonie filmiki: bomby, wybuchy. Mówi, że od tego wszystkiego ciśnienie jej skacze, wczoraj było 170. - Dzieci też walczą – mówi. - Wysyłają te filmy na portale rosyjskie, do rodzin w Rosji, znajomych, uświadamiają, co się u nas dzieje.
A potem Anna puszcza nagranie słynnej w Ukrainie jasnowidzki Magdaleny, parę lat temu wygrała program telewizyjny Bitva extrasensov. Magdalena twierdzi, że Putin to antychryst, którego chroni trzydziestu trzech szamanów, ale to mu nie pomoże, bo właśnie zbierają się pola energetyczne z różnych stron świata, które go zniszczą. Jak obliczyła w swoich wizjach, wojna skończy się za dwa i pół tygodnia.
Jak pomóc Ukraińcom i Ukrainkom (i jak pomóc sobie pomagać)? Przydatne informacje i linki:
Publikuje reportaże i artykuły w mediach polskich i zagranicznych. Od 2003 roku mieszka w Melbourne, gdzie pracuje dla polskiej sekcji radia SBS, na studiach doktoranckich, Monash University, zajmuje się polskim reportażem literackim. Książka "Ozland. Przestrzeń jest wszystkim", Wydawnictwo Dowody, to jej debiut reporterski.
Publikuje reportaże i artykuły w mediach polskich i zagranicznych. Od 2003 roku mieszka w Melbourne, gdzie pracuje dla polskiej sekcji radia SBS, na studiach doktoranckich, Monash University, zajmuje się polskim reportażem literackim. Książka "Ozland. Przestrzeń jest wszystkim", Wydawnictwo Dowody, to jej debiut reporterski.
Komentarze