Rozmowy z uchodźcami w białostockiej noclegowni pozwalają zrozumieć, jak docierają na granicę, jak próbują się przedostać do Polski, jak ich traktuje Straż Graniczna, kto ich próbuje ratować i dlaczego czasem się udaje. Lektura obowiązkowa, jeśli chcesz zrozumieć, co się tam naprawdę dzieje
"Uciekałem przed strażą graniczną przez tydzień, w mokrym ubraniu, było zimno - opowiada Bahaa (na zdjęciu wyżej). - Nie wiem, jak przeżyłem. Nie miałem wody, piłem z liści drzew. Uratował mnie gość z waszego parlamentu. Miał na imię Frank".
Bahaa nie może uwierzyć, że znamy posła Franka Sterczewskiego i że może do niego zadzwonić. Dajemy mu komórkę, ustawiamy na tryb głośnomówiący. Rozmawiają po angielsku.
"Halo, Frank. To ja - przerywa na moment. - Gdyby nie ty, umarłbym wtedy w lesie. Uratowałeś mnie, człowieczeństwo to twoja religia".
Scena jak z filmu, wyciskacza łez [cała historia Bahaa i jego rozmowa z posłem KO - dalej].
Poseł Franciszek Sterczewski dobrze pamięta tamten dzień: "Znaleźliśmy tego młodego Syryjczyka błąkającego się w okolicach Puszczy Białowieskiej. Tego samego dnia spotkaliśmy jeszcze ośmioro innych uchodźców. Bahaa przekonaliśmy, że trzeba wezwać Straż Graniczną. Pojechaliśmy za nimi do ośrodka w Krynkach i cały dzień pilnowaliśmy, żeby go znowu nie wywieźli na granicę" - mówi OKO.press.
"Mamy umowę ze Strażą Graniczną na przyjmowanie tych, którzy próbowali przekroczyć zieloną granicę. Rodziny, często z małymi dziećmi prosto z placówek Straży trafiają do nas. Dajemy im pomoc lekarską, socjalną, psychologiczną, prawną. Kupujemy żywność, środki higieniczne, ubrania - mówi OKO.press Michał Gaweł, prezes Fundacji Dialog (nie mylić z Otwartym Dialogiem). W dzierżawionym od PKP budynku przy ul. Kolejowej w Białymstoku, fundacja prowadzi noclegownię i ośrodek dla bezdomnych, a ostatnio - także uchodźców.
Od początku kryzysu migracyjnego przez ośrodek przewinęło się ponad 70 osób, głównie z Syrii.
"Zwykle wytrzymują tu kilka dni i uciekają dalej na zachód. Noclegownia nie jest ośrodkiem zamkniętym, można stąd jechać dalej, ale jeśli ktoś nie wróci przez 48 godzin, traktujemy go jak uciekiniera i nie możemy znów przyjąć. Musimy się trzymać zasad i nie dać się wpuścić w kanał litości" - dodaje Gaweł.
Trzyletni chłopiec patrzy mi prosto w oczy. Zapominam, że jest uchodźcą, widzę uśmiechnięte dziecko.
Trafił do białostockiej noclegowni tydzień temu. Mama i tata przekroczyli z nim zieloną granicę polsko-białoruską, zostali zatrzymani. Z placówki Straży Granicznej przywieziono ich na Kolejową. Spotkali tu 19 innych Syryjczyków, znaleźli przystań, a może raczej przystanek w dalszej drodze.
Siedzimy w pokoju socjalnym pracowników Fundacji, wejść do ośrodka przez bramkę ze strażnikiem nie wolno, bo Covid.
Pytam ich po kolei, jak trafili do Polski. Ile to kosztowało? Dlaczego zdecydowali się uciekać z Syrii? I czego oczekują od świata, od nas? Rozmawiamy po angielsku, trochę po rosyjsku. Na szczęście jest z nami Kassim, tłumaczy z arabskiego.
Rodzina trzylatka musiała przejść dziesięciodniową kwarantannę, bo mieli kontakt z zarażonym. Nie są zaszczepieni. Jak większość trafiających tu Syryjczyków o szczepionce mogli w ojczyźnie tylko pomarzyć. Podobnie jak o prądzie, szkole, jedzeniu, bieżącej wodzie. Uciekli przed terrorem, w strachu przed śmiercią. Z małymi dziećmi na rękach, zostawiając domy i przyjaciół.
Rodzina trzylatka nie chce się przedstawić, ani dać sfotografować, pozwalają zrobić zdjęcie dziecku (patrz - wyżej). Nie chcą mówić o sobie, kim są, a raczej kim byli w Syrii. Ale mogą opowiedzieć, jak tu trafili.
Mieli dwie możliwości albo dać przemytnikom po 16 tys. euro za osobę i obietnicę dostarczenia do Niemiec, albo iść do białoruskiego biura turystycznego. Biuro kosztowało dużo mniej, wydawało się bezpieczniejsze i skuteczniejsze.
To było jedno z tych "biur turystycznych" utworzonych w ramach akcji służb specjalnych "Śluza", która ma zdestabilizować Europę kolejną falą migracyjną ze wschodu i południa.
Rodzice trzylatka słyszeli o takich, którzy wybrali przemytników, dali im kasę, ale ci zamiast do Niemiec, przywozili ich na Białoruś i siłą przeganiali na zieloną granicę z Polską.
"Ludzie u nas jeszcze nie mają statusu uchodźcy. Ciągle dojeżdżają nowi, głównie - że tak powiem - klienci Łukaszenki. Ci, których było stać, by zapłacić przemytnikom, bo sprzedali ziemię, domy czy samochody, do nas raczej nie trafiają" - mówi Kassim, Syryjczyk, lekarz, od trzech lat w Polsce. Sam był kiedyś pod opieką Fundacji Dialog. Dziś to on pomaga. Leczy i wystawia recepty tym, którzy trafiają tu prosto z granicy, często skrajnie wyczerpani fizycznie i psychicznie.
"Skończyłem medycynę w Polsce w 1995 roku. Wyjechałem do Syrii, pracowałem w zawodzie, ale trzy lata temu wróciłem do was, teraz już z rodziną. Mamy status uchodźcy. Dzięki Bogu udało mi się zdać egzamin LEK [Lekarski Egzamin Końcowy]. Pracuję w trzech szpitalach i przychodni, robię specjalizację z medycyny rodzinnej.
Kryzys migracyjny odczuliśmy już na początku sierpnia, kilka razy jeździłem na granicę odbierać Syryjczyków z placówek Straży. Wyczerpani, niedożywieni, odwodnieni - to się powtarza. Jest tu rodzina, która z małymi dziećmi trzy razy próbowała przejść przez granicę.
Ich celem nie jest Polska, chcą iść dalej, do Niemiec, Austrii, na zachód. Dochodzą do siebie i ruszają.
Normalnie mogą robić, co chcą, akurat teraz są na kwarantannie, bo mamy przypadek covidu.
Mieliśmy ostatnio młodego Irakijczyka, z niewydolnością wątroby, mieliśmy osobę z Nigerii i rodzinę z Somalii, która szybko pojechała dalej. Ale zwykle trafiają tu Syryjczycy. Kupują wycieczkę w białoruskich firmach turystycznych, w ofercie mają hotel i zwiedzanie Mińska. Dalej już sami muszą znaleźć transport na polską granicę. Słyszałem też o innej trasie. Z Bejrutu do Turcji i stamtąd na Białoruś".
"Jestem z Damaszku, mam 23 lata. Syria jest najgorszym na świecie miejscem do życia. Podzielona między Amerykanów, Rosjan, Turków i Iran nasza społeczność nie ma życia. Na najstarsze na świecie miasto Damaszek codziennie spadają bomby. I jeszcze Izrael bombarduje.
Nigdy nie interesowałem się polityką, ale zrobiło się tak niebezpiecznie, że postanowiłem uciekać.
Byłem na II roku stomatologii, ale nie miałem szans, żeby kontynuować. Nie ma prądu, gazu, najpotrzebniejszych rzeczy. Nasza ropa i gaz trafiają do okupantów i nic nie zostaje. To powolne umieranie. Zostawiłem mamę i ojca. Mam brata w Niemczech, do którego chciałbym dołączyć. Ma pracę, dom, samochód, może mi pomóc. Ale mógłbym też zostać w Polsce, podoba mi się tu. Pomogliście mi, przygarnęliście.
Opowiem po kolei. Z mediów społecznościowych dowiedziałem się, że można kupić białoruską wizę turystyczną i polecieć do Mińska. Ze znajomymi obczailiśmy temat. Udało się.
Mam znajomego Egipcjanina w Mińsku, doskonale zna rosyjski, załatwił mi transport, zapłaciłem 1500 dolarów. Kierowca wyrzucił mnie 15 kilometrów od granicy z Polską.
Pokazał na mapie Google, gdzie jestem i gdzie jest granica.
Dlaczego nie poszedłem na przejście graniczne? Naiwne pytanie. Białoruscy strażnicy nie pozwalają nawet się zbliżyć do przejścia, od razu wypychają na zieloną granicę. Więc poszedłem te 15 kilometrów, poczekałem, aż zrobi się ciemno, już widziałem słupy graniczne, skradałem się.
Nagle usłyszałem szczekanie psów i głosy białoruskich strażników. Poznałem język, bo znam odrobinę rosyjski. Zacząłem uciekać, aż poraniłem sobie ręce o drut".
Bahaa Aldeen Zidan Alali ciągnie opowieść: "Jakoś się przedostałem na polską stronę. Nagle słyszę, że ktoś idzie. To był Syryjczyk i Libańczyk. Rano jakaś dziewczyna, chyba miejscowa, wzięła nas samochodem, ale zatrzymał nas patrol Straży Granicznej. Zabrali nas do placówki, a w nocy znowu wywieźli na granicę i kazali iść.
Pokazywali na Białoruś i mówili, że tędy do Niemiec, chyba sobie z nas żartowali.
Nie poszliśmy, błąkaliśmy się kilka godzin, aż nas znowu złapali i kazali wracać. Nie dali nic powiedzieć, wsadzili do samochodu. Krzyczeli, potem wyszarpnęli z samochodu. Zabrali nam telefony, do tej pory ich nie odzyskaliśmy.
Znowu schowaliśmy się w lesie. Ale oni czekali i po kilku godzinach znów nas przepędzili. Zgubiliśmy się w lesie. Przysięgam, prawie utonąłem w rzece, a raczej w czymś czarnym, śmierdzącym. To mnie wciągało pod wodę, pod błoto.
Bahaa prosi, żebym mu dał telefon. Otwiera mapę i pokazuje, gdzie dokładnie strażnicy próbowali go wypchnąć na białoruską stronę.
Mówię mu, że wpadł w bagna nieopodal zalewu Siemianówka. Cudem nie utonął. Widziałem to miejsce przez lornetkę z wieży pod Babią Górą. Słyszałem opowieści o bagnisku.
"To było straszne, nigdy nie zapomnę - kiwa głową. - Powtarzałem sobie: albo umrę w tym lesie, albo będę żyć w lepszym świecie. Do domu już nie wrócę".
Tłumaczący rozmowę Kassim przerywa na chwilę. Mówi, że Bahaa przyjmuje leki przeciwlękowe i nasenne. Ciągle wraca do traumatycznych wydarzeń na granicy.
"Uciekałem przez tydzień, w mokrym ubraniu, było zimno - opowiada Bahaa - Nie wiem, jak przeżyłem. Nie miałem wody, piłem z liści drzew. Jadłem suchy chleb, który mi został. Uratował mnie gość z waszego parlamentu. Miał na imię Frank".
Sterczewski - domyślam się. Bahaa nie może uwierzyć, że znamy posła Franka Sterczewskiego, że fotograf, który jest ze mną, ma jego numer i że możemy zadzwonić.
Dajemy mu komórkę, ustawiamy na tryb głośnomówiący. Rozmawiają po angielsku, Bahaa dobrze sobie radzi.
"Halo, Frank. To ja - przerywa na moment. - Uratowałeś mnie. Chcę ci podziękować for everything, za wszystko. Mam tutaj jedzenie, mam nowe ubranie, lekarstwa. Gdyby nie ty, umarłbym wtedy w lesie. I am so happy to hear your voice, jestem szczęśliwy, że cię słyszę.
Uratowałeś mnie, człowieczeństwo to twoja religia".
"Też jestem szczęśliwy, że cię słyszę. Super, że jesteś bezpieczny, że tam wszystko masz. Mam nadzieję, że teraz już będzie dobrze, że procedura zadziała i niedługo dostaniesz status uchodźcy i się zobaczymy" - Sterczewskiemu też drży głos.
"Oczywiście, zobaczymy się, wezmę twój numer, będę dzwonił, pisał. Bez ciebie umarłbym w tamtym lesie" - powtarza Bahaa.
Tłumacz korzysta z okazji:
"Halo pośle, tu Kassim, Syryjczyk, też uchodźca, ale już taki pożyteczny uchodźca, lekarz. Bardzo doceniam, to co zrobiłeś i co robisz. Od samego początku fascynuje mnie wasz kraj, dla mojej rodziny jest bezpieczny, a dla mnie ciekawy. Dziękuję za to, co zrobiłeś dla Bahaa".
Bahaa zapisuje numer posła. Jeszcze opowiada:
"Najpierw mu powiedziałem, że skoro jest z władzy, to mu nie ufam, znowu mnie zabierze na granicę i wypchnie na Białoruś. Powiedział, żebym się nie bał, że pomogą. Był z taką Kaliną. Dała mi pełnomocnictwo do podpisania, że będę miał opiekę prawną. Poczułem się bezpiecznie".
To była Kalina Czwarnóg z Fundacji Ocalenie. Rozmawiam z nią, prosi o namiary na Kassima, bo Bahaa wciąż nie odzyskał telefonu.
Franek Sterczewski dobrze pamięta tamten dzień.
"Znaleźliśmy tego młodego Syryjczyka błąkającego się w okolicach Puszczy Białowieskiej. Tego samego dnia spotkaliśmy jeszcze ośmioro innych uchodźców. Daliśmy im jedzenie.
Bahaa przekonaliśmy, że trzeba wezwać Straż Graniczną. Pojechaliśmy z nim do ośrodka w Krynkach i cały dzień pilnowaliśmy, żeby go znowu nie wywieźli na granicę" - mówi poseł.
Do rozmowy dołącza inny Syryjczyk. Jeden z uchodźców, których Bahaa spotkał w lesie podczas tygodniowej tułaczki.
"Baliśmy się, że utoniemy - opowiada - Błoto nas wciągało. Gryzły nas komary i pijawki. Miałem tak spuchniętą twarz, że się wystraszyłem, kiedy zobaczyłem ją później w lustrze".
Proszę, żeby napisał mi swoje imię. Zapisuje, ale prosi, żeby nie robić mu zdjęć. Jego rodzina nie wie, że jest w Polsce. Ograniczamy się do inicjałów H. H.
"My od was niczego nie chcemy. Musieliśmy uciekać z ojczyzny, tam się nie da żyć. Nie jesteśmy żadnymi politykami, żołnierzami.
Chcemy tylko bezpiecznie żyć. Studiowałem medycynę, chciałbym dokończyć i leczyć ludzi.
Mówię w czterech językach: angielskim, kurdyjskim, arabskim i rosyjskim, chcę pracować i pomagać - mówi H. H.
Rodzina trzylatka nabiera ochotę na rozmowę. Tylko proszą o anonimowość.
Ich syn jest z nami cały czas. Bawi się niszczarką do papieru, rysuje jakieś bazgroły, jak wszystkie trzylatki na świecie. Patrzy mi śmiało w oczy i opowiada coś w dziecięcym esperanto. Śmieje się, więc chyba nie jest to historia jego krótkiego życia w piekle, z którego uciekli.
Opowiada mama, bardzo młoda kobieta w kolorowej chuście (na zdjęciu - z synkiem).
"Mąż jest, znaczy był szefem kuchni w restauracji, pobraliśmy się po mojej maturze. W Syrii jest niebezpiecznie, po ulicach grasują bandy, złodzieje. Wciąż się słyszy o porwaniach dzieci dla okupu. Baliśmy się wyjść z dzieckiem na ulicę, na plac zabaw. Pustki w sklepach, nie ma jak żyć. Nie ma prądu, gazu, paliwa, a nawet wody."
Ojciec, na oko trzydziestolatek, próbuje okiełznać synka. Kassim tłumaczy z arabskiego.
"Do Bejrutu dojechaliśmy taksówką z Damaszku [115 km - red.], bo z Damaszku nie latają już samoloty. Z Bejrutu polecieliśmy do Stambułu. Tam, w biurze turystycznym wykupiliśmy wizę i wycieczkę na Białoruś.
W Mińsku, od razu na lotnisku wzięliśmy taksówkę na granicę. Kosztowała 1500 dolarów. Do granicy doszliśmy pieszo, mieliśmy GPS. Już na samej granicy usłyszeliśmy straż. Nie wiem, czy polską, czy białoruską. Uciekliśmy, zostawiliśmy bagaże, ubrania, jedzenie. Ukryliśmy je i schowaliśmy na całą noc w lesie. Kiedy głosy ucichły, poszliśmy po nasze rzeczy, ale już ich nie było. Nie wiem, czy zostały na Białorusi, czy już w Polsce. Wydaje mi się, że w Polsce. Wiem tylko, że 22 sierpnia zatrzymała nas polska Straż Graniczna, a 24 sierpnia trafiliśmy do ośrodka".
Mama: "Mąż ma pobyt tymczasowy w Niemczech, dostał go w 2015 roku. My z synkiem nie mamy, ale postaramy się dotrzeć do Niemiec, a jak się nie uda, to zobaczymy, jak zadziała polska procedura. Tu, w fundacji traktują nas miło i z szacunkiem.
Dostaliśmy opiekę lekarza, byliśmy pogryzieni przez kleszcze, to nam dali antybiotyki.
Chciałabym wam podziękować, że jesteśmy bezpieczni, że zaopiekowaliście się naszą rodziną" - mówi do mnie jakbym był przedstawicielem Polski.
Ma 17 lat, w tym roku miała zdać maturę, ale szansy na studia już nie było. Ona też marzy o medycynie na europejskiej uczelni. Uciekła z Syrii z mamą i młodszym bratem. Ojciec musiał zostać z najstarszym synem. Obiecali dołączyć, gdziekolwiek wyląduje rodzina. W Niemczech mają już krewnych, będą się starali do nich dostać.
Czarne oczy i kruczoczarne włosy spięte w warkocz, do tego blada, eteryczna twarz. Odpowiada na pytania, ale skromnie spuszcza oczy.
"Z Syrii do Turcji i dalej na Białoruś jechaliśmy ciężarówkami. Musieliśmy zapłacić po 6 tys. euro za osobę, czyli łącznie 18 tys. euro.
Jechaliśmy 4-5 dni, nie wiem dokładnie, bo całą drogę byliśmy zamknięci i nic nie widzieliśmy. Przewieźli nas pod waszą granicę, wyrzucili z ciężarówek i powiedzieli, że tam są Niemcy.
Przez cały dzień i pół nocy błąkaliśmy się po lesie. Potem przyjechał czarny van, samochód dostawczy, nie wiem jakie miał rejestracje, ani skąd był. Kazali nam wsiadać i zawieźli do patrolu Straży Granicznej" - opowiada Maria.
Kassim wychodzi na chwilę i mówi, żebyśmy kontynuowali po angielsku, ale dziewczyna milknie.
Kiedy Kassim wraca proszę, żeby dopytał, jakiej narodowości byli przemytnicy, którzy przywieźli ich ciężarówką. Odmawia, twierdzi, że Maria nie wie, a nawet, jakby wiedziała, to nie powie, bo boi się zemsty. Poza tym nie uważa tych ludzi za przemytników. Zapłacili, a oni ich przywieźli, co prawda do Polski, nie do Niemiec, ale zawsze to Unia Europejska. Ten czarny van w Polsce też był pewnie załatwiony przez przemytników.
"Syria jest w stanie wojny - mówi Maria - Moją szkołę zniszczyły bomby. Od kilkunastu lat żyjemy w nędzy, nie mamy jak żyć. Ale mamy to już za sobą. W końcu jesteśmy bezpieczni. Wasz kraj gościnny, bardzo wam dziękujemy. Marzę, żeby żyć w pokoju już z tatą, z całą rodziną".
Proszę Kassima, żeby przetłumaczył, że jej tego życzę, gdziekolwiek zakończy się jej droga.
W głównym budynku noclegowni są trzy czteroosobowe pokoje mieszkalne i izolatka, w której przebywa chora na COVID Syryjka w ósmym miesiącu ciąży. Zdrowi, ale wciąż objęci kwarantanną mieszkańcy noclegowni, korzystają z trzech wspólnych łazienek z prysznicami.
Oddzielną łazienkę mają tylko chorzy. W budynku jest też: biuro, pralnia, trzy magazyny, sala komputerowa, sala instruktorów, jadalnia, kotłownia, odremontowana i naprawdę dobrze wyposażona kuchnia. Mieszkańcy mogą z niej swobodnie korzystać.
Na dziedzińcu ośrodka stała jeszcze niedawno fontanna z gołą panną.
"Rzeczywiście, wcześniej mieścił się tu hotel »Ilona«, który pełnił funkcję przydworcowego domu uciech cielesnych - mówi Michał Gaweł, prezes Fundacji Dialog (nie mylić z Otwartym Dialogiem), która dzierżawi od PKP budynek przy ul. Kolejowej w Białymstoku na noclegownię i ośrodek dla bezdomnych, a ostatnio też uchodźców.
"Jest to noclegownia imienia - nomen omen - Świętej Marii Magdaleny" - uśmiecha się Gaweł.
Proszę jeszcze Michała Gawła o komentarz, co zrobić z tymi uchodźcami. Odpowiedź jest zaskakująca:
"Cudzoziemców z Usnarza należy wpuścić i przyjąć ich wnioski o ochronę, chyba, że nie będą ich chcieli złożyć w Polsce, ale w Niemczech czy innych krajach UE. Prawdziwych uchodźców trzeba wpuszczać i udzielać im ochrony międzynarodowej. Ludzi, którzy przybyli z bezpiecznych krajów i ze względów ekonomicznych - zostawić Łukaszence".
Ale jak jednych odróżnić od drugich, gdy błąkają się po lesie bawiąc się w makabrycznego chowanego ze Strażą Graniczną?
"Należy uszczelniać wszystkimi sposobami granicę i kierować cały ruch migracyjny na przejścia. Stan wyjątkowy wyciszy działaczy na granicy i nie będą mieli okazji, robić spektakli i utrudniać pracy i tak już przepracowanym funkcjonariuszom Straży Granicznej, Policji i Wojska. Znam wielu funkcjonariuszy Straży i widziałem, jak są zmęczeni szukając i zatrzymując ludzi. Potem umieszczają ich w ośrodkach, które pękają w szwach. Nie sądzę, by stosowali push-back [wypychanie uchodźców na białoruską stronę - red.], ale jeżeli tak robili, to powinni tego zaniechać.
Łukaszenka z Putinem wygenerowali ten spektakl, rządzący dali się w niego wciągnąć, gdy nie wpuścili cudzoziemców w Usnarzu. Niektórzy działacze wykorzystali tę okazję do promocji w imię wyższych wartości".
Pytam, czy działania posła Sterczewskiego też opisałby jak promocję, ale odpowiedź nie pada.
"Skutek jest taki, że media mają o czym mówić, a cała sytuacja wzbudza masę emocji. Wszystko kosztem uchodźców, migrantów, funkcjonariuszy Straży Granicznej i Wojska Polskiego. Człowiek stał się środkiem do celu. I to jest przerażające. Putin z Łukaszenką się cieszą" - kończy Gaweł.
Komentarze