0:000:00

0:00

Głównym powodem, dla którego Donald Trump wygrał wybory była jego obietnica „oczyszczenia bagna” (drain the swamp). W kampanii starał się odmalować swoją rywalkę Hillary Clinton jako symbol zepsutego Waszyngtonu, a przede wszystkim obrończynię władzy Wall Street oraz bankierów odpowiedzialnych za kryzys 2008 roku. Bo Clinton brała pieniądze - i do kieszeni (za wykłady), i na fundację Clintonów, i na swój komitet wyborczy - od banków inwestycyjnych (z których największym schwartzcharakterem w tej narracji jest Goldman Sachs).

Chwilę po zaprzysiężeniu okazało się, że Trump żadnego bagna nie wyczyści: ani w kontekście personalnym, ani na drodze systemowych regulacji ograniczających wpływ Wall Street na politykę. Co więcej, zatrudnił w swoim rządzie miliarderów z owym bagnem silnie związanych.

  • Minister finansów Steven Mnuchin zaraz po studiach zaczął pracować dla Goldmana i spędził w firmie 17 lat, a potem założył niesławny fundusz hedgingowy Dune Capital Management.
  • Minister handlu 80-letni Wilbur Ross działał w wielu branżach, ale przede wszystkim w bankowości inwestycyjnej. Jego majątek wart jest trzy miliardy dolarów. Kilka dni temu się okazało, że jest jednym z głównych bohaterów afery Paradise Papers. W przesłuchaniach w Senacie przed głosowaniem zatwierdzającym go na stanowisku zataił, że robił interesy z firmą należącą do szwagra Władimira Putina.
  • Steve Bannon, guru alternatywnej prawicy, wielki trybun ludowy i orędownik rozliczenia Wall Street, który do końca sierpnia był głównym doradcą prezydenta, w latach 1987-90 pracował dla Goldmana, a potem ze znajomymi z tej firmy założył „butikowy” bank inwestycyjny angażujący się w rynek mediów.

Na poziomie systemowym prezydent w wojnie tzw. jednego procenta (najbogatsi obywatele USA) z ubożejącą resztą Amerykanów stoi po stronie tych pierwszych. Jego plan radykalnej redukcji podatków korporacyjnych to działanie według tzw. teorii skapywania (trickle-down economics) - neoliberalnej doktryny, która mówi: jeżeli bogaci będą mieć więcej pieniędzy, to je wpompują w gospodarkę i wszyscy na tym skorzystają. Po kryzysie 2008 roku ze świecą szukać ekonomisty, który by w to wierzył.

Porażka z Obamacare

Kolejnym wielkim wyborczym postulatem Trumpa była likwidacja historycznej reformy ubezpieczeń zdrowotnych autorstwa poprzedniego prezydenta, zwana kolokwialnie Obamacare. The Donald nie miał jednak żadnego pomysłu na to, czym ją zastąpić. Kiedy w zdominowanym przez republikanów Kongresie zaczęły się debaty na temat wprowadzenia nowego systemu, twardogłowi republikanie zaczęli się kłócić z tymi umiarkowanymi. Prezydent, który planu nie miał, nie wiedział jak sprawę rozegrać. A rozbieżności w republikańskim klubie rosły i jego szef, Mitch McConnell, nie mógł doliczyć się 51 szabel, żeby przegłosować kompromisową wersję nowej reformy.

Nie znający się na subtelnej sztuce negocjacji Trump wezwał do pilnego głosowania i na kolanie napisany projekt upadł - dzięki głosowi republikańskiego senatora Johna McCaina, który po tym głosowaniu wysoko awansował na liście wrogów prezydenta.

Mur na granicy utknął w Kongresie

Trump-kandydat chciał też uregulować sprawę imigracji i uszczelnić granice USA przed przybyszami, którzy chcą ją przekroczyć nielegalnie. Zapowiadał, że w ciągu pierwszych stu dni prezydentury na pograniczu z Meksykiem zacznie się budowa muru. W populistycznej retoryce naciskał na meksykański rząd, żeby to południowy sąsiad za to zapłacił. Meksyk się nie zgodził.

Prezydent Trump zażądał zatem uwzględnienia kosztów budowy muru w budżecie na 2017 rok (w kwietniu Kongres żądanie odrzucił) i wydał rozporządzenie wykonawcze nakazujące rozpoczęcie budowy. Jednak Kongres i rząd dopiero szukają pieniędzy na tę inwestycję.

Kolejny problem: tak gigantyczny kawałek ziemi na różnych odcinkach należy do różnych właścicieli. Trump nie wpadł jeszcze na pomysł, jak rząd ma je przejąć z prywatnych rąk. Oczywiście, ludzie prezydenta będą szukali przepisów o wyjątkowych okolicznościach związanych z bezpieczeństwem narodowym, ale pojedyncze sprawy mogą na wiele lat utknąć w sądach i na zawsze pogrzebać plan budowy muru.

"Travel ban"

Kolejną klęską w temacie imigracji, polityczną i wizerunkową, jest tzw. travel ban, zakaz wjazdu na terytorium Stanów Zjednoczonych obywateli Iranu, Iraku, Somalii, Sudanu, Syrii i Jemenu (dzięki wysiłkom dyplomatycznym Bagdadu z listy wypadł Irak).

Kilka tygodni temu wpisano na nią Czad - to zupełnie niezrozumiałe, bo ten kraj to najważniejszy partner USA w wojnie z terroryzmem w Afryce. Przepis został wprowadzony także na mocy prezydenckiego rozporządzenia wykonawczego. Głowa państwa ma do tego oczywiście prawo, ale ominięcie w tak drażliwej kwestii władzy ustawodawczej było strategicznym błędem. Co więcej, o planach jego podpisania nie wiedziało Ministerstwo Spraw Wewnętrznych (Homeland Security), ani linie lotnicze i dyrekcje lotnisk, co spowodowało bezprecedensowy chaos. Ludzie wsiadający do samolotów na lotniskach w Azji i Afryce i przesiadający się w Europie mieli ważne amerykańskie wizy, a po wylądowaniu okazywało się, że są nieważne. Zaczęła się gehenna podróżnych, których odsyłano z powrotem do kraju.

Jeszcze gorzej było z posiadaczami zielonych kart, czyli rezydentami. To często ci, którzy zdążyli zbudować sobie w Ameryce całe życie i czekali tylko w kolejce po obywatelstwo. Wskutek arbitralnej decyzji nie wpuszczono ich do kraju będącego ich prawdziwym domem.

Kilku sędziów różnych szczebli zablokowało prezydencki „travel ban”, na co trampowska administracja zareagowała wydając jego złagodzoną i bardziej przemyślaną wersję. Ale i ona została kilkadziesiąt razy zaskarżona. W pozwach zaznaczono, że rozporządzenie wykonawcze prezydenta dyskryminuje na tle rasowym. Sprawa skończy się przed Sądem Najwyższym.

Autostrady nie przej(a)dą

W Stanach Zjednoczonych w ciągu ostatnich 30 lat niewiele inwestowano w infrastrukturę. Autostrady, które wybudowano w latach 50. i 60., niszczeją. Gdy w styczniu 2009 roku Barack Obama obejmował urząd, obiecywał realizację planu budowy różnych rzeczy, m.in. szybkiej kolei łączącej metropolie Wschodniego Wybrzeża, żeby pomóc mobilności na rynku pracy w tym regionie. I pobudzić amerykańską gospodarkę. Projekt upadł.

Trump szedł do władzy z dużo ambitniejszym planem: chciał w ciągu pierwszych stu dni swojej prezydentury wydać na różne programy modernizacji i naprawy infrastruktury okrągły bilion dolarów. Nie dość, że w ogóle się za to nie zabrał, to szanse na przeciągnięcie jakiegokolwiek prezydenckiego pomysłu przez Kongres są mizerne. Zdecydowało o tym fiasko wprowadzania systemu zastępczego dla Obamacare. Trump ma przeciwko sobie całą Partię Demokratyczną oraz mniej więcej jedną trzecią własnej.

Pustki w administracji

Trump ma kłopoty nie tylko z rządzeniem i administrowaniem, ale i z kadrami. Jeszcze nigdy we współczesnej historii USA nie było tylu wakatów na ważnych stanowiskach w rządzie. Przepisy zobowiązują Senat do zatwierdzenia 553 stanowisk: ministrów, wiceministrów, szefów agencji federalnych, ambasadorów, etc. Dotąd zatwierdzono mniej niż połowę. Dlaczego tak jest? Po pierwsze, niewielu profesjonalistów chce mieć w CV pracę u Trumpa. Po drugie, prezydent wiele decyzji chce podejmować osobiście. A że targają nim bardzo zmienne emocje, często w ostatniej chwili zmienia zdanie co do obsady konkretnego stanowiska.

Kolejną kadrową klęską Trumpa są rutynowe już ciągłe zmiany pracowników Białego Domu. Prezydent kompletnie nie panuje nad walkami frakcyjnymi w swoim zapleczu. Nie potrafi ani mediować, ani używać subtelnej perswazji. Jedno potrafi: zwalniać. Waszyngtońscy dziennikarze żartują, że w czwartek wieczorem wszyscy pracownicy kancelarii prezydenta mają posprzątane biurka, bo piątek tradycyjnie zaczyna się od serii dymisji. Trump dwukrotnie wymienił już rzecznika prasowego, raz szefa personelu Białego Domu.

Z hukiem wyrzucił też swojego najbliższego doradcę, wspomnianego już Steve’a Bannona, który teraz planuje zemstę, czyli rozbicie Partii Republikańskiej. I tu zanosi się na kolejną klęskę prezydenta. W nadchodzących wyborach do Kongresu w 2018 roku Bannon rekrutuje własnych kandydatów, którzy w prawyborach mają rzucić rękawicę urzędującym republikańskim kongresmenom i senatorom. Swoją siłę już pokazał. W Alabamie, w wewnątrzpartyjnej potyczce przed przedterminowymi wyborami uzupełniającymi do Senatu wygrał jego kandydat, Roy Moore, który wystartował przeciwko faworytowi Trumpa i establishmentu prawicy, senatorowi Lutherowi Strange’owi. Moore słynie z otwarcie głoszonych ksenofobicznych, rasistowskich i homofonicznych poglądów. Jeżeli politycy tego typu zajmą miejsce „salonowych” republikanów, to stronnictwo może zostać zmarginalizowane.

Po 24 dniach od mianowania prezydent zwolnił szefa Biura Bezpieczeństwa Narodowego, gen. Mike’a Flynna. I od tego zaczęły się jego kłopoty, które mogą w końcu zatopić tę prezydenturę. Flynn w trakcie kampanii wyborczej spotkał się kilkakrotnie z przedstawicielami Kremla. W sprawie tego, czego te kontakty dotyczyły i czy mogło dojść do przestępstwa zmowy lub spisku z obcym państwem, prowadzonych jest kilka śledztw w Kongresie. Śledztwo prowadzi też FBI oraz specjalny prokurator Robert Mueller, powołany przez Ministerstwo Sprawiedliwości. W trakcie toczących się postępowań prezydent wyrzucił szefa FBI Jima Comey’a.

Teraz senacka komisja ds. wywiadu bada, czy Trump nie nadużył uprawnień naciskając na Comey’a, żeby ten przerwał śledztwo w sprawie gen. Flynna. Jeżeli znajdą się poszlaki, na horyzoncie jest impeachment.

Specyficzna dyplomacja

I wreszcie największą, z naszej perspektywy, klęską Donalda Trumpa jest osłabienie Stanów Zjednoczonych na arenie międzynarodowej. Wiceprezydent Mike Pence uspokajał w Brukseli europejskich liderów, że NATO to dla USA sojusz kluczowy i Ameryka pozostanie mu wierna. W tym samym czasie prezydent na Twitterze wzywał europejskich członków Paktu Północnoatlantyckiego do zapłaty, jeśli dalej chcą być chronieni przez Amerykę.

Trump wysyła też sygnał, że Waszyngton jest w bojowych nastrojach. Chce się wycofać z porozumienia nuklearnego z Iranem, mimo że to właśnie Teheran jest na forum Narodów Zjednoczonych chwalony za wywiązywanie się z zobowiązań. Prezydent wycofał też Stany Zjednoczone z porozumienia klimatycznego z Paryża i tym mocno nieprzemyślanym gestem oddał Pekinowi rolę lidera w walce z globalnym ociepleniem.

Trump obniża, głównie na Twitterze, prestiż własnego ministra spraw zagranicznych - Rexa Tillersona, w związku z czym światowi przywódcy nie bardzo chcą z szefem dyplomacji rozmawiać, uznając, że nie ma on do tych rozmów legitymacji.

Radosław Korzycki jest dziennikarzem Tygodnika Powszechnego.

;

Komentarze