10-latek tłumaczy ze sprawnością zawodowego tłumacza. Aż mi się kręci w głowie, kiedy temu dziecku z wielkimi, brązowymi oczami, gryzącemu tabliczkę czekolady, tłumaczę, że jego rodzina nie jest bezpieczna, że muszą chować się w lesie, bo nasze państwo urządziło polowanie na ludzi
OKO.press publikuje piąty i szósty odcinek "Dziennika Marianny ". To zapiski - pod zmienionym imieniem - mieszkanki Podlasia. Opisuje kolejne "interwencje humanitarne", także w strefie stanu wyjątkowego, gdzie mieszka. Próbuje razem z kilkorgiem przyjaciół ratować błąkających się po lasach uchodźców, którym udało się dostać na teren Polski. Dostarczają im żywność, ciepłe ubrania. Kryją się przed Strażą Graniczną.
Starają się powstrzymać wypychanie (push back) wycieńczonych ludzi z powrotem do lasu i wymusić uruchomienie procedury azylowej. O ile uchodźcy się decydują, bo - jak zobaczycie niżej - nie zawsze tak jest.
W relacjach Marianny nie podajemy nazwisk, a nawet imion uchodźców, nazw miejscowości, dat. Kolejność odcinków nie odpowiada chronologii zdarzeń. Wszystko po to, by utrudnić identyfikację grupy i osób, którym pomaga. Opisaliśmy już cztery „akcje interwencje”.
Kolejne odcinki "Dziennika Marianny" znajdziesz tutaj.
Dziś w nocy był przymrozek. Zwykle martwię się o zioła, których nie zdążyłam zebrać. Dziś zastanawiałam się, jak to jest budzić się na oszronionej ziemi.
Przedzieramy się przez las do rodziny. Z daleka macha do nas mężczyzna w kolorowej kurtce. "Błąd – myślę – za bardzo go widać". Prowadzi nas do swoich bliskich. Dwoje dzieci i czworo dorosłych. Dwóch chłopców, dwie kobiety, dwóch mężczyzn. Matka, ojciec, dwóch synów, babcia i dziadek.
Witamy się, uśmiechamy, wyjmujemy rzeczy, które przynieśliśmy. Najmłodszy chłopiec ma jakieś trzy lata, zgubił jeden bucik. Ma mokre nogi. Trochę się nas boi, odwraca głowę.
Starszy chłopiec jest uderzająco spokojny, dojrzały. Ma jakieś 10 lat. Szybko okazuje się, że to on będzie naszym tłumaczem. Jest bardzo bystry, lotny, przekazuje wszystkie informacje rodzinie.
Nalewamy zupę, wyjmujemy wszystkie butelki z wodą, rozdajemy orzechy, czekoladę. Wypytujemy rodzinę, czego potrzebuje. Są bardzo źle ubrani.
Mały chłopiec potrzebuje butów, skarpet, ma mokry kombinezon. B. pomaga go przebrać, mówi spokojnym głosem. Gdy działamy w lesie cała jest spokojem, choć na co dzień spokoju w niej nie ma.
Maluch już się nie boi, ale nadal się nie uśmiecha. Starszy chłopiec ma lodowate nogi. Buty zupełnie mu przemiękły, ma białe, pomarszczone i ubłocone stopy. Wycieram je dłonią i pomagam założyć skarpetki.
Dziadek jest zupełnie zagubiony. Ma na sobie elegancką koszulę i spodnie, jemu także buty zupełnie przemiękły.
Młoda kobieta jest w ciąży. Wyraźnie coś ją boli. Nie chce jednak jechać do szpitala ani nawet spotkać się z lekarzem. Przez cały czas nie wstaje. Jej mąż prosi M., żeby się odwrócił. Nie rozumiemy, co się dzieje, więc odwracamy się oboje. "Ty nie" – pokazuje mi na migi trochę rozbawiony. Jego żona z dużym wysiłkiem przebiera się w suche ubranie.
Kiedy wszyscy są już przebrani i jest im choć trochę cieplej, próbujemy rozmawiać.
Pytam chłopca, kto podejmuje decyzje. Rozgląda się trochę niepewnie i wskazuje ojca.
Ojciec jest niespokojny, niczego nie rozumie z tego, co mówimy. Chłopiec tłumaczy ze sprawnością zawodowego tłumacza. Dopytuje o pojedyncze słowa, których nie znał. Przekazuje wszystko ojcu i tłumaczy nam jego słowa. Wyjaśniam, że jeśli nie chcą spotkać policji, muszą uważać na ludzi.
"No police!" – przestraszony ojciec wychwycił z naszej rozmowy tylko to jedno słowo. Syn wyjaśnia mu, co miałam na myśli.
Aż mi się kręci w głowie, kiedy temu dziecku z wielkimi, brązowymi oczami, gryzącemu całą tabliczkę czekolady, tłumaczę, że jego rodzina nie jest bezpieczna, że muszą chować się w lesie, bo nasze państwo urządziło polowanie na ludzi.
Sąsiedzi mówią, że w miejscowości N. jest grupa ludzi. Dzwonię do M. Czekam na niego, a w międzyczasie grzeję zupę, gotuję jajka. Pakuję rzeczy. Wielka torba z ubraniami, lodówka termiczna, 3 plecaki. Ładujemy wszystko i jedziemy. Po drodze oczywiście kontrole. Dojeżdżamy na miejsce w 30 minut. Zostawiamy samochód, bierzemy część rzecz i idziemy. Na środku pola jest niewielki zagajnik, w oddali widać wieś. Wchodzimy między drzewa, rozglądamy się uważnie. Zagajnik jest tak mały, że widzimy oba jego brzegi.
"Niemożliwe – myślę – nikogo tu nie będzie". Przechodzimy bez większego trudu. Rozglądamy się uważnie. Niestety – nic.
Dochodzimy do pola i szukamy wydeptanych ścieżek. Nadal nic. Przeszukujemy okolicę. Bez rezultatu.
"Salam alejkum" – po cichu krzyczy M. w pole kukurydzy. Odpowiada mu cisza.
Tych pól kukurydzy bardzo się boję. To w nich kryje się wiele osób. Część pól już ścięto. Nie mogę przestać myśleć o tym, że pewnego dnia kombajn z wielkimi zębami posieka chowających się w nich ludzi.
Wracamy na drogę i zastanawiamy się, co dalej. Rozglądamy się po okolicy.
"Oho, mamy gości" – szepce M.
Rzeczywiście, z oddali słychać samochód. Szybko wskakuję w krzaki. Po chwili dojeżdża do nas Straż Graniczna i pyta, co tu robimy.
"Ja to siku"– odpowiadam, udając, że zapinam spodnie. Zdążyłam schować plecak, M. dopala papierosa.
"Chyba trochę daleko od swojej wsi się pan zapuścił – ironizuje strażnik – Gdzie to się jedzie?".
"Do sąsiadki" – burczy M. Ruszamy. Jedziemy do domu z poczuciem porażki, niedopełnienia. Rozdzielamy między siebie wciąż gorącą zupę i każde wraca do swojego domu, swoich bliskich.
Jesteśmy obywatelskim narzędziem kontroli władzy. Obecnej i każdej następnej. Sięgamy do korzeni dziennikarstwa – do prawdy. Podajemy tylko sprawdzone, wiarygodne informacje. Piszemy rzeczowo, odwołując się do danych liczbowych i opinii ekspertów. Tworzymy miejsce godne zaufania – Redakcja OKO.press
Jesteśmy obywatelskim narzędziem kontroli władzy. Obecnej i każdej następnej. Sięgamy do korzeni dziennikarstwa – do prawdy. Podajemy tylko sprawdzone, wiarygodne informacje. Piszemy rzeczowo, odwołując się do danych liczbowych i opinii ekspertów. Tworzymy miejsce godne zaufania – Redakcja OKO.press
Komentarze