To, co z daleka wyglądało jak zwykłe budynki mieszkalne, okazało się jedynie ich szkieletami. Nie wiedząc kiedy, przeszliśmy z pełnego życia Damaszku do świata martwego. Ale żyli tu ludzie
Wspinając się wąską klatką schodową, przechodziliśmy przez kolejne piętra czegoś, co kiedyś było blokiem mieszkalnym. Z zasypanych gruzem schodów wystawały metalowe pręty zbrojeniowe, a w niektórych miejscach stopni brakowało całkowicie. Z każdym krokiem w górę nasz horyzont się poszerzał, odsłaniając więcej podobnych ruin.
W końcu wyszliśmy na dach. A raczej na to, co z niego zostało.
Nasz przewodnik, lokalny mieszkaniec, stanął na krawędzi jednej z tych nielicznych ocalałych betonowych płyt. W pewnym momencie założył ręce na biodra i spojrzał na nas. W jego postawie można było dostrzec coś na kształt dumy – dumy człowieka, który nauczył się nie tylko jak przeżyć, ale i żyć w takiej rzeczywistości.
My jednak czuliśmy przytłoczenie, a bezmiar zniszczenia odbierał słowa.
To nie Gaza. To Jarmuk. Niegdyś tętniąca życiem palestyńska dzielnica Damaszku, dziś wolno gojąca się rana na mapie miasta.
Jarmuk powstał w 1957 roku jako obóz dla uchodźców z Palestyny. Z biegiem lat rozrastał się – zarówno sam obóz, jak i otaczający go Damaszek – aż przestał przypominać typowy schron dla uchodźców. Do tego stopnia, że obecnie nazywa się go „nieoficjalnym obozem”, a Jarmuk formalnie uznawany jest za jedną z dzielnic Damaszku.
W 2011 roku, czyli tuż przed wybuchem syryjskiej wojny domowej, w Jarmuku na powierzchni nieco ponad dwóch kilometrów kwadratowych mieszkało od 160 do 180 tysięcy ludzi. Dla porównania – warszawskie Śródmieście zajmuje aż 15 kilometrów kwadratowych, a mieszka tam około 135 tysięcy osób.
Jarmuk tętnił życiem. I żyło się tutaj normalnie.
Nie było namiotów ani prowizorycznych chatek, które zwykle kojarzą się z obozami dla uchodźców. Zamiast tego były bloki mieszkalne, szpitale, szkoły – wszystko, czego można oczekiwać od typowej dzielnicy dużego miasta. Główne ulice, takie jak Jarmuk i Falastin, pełne były marketów, kawiarni, a nawet kafejek internetowych. Jarmuk był wówczas największym skupiskiem Palestyńczyków w całej Syrii.
Syryjczycy mieszali się tu z Palestyńczykami. Ot, kolejna dzielnica zmagająca się ze swoimi problemami, ale jakościowo nieróżniąca się od innych.
Dziś trudno to sobie wyobrazić.
Dobre czasy dla Jarmuku skończyły się w 2012 roku. Wtedy dzielnica stała się miejscem walk między Wolną Armią Syrii – czyli rebeliantami – a wojskami Baszszara al-Asada. Obie strony miały u swego boku również Palestyńczyków.
Może to budzić zdziwienie. W tamtym czasie jednak trudno było jeszcze stwierdzić, kto tak naprawdę jest zagrożeniem i przed kim Jarmuk powinien się bronić. A nawet szerzej – kto może bardziej przyczynić się do kwestii palestyńskiej.
Walki te przeszły do historii pod nazwą „pierwszej bitwy o Jarmuk”.
To starcie nie trwało długo – od 5 do 17 grudnia – i nie było bardzo krwawe. Niestety to cywile ponieśli największe straty. Aż 23 osoby zginęły podczas jednego tylko bombardowania. 16 grudnia siły powietrzne Asada dokonały nalotu na meczet, który służył za schron dla kilkuset osób.
Nalot ten został zinterpretowany jako jawny akt wrogości przeciwko Palestyńczykom. Część z tych walczących u boku Asada rzuciła broń albo przeszła na drugą stronę.
Podczas spaceru po Jarmuku spotkaliśmy Mohammada – 45-latka z siwiejącą brodą, zmęczoną twarzą i spojrzeniem, które zdawało się przenikać człowieka na wylot. Opowiedział nam o wydarzeniach z 16 grudnia, których był świadkiem. Według niego kilkaset osób szukało schronienia w meczecie za jego plecami, gdy nagle nadleciały samoloty rządowe. „Ludzkie szczątki były wszędzie” – powiedział, wskazując na wysoką palmę nieopodal.
Ten tragiczny dzień był tylko zapowiedzią jeszcze większych cierpień.
Rebelianci wygrali bitwę, ogłaszając Jarmuk swoim terytorium. Teoretycznie – zgodnie z porozumieniami – miał on pozostać strefą zdemilitaryzowaną, ale rzeczywistość rzadko odpowiada porozumieniom.
Mniejsze potyczki nie ustawały. Warto przypomnieć, że mówimy o obszarze zaledwie dwóch kilometrów kwadratowych – dźwięki strzałów, wybuchów i krzyków były wszechobecne.
Ale nie to było najgorsze, wspominają mieszkańcy. Baszszar al-Asad zdecydował o oblężeniu dzielnicy, co de facto oznaczało całkowite odcięcie jej od świata. Odcięto prąd, wodę i dostawy żywności.
Cel? Zmusić rebeliantów do wycofania się poprzez presję na ludność cywilną.
Kolejne budynki obracały się w ruinę, a cywile ginęli lub uciekali. „To miejsce stało się niezdatne do życia” – wspomina Mariam Abu Esheh, Palestynka, która uciekła z rodziną z Jarmuku w 2012 roku. Opowiada o wybuchach, ryzyku śmierci na każdym kroku i braku podstawowych środków do życia.
I tak przez kolejne dwa lata.
W wyniku walk, katastrofalnych warunków, głodu i braku czystej wody zginęło w tym okresie niemal 200 cywilów – podaje Amnesty International. Do 2014 roku populacja dzielnicy zmniejszyła się ośmiokrotnie, do około 20 tysięcy osób.
Pod wpływem nacisków międzynarodowych w 2014 roku Baszszar al-Asad oficjalnie zakończył oblężenie. Nieoficjalnie Jarmuk nadal pozostawał otoczony przez siły rządowe i odcięty od reszty miasta, a przepływ ludności, towarów i pomocy humanitarnej wciąż podlegał ścisłej kontroli wojska.
Częściowe rozluźnienie blokady pozwoliło jednak mieszkańcom odetchnąć. Organizacje humanitarne mogły wznowić działalność – ale wyłącznie pod nadzorem wojsk Asada.
Nadzieję na poprawę sytuacji odebrały zmiany na froncie wojny domowej.
A zmiany te były spore – głównie na niekorzyść wspieranej przez Zachód Wolnej Armii Syrii. Na znaczeniu zyskały wtedy organizacje dżihadystyczne, a największy terror siało tzw. Państwo Islamskie.
W kwietniu 2015 roku i oni – bojownicy dżihadu – zainteresowali się Jarmukiem. Doszło wtedy do „drugiej bitwy o Jarmuk”.
W odróżnieniu od starcia z 2012 roku tym razem w konflikcie udział brały trzy strony:
Walki trwały ponad dwa tygodnie, a zwycięzcami okazali się bojownicy z ISIS. W starciach zginęło kilkudziesięciu cywilów, a kolejne tysiące mieszkańców uciekło lub zostało ewakuowanych. Pod koniec kwietnia 2015 roku ISIS zajmowało niemal cały Jarmuk (ok. 90 proc. powierzchni). Liczba mieszkańców zmniejszyła się do tego czasu z dwudziestu do około ośmiu tysięcy.
Państwo Islamskie (ISIS) to organizacja stworzona przez sunnickich muzułmanów w celu prowadzenia tzw. świętej wojny, czyli aktywnego wypierania innych religii i zastępowania ich islamem we własnej interpretacji.
Większość Palestyńczyków mieszkających wtedy w Jarmuku również była sunnitami. Ale ISIS bardzo szeroko definiuje pojęcie „niewiernych”. W praktyce więc każdy może stać się ich ofiarą – także sunnicka ludność cywilna Jarmuku.
Obecność bojowników ISIS wywołała głęboki strach. Brutalne egzekucje, które dokumentowali i rozpowszechniali w internecie, stały się ich znakiem rozpoznawczym. Nie były to pojedyncze akty okrucieństwa, lecz element ich strategii. W odróżnieniu od wcześniejszych grup walczących w Jarmuku – które koncentrowały się głównie na eliminowaniu wojsk przeciwnika – ISIS prowadziło także wojnę religijną wymierzoną w mieszkańców.
Podczas spaceru po Jarmuku nasz przewodnik zatrzymał się przy niepozornym budynku – czy raczej jego szkielecie. Wskazał na dwa sznury zwisające ze stropu drugiego piętra. „Tutaj ISIS dokonywało egzekucji, wieszali ludzi” – powiedział. Według Syrian Network for Human Rights już 5 kwietnia, czyli w pierwszych dniach obecności ISIS w Jarmuku, bojownicy dokonali publicznej egzekucji 13 cywilów, wieszając ich na oczach lokalnej społeczności.
Podobnie jak w 2012 roku, tak i tym razem walki w Jarmuku nie zakończyły się wraz z końcem bitwy. Przez kolejne lata – aż do 2018 roku – dzielnica była areną nieustających potyczek. Dźwięki wybuchów, strzałów i krzyków stały się już na tym etapie codziennością, na którą nikt nie zwracał większej uwagi. Tymczasem działalność humanitarna była wciąż kontrolowana, ograniczana i utrudniana. Już nie tylko przez siły Asada – które dalej blokowały Jarmuk od zewnątrz – ale też i przez ISIS, kontrolujące sytuację wewnątrz.
W rezultacie liczba mieszkańców Jarmuku spadła w 2018 roku do zaledwie kilkuset osób.
21 maja 2018 roku siły Asada oficjalnie wyparły z Jarmuku wszystkie grupy rebelianckie. Nie było już ani ISIS ani Wolnej Armii Syryjskiej. Ale ten „sukces” miał swoją cenę.
„W 72 godziny zniszczyli całą dzielnicę” – tłumaczy nam Othman, młody harcerz.
Aby to osiągnąć, Baszszar musiał sięgnąć po rozwiązanie radykalne – bombardowanie na masową skalę.
Mógł sobie na to pozwolić, ponieważ w tamtym czasie Jarmuk zamieszkiwała zaledwie garstka cywili. Co więcej, miał też odpowiednie zaplecze militarne, polityczne i strategiczne – interwencja Rosji z 2015 roku przechyliła szalę zwycięstwa na stronę Asada. Przez 72 godziny bomby spadały non-stop ani jeden budynek nie pozostał nietknięty. Cel został osiągnięty: Jarmuk po sześciu latach został w końcu odbity z rąk rebeliantów.
A co było dalej?
Potem, opowiada Othman, „Przyszli żołnierze Asada i zrabowali wszystko, co tylko się dało”.
W kraju wycieńczonym wojną domową, odciętym od świata i rządzonym przez tyrana, każdy radzi sobie, jak może. Dla żołnierzy możliwość upolowania łupów była łakomym kąskiem.
Od 2018 roku do upadku Baszara al-Asada w Jarmuku zapanowała cisza. Dźwięki wybuchów, strzałów i krzyków w końcu ustały. Od 2019 roku Palestyńczycy zaczęli wracać do domów, licząc, że cokolwiek z nich przetrwało. Wiedzieli, że sytuacja będzie trudna, ale wierzyli, że teraz już będzie odrobinę lepiej.
Niestety, Baszszar al-Asad miał inne plany.
Jarmuk pozostawał pod ścisłym nadzorem żołnierzy reżimu. „Byli tu cały czas, żądając pieniędzy pod wymyślonymi pretekstami” – opowiada Othman.
Obserwowali, kto wchodzi, kto wychodzi, kto z kim rozmawia, kto czym się zajmuje – mieli kontrolę nad wszystkim. Haracze – bo trudno to nazwać inaczej – stały się codziennością, a pieniądze trafiały bezpośrednio do kieszeni żołnierzy.
W 2019 roku w Jarmuku brakowało wody, kanalizacji, prądu, żywności i podstawowych środków do życia. W 2024 roku nadal brakuje tych samych rzeczy. Przez sześć lat od zakończenia walk mieszkańcy nie otrzymali żadnego wsparcia ze strony syryjskiego rządu. Asad aktywnie blokował wszelkie inicjatywy, które mogłyby im pomóc.
Według relacji mieszkańców samodzielna odbudowa była nielegalna, pomoc humanitarna organizacji międzynarodowych – ściśle kontrolowana, a podłączenie do podstawowych usług – takich jak prąd czy kanalizacja – jawnie odwlekane.
Żołnierze nieustannie utrudniali życie – okradając, aresztując i przesłuchując mieszkańców. Nawet tak proste inicjatywy, jak posadzenie kilku drzew przy ulicy Jarmuk, były zakazywane przez reżim.
„Bitwa o Jarmuk” przybrała zupełnie inny charakter. Nie był to już zbrojny konflikt między rebeliantami a siłami Asada. Teraz była to walka między mieszkańcami pragnącymi normalności a władzą, która im na to nie pozwalała.
18 grudnia 2024 roku, dwanaście lat po pierwszej bitwie o Jarmuk i dziesięć dni po upadku reżimu Baszszara al-Asada razem z grupą dziennikarzy przyjechaliśmy do Jarmuku. Byliśmy jednymi z pierwszych, ponieważ do tej pory obszar ten był niedostępny dla osób z zewnątrz – nawet Syryjczyków.
Dzielnica zaczyna się przy ruchliwym rondzie i na pierwszy rzut oka niczym nie różni się od reszty miasta. Wystarczy jednak przejść kilka kroków ulicą Al-Jarmuk, by zacząć dostrzegać różnice.
Po przejściu kilkuset metrów ulicą Al-Jarmuk nie mamy już żadnych złudzeń.
To, co z daleka wyglądało jak zwykłe budynki mieszkalne, okazuje się jedynie ich szkieletami. Nie wiedząc kiedy, przeszliśmy z pełnego życia Damaszku do świata martwego.
Walki zakończyły się tu ponad sześć lat temu. Mimo to gruz i ruiny sprawiają wrażenie, jakby ostatnie bomby spadły zaledwie kilka tygodni wcześniej.
Ci, którzy wrócili do Jarmuku, nie mają pieniędzy, sprzętu ani wsparcia, by uprzątnąć lub zabezpieczyć budynki.
Jedynie gruz zepchnięto na pobocza.
Na pierwszy rzut oka trudno stwierdzić, czy budynki te są zamieszkałe, czy opuszczone. Dopiero po chwili zauważamy, że tam, gdzie dziury w ścianach zasłaniają koce, najprawdopodobniej mieszka jakaś rodzina.
Większości mieszkańców nie stać na materiały budowlane ani meble, więc wykorzystują to, co znajdą na ulicy. W Jarmuku nie ma jednak wiele do ponownego użytku – większość rzeczy została rozkradziona podczas walk.
Ludzie śpią na podłogach tych gołych szkieletów, które kiedyś były ich domami, nierzadko odseparowani od świata zewnętrznego jedynie kocem rozwieszonym w dziurach w ścianie. Zamiast kuchni są paleniska na ulicy.
Ale sama konstrukcja nie wystarczy, by ugotować posiłek. Potrzebny jest jeszcze ogień – a gaz jest tutaj luksusem. Dzieci przeszukują więc okolicę w poszukiwaniu jakiegokolwiek materiału, którym można by palić.
Gdy się poszczęści, są to patyki lub suche liście. Ale to wystarczy tylko do rozpalenia ognia. Żeby go utrzymać przy życiu, wykorzystuje się śmieci – stare i zniszczone materace, plastiki, opony czy ubrania.
Każdy posiłek wiąże się więc z całą serią wyzwań. Od oczywistych, czyli pozyskanie składników. A to wcale nie jest łatwe – według relacji mieszkańców pomoc humanitarna od ONZ wynosi zaledwie 20 dolarów na sześć miesięcy. Po te mniej ewidentne jak przygotowanie paleniska i znalezienie opału.
Jest jeszcze jeden element, który dodatkowo utrudnia ten i tak już trudny proces – pogoda. Kuchenka opalana śmieciami nie nadaje się bowiem do rozpalania wewnątrz. Dym ten jest toksyczny.
Ale ludzie sobie radzą, a jedzenie wychodzi im – jak na warunki – świetne.
Po posiłku trzeba jednak posprzątać. Nadal nie ma tu kanalizacji, dostępu do wody czy prądu. Tak prozaiczna czynność, jak mycie garnka po jedzeniu staje się więc kolejnym wyzwaniem. Niektórzy – czyli ci, którym się poszczęściło, a ich budynki przetrwały bombardowania w miarę dobrze – podłączyli się nielegalnie do systemów dostarczania wody i prądu poza Jarmukiem. Są to zazwyczaj konstrukcje prowizoryczne. Wodę w większości przypadków dostarcza się plastikowymi rurami poprowadzonymi na powierzchni, czyli podatnymi na ciągłe awarie. Prąd po kablach z recyklingu.
Większość Jarmuku jest jednak zbyt zniszczona i na takie życie.
Ale Jarmuk to nie budynki; Jarmuk tworzą ludzie.
W ich oczach dostrzec można było coś. Jakiś błysk, jakąś lekkość, pewną dozę nadziei. I to nadziei sprawczej – takiej, w której przyszłość jest w ich własnych rękach. Nie sposób było oprzeć się wrażeniu, że w końcu odzyskali kontrolę nad własnym losem. Nie widzą dookoła siebie zniszczenia – zamiast tego dostrzegają przestrzeń do samostanowienia.
Gdy przyjechaliśmy do Jarmuku po upadku Asada, ludzie ci po raz pierwszy od dwunastu lat stali w obliczu wolności.
„Gdy usłyszałam, że Baszszar upadł, rozpłakałam się ze szczęścia” – komentuje Amneh Abdullah, starsza i schorowana kobieta, której lokalna społeczność pomaga w życiu codziennym.
Po kilku tygodniach wróciłem do Jarmuku z Alesar – dwudziestoparoletnią Syryjką, która pomagała mi w tłumaczeniu. W drodze była pełna obaw – Jarmuk nie ma bowiem dobrej sławy w Damaszku. Sama nigdy tam nie była.
Jedziemy we dwójkę taksówką, w której unosi się dziwny, duszący zapach.
Zbliżający się wieczór jeszcze bardziej martwi Alesar. „Po zmroku jest tutaj niebezpiecznie” – mówi zaniepokojona. Wspominam o tym, ponieważ jej przykład nie jest odosobniony – w ogólnej świadomości Syryjczyków Jarmuk stał się czarną plamą. Był po prostu odcięty dla każdego z zewnątrz.
Docieramy w końcu na początek ulicy Jarmuk, czyli głównej arterii dzielnicy, od której zacząłem swój spacer poprzednim razem. Zobaczyliśmy grupę harcerzy, którzy sadzili drzewka wzdłuż środka wyjałowionej ulicy, tworząc z niej coś na kształt alei.
Członkowie Palestyńskiego Stowarzyszenia Harcerzy w końcu mogli wyjść na ulice i zacząć robić to, co od dawna chcieli – przywracać normalność w Jarmuku.
Othman, jeden z jego członków, opowiedział nam pokrótce historię Stowarzyszenia. Nietrudno się domyślić, że podczas rządów Asada organizacje takie jak te były niepożądane. Dopiero teraz, gdy reżim upadł, mogli wziąć się do pracy.
Othman oprowadził nas po dzielnicy, pokazując uliczne dzieła sztuki – murale, które powstały w ciągu kilku poprzednich dni, a za ich pośrednictwem młodzi Palestyńczycy mogli w końcu wyrazić swój ból, złość, radość czy dumę.
Ta możliwość wyrażenia siebie jest czymś nowym w całej Syrii. To, że teraz ci młodzi Palestyńczycy mogą wziąć farbę i bez obaw namalować wzór kefiji (tradycyjnej palestyńskiej chusty), jest momentem w pewnym sensie przełomowym.
Wiedzą, że czeka ich długa i trudna droga. Niektórzy liczą co prawda na pomoc środowisk międzynarodowych, ale większość nauczona wcześniejszymi doświadczeniami nie pokłada wielkich nadziei w innych.
Wydaje się, że entuzjazm ten ma o wiele prostsze źródło. W końcu mogli naprawdę czuć, że coś się zmieniło.
„Jutro będzie lepiej” – mówią.
Zawodowo copywriter, z wykształcenia student filozofii, a życiowo człowiek próbujący po prostu dostrzec innych. Jako dziennikarz zadebiutował dokumentując sytuację w Syrii po upadku reżimu Assada. Interesuje go przede wszystkim Bliski Wschód, ze szczególnym uwzględnieniem Libanu i Syrii. W swoich tekstach i fotografiach stara się przedstawiać nie tylko ogół, ale też perspektywę jednostki.
Zawodowo copywriter, z wykształcenia student filozofii, a życiowo człowiek próbujący po prostu dostrzec innych. Jako dziennikarz zadebiutował dokumentując sytuację w Syrii po upadku reżimu Assada. Interesuje go przede wszystkim Bliski Wschód, ze szczególnym uwzględnieniem Libanu i Syrii. W swoich tekstach i fotografiach stara się przedstawiać nie tylko ogół, ale też perspektywę jednostki.
Komentarze