Tomasz Piątek skazany za pomówienie b. senatora PO, biznesmena, Tomasza Misiaka – ogłosiły media narodowe. "Sędzia nie miał wątpliwości", co przyszło mu tym łatwiej, że procesu nie było - komentuje dla OKO.press Ewa Siedlecka
„Sędzia Adam Grzejszczak nie miał wątpliwości, że pisarz zniesławił biznesmena, narażając go na poniżenie jako przedsiębiorcy i na utratę zaufania niezbędnego do prowadzenia działalności gospodarczej” – napisał (jako pierwszy) Salon24. I dalej „Wyrok ten jest wyjątkowo dotkliwy, jak na karę za zniesławienie, ze względu na skalę zawartych w książce pomówień”.
Piątek, autor m.in. książki „Morawiecki i jego tajemnice” (to w niej miał zniesławić Misiaka) został skazany na karę ośmiu miesięcy ograniczenia wolności, w trakcie których musi pracować społecznie 20 godzin tygodniowo.
Sędzia Adam Grzejszczak z Sądu Rejonowego dla Warszawy-Śródmieścia „nie miał wątpliwości”. Ale skoro procesu de facto nie było, to co te wątpliwości rozwiało?
Sam Tomasz Piątek wyjaśnił mi, że nie był na żadnej rozprawie, bo o niej nie wiedział. Tak, jak nie wiedział o wyroku. Salon24 poinformował o nim opinię publiczną już po upłynięciu terminu odwoławczego. Nie wiedział o rozprawach, bo zawiadomienia przychodziły na jego adres zameldowania, gdzie nie mieszka od kilku lat. Tomasz Misiak nie wysłał kopii prywatnego aktu oskarżenia do wydawnictwa, które wydało książkę, na łamach której Piątek miał Misiaka pomówić.
Przepisy pozwalające na prowadzenie procesu pod nieobecność „prawidłowo zawiadomionego” oskarżonego wprowadzono mniej więcej 20 lat temu. Była to odpowiedź na powszechną krytykę przewlekania postępowań metodą niestawiania się na rozprawy. Wylano przy okazji dziecko z kąpielą: walcząc z patologią przewlekłości, ponad konieczność ograniczono prawo do obrony i równość broni. Opinię publiczną przekonywano do tego także hasłem, że „w Polsce przestępca ma więcej praw, niż ofiara”. Teraz, jeśli oskarżony/a dwukrotnie nie odbierze wezwania przysłanego na jego adres – uznaje się, że nie chce uczestniczyć w swojej rozprawie i prowadzi się proces bez niego.
Pierwszą znaną osobą, która padła ofiarą tego przepisu był Robert Biedroń. To była sprawa z oskarżenia publicznego, za krytykę homofobicznych wypowiedzi. Drugą – Magdalena Środa – za krytykę TVP (za pierwszych rządów PiSu). Przepis dotyka głównie osób mobilnych, zmieniających pracę i adres zamieszkania.
A także osób z niepełnosprawnością intelektualną czy psychiczną, które nie rozumieją, że trzeba się stawiać na wezwanie sądu. Tak np. kilka lat temu zamieniono na areszt za niezapłaconą grzywnę pewnej staruszki z demencją, która w sklepie nie zapłaciła za bułkę. Taka sytuacja dotknęła też mężczyznę z upośledzeniem umysłowym skazanego za kradzież batonika – tego, za którego grzywnę zapłacił płk Krzysztof Olkowicz, wówczas dyrektor Okręgowego Inspektoratu Służby Więziennej w Koszalinie (Olkowicz jako zastępca Rzecznika Praw Obywatelskich, wówczas Adama Bodnara, dokładnie sprawdził sytuację w więzieniach – ustalił, że przebywa tam kilkadziesiąt osób, które nigdy nie powinny były tam trafić, ale przez "zaoczny system" wymiar sprawiedliwości tego nie zauważył).
Skoro sąd nie widzi podsądnego – nie może uwzględnić np. faktu, że nie rozumie sytuacji, w której się znalazł i uwzględnić tego w wyroku.
To niezgodne z zasadą, że sąd decydując o wyroku bierze pod uwagę „właściwości osobiste sprawcy”. I, oczywiście, niezgodne z konstytucyjną zasadą równości broni, prawa do obrony i prawa do sądu. Ale zgodne z prawem karnym procesowym.
Brak udziału oskarżonego w postępowaniu znakomicie ułatwia sprawę. Być może dlatego sędziowie nie niepokoją się, czy z adresem, na który przychodzą wezwania, wszystko w porządku? Podaje go oskarżyciel prywatny, który, po pierwsze, ma ograniczone możliwości dowiedzenia się o adres zamieszkania osoby, którą oskarża, a po drugie,
brak możliwości skorzystania przez oskarżonego z prawa do obrony działa na korzyść oskarżyciela.
Dlatego sąd powinien zainteresować się, czy oskarżony rzeczywiście został „prawidłowo zawiadomiony”. A jeśli korespondencja przychodzi na adres, pod którym go nie ma – to nie jest to „zawiadomienie prawidłowe”. I można było to podejrzewać, skoro kopia tej korespondencji nie była kierowana do wydawnictwa, a w sprawie nie wyznaczono pełnomocnika, na adres którego można by wysyłać korespondencję.
W USA jeśli ktoś chce kogoś pozwać karnie czy cywilnie, musi mu pismo procesowe doręczyć osobiście, upewniając się przedtem „pan/i X?”. W Polsce wybraliśmy model sądzenia pod nie tylko nieobecność, ale i niewiedzę. I komu przeszkadzało poprzednie rozwiązanie: że sąd mógł prowadzić rozprawę pod nieobecność oskarżonego, jeśli odczytano mu już akt oskarżenia?
A w ogóle, jak to możliwe, że – cytując Salon24 – „sędzia nie miał wątpliwości, że pisarz zniesławił biznesmena, narażając go na poniżenie jako przedsiębiorcy i na utratę zaufania”, skoro ów pisarz nie złożył żadnych zeznań, nie przedstawił swojego stanowiska w odpowiedzi na zarzuty?
Wydaje się, że mamy nowy trend upraszczania sobie życia przez niektórych sędziów.
Np. w sprawie karnej przeciwko piszącej te słowa – o zniesławienie dwóch sędziów, których nazwiska padają w kontekście hejterskiej grupy „kasta”, i w drugiej sprawie, też o pomówienie, wytoczonej przez rzecznika dyscyplinarnego dla sędziów Przemysława Radzika. Otóż w obu tych sprawach sąd uznał, że nie należy ustalać, czy postawiony zarzut jest prawdziwy. Sąd powinien jedynie stwierdzić, czy dowody i argumentacja przedstawione w publikacji wystarczają, by postawić opisane zarzuty.
Można i tak. Tylko po co w takim razie proces? Po co wyjaśnienia stron, skoro do oceny zasadności oskarżenia wystarczy sama publikacja?
I wreszcie: co z art. 213 § 2 kodeksu karnego: „Nie popełnia przestępstwa określonego w art. 212 § 1 lub 2, kto publicznie podnosi lub rozgłasza prawdziwy zarzut: 1) dotyczący postępowania osoby pełniącej funkcję publiczną lub; 2) służący obronie społecznie uzasadnionego interesu”. Ten przepis ciągle jest w kodeksie karnym i sądy nie mogą udawać, że jest inaczej.
To już drugi przepis, który padł ofiarą upraszczania sobie przez sądy życia. Pierwszym jest przepis o pomówienie w kampanii wyborczej. Sądy nierzadko, zamiast badać prawdziwość twierdzeń, które padają w kampanii, ograniczają się do stwierdzenia, że mamy do czynienia z „opinią”. A opinie nie podlegają kryteriom prawdy.
Tylko że sens przepisów o pomówieniu i możliwość sądowej weryfikacji haseł, które padają w ramach kampanii wyborczej, jest taki, że sąd wyjaśni, kto ma rację i ujawni, jak jest naprawdę. Jeśli w procesach o pomówienie czy kłamstwo wyborcze sądy nie będą dochodzić prawdy – te procesy tracą sens.
Dziennikarka, publicystka prawna, w latach 1989–2017 publicystka dziennika „Gazeta Wyborcza”, od 2017 publicystka tygodnika „Polityka”, laureatka Nagrody im. Dariusza Fikusa (2011), zajmuje się głównie zagadnieniami społeczeństwa obywatelskiego, prawami człowieka, osób niepełnosprawnych i prawami zwierząt.
Dziennikarka, publicystka prawna, w latach 1989–2017 publicystka dziennika „Gazeta Wyborcza”, od 2017 publicystka tygodnika „Polityka”, laureatka Nagrody im. Dariusza Fikusa (2011), zajmuje się głównie zagadnieniami społeczeństwa obywatelskiego, prawami człowieka, osób niepełnosprawnych i prawami zwierząt.
Komentarze