George W. Bush podarował Iranowi Irak na srebrnej tacy. Donald Trump właśnie podarował Rosji Syrię, i poniekąd też Turcję na dokładkę. Przy takich wrogach, musi myśleć Władimir Putin na Kremlu, po co mi jeszcze przyjaciele? - sytuację po tureckiej inwazji na tereny kurdyjskiej enklawy w Syrii analizuje dla OKO.press Konstanty Gebert*
Kategoryczne zaprzeczenia ze strony prezydenta Trumpa: „Nieprawda, nie zdradziliśmy Kurdów” byłyby jedynie groteskowe, gdyby nie rzeczywistość, do której się odnoszą.
Trump zezwolił Erdoğanowi na inwazję, bo... po prostu zidentyfikował się ze swoim rozmówcą, jak przedtem z Kim Dżong-Ilem czy Władimirem Putinem. Prezydent najwyraźniej lubi mocnych, twardych przywódców, którzy robią porządek u siebie i w okolicy tak, jak uważają za stosowne i nikt im nie będzie mówił, co mają robić. Słowem,
rządzą tak, jak on sam by chciał – a tu nawet głupiego muru na granicy postawić mu nie dają.
Z przygranicznego pasa kontrolowanej przez Kurdów części północno-wschodniej Syrii uciekło już po tureckiej inwazji 160 tysięcy cywili; armia turecka z dumą poinformowała już w niedzielę (13 października), że „zneutralizowała” ponad 480 terrorystów. Źródła kurdyjskie z kolei podały, że zginęło przynajmniej 75 tureckich żołnierzy.
Liczba uchodźców z całą pewnością wzrośnie: gdy rok temu Turcja zajęła kurdyjską enklawę Afrin, uciekło z niej kilkaset tysięcy ludzi. Liczba ofiar po stronie kurdyjskiej może być przeszacowana, ale jest wśród nich też Hevrin Khalaf, 38-letnia kurdyjska sekretarz generalna Partii Przyszłość Syrii, zastrzelona wraz z kierowcą na drodze z Rakki do Kamiszli. Atak na nią miało przeprowadzić tureckie lotnictwo. „Grupa terrorystyczna otrzymała ciężki cios. Hevrin Khalaf została skutecznie zneutralizowana” doniósł z dumą turecki dziennik "Yeni Şafak".
Partia Przyszłość Syrii jest jedną z nielicznych po stronie kurdyjskich sił wieloetnicznych; jej przewodniczący jest Arabem, a celem partii jest budowa demokratycznej i pluralistycznej Syrii, a nie tylko kurdyjskiego regionu Rożawa. Nic też nie wiadomo o jej ewentualnych związkach z terrorystami, ale dla tureckiej prasy każdy zabity przez turecką armię automatycznie kwalifikuje się jako terrorysta.
Tyle że doniesienia "Yeni Şafak" zostały rychło zdementowane przez stronę kurdyjską: Khalaf została, owszem, zabita – ale przez bojówki Ahrar al-Szarkija (Wolni Ludzie Wschodu), co potwierdza wideo umieszczone przez Wolnych Ludzi w internecie, a pokazujące zamordowanie kolejnych dwóch cywili, którzy znajdowali się jakoby z Khalaf w samochodzie.
Wolni Ludzie, wywodzący się pierwotnie z islamistycznego Frontu al-Nusra, dziś walczą w Syrii pod kontrolą Ankary. Jak się wydaje, wbrew z kolei doniesieniom kurdyjskim, żadni tureccy żołnierze nie przekroczyli granicy. Armia turecka ogranicza się do nalotów i ostrzału artyleryjskiego, a w terenie walczą uformowane i uzbrojone przez Ankarę bojówki tak zwanej Wolnej (lub też Narodowej) Armii Syrii. To oni mieli ponieść straty w zabitych uznane przez Kurdów za straty tureckie.
Tak czy inaczej, Ankara dała Wolnej Armii i Wolnym Ludziom wolną rękę. Bojówki kurdyjskiej YPG stawiają im zaciekły opór, ale los pogranicza wydaje się przesądzony.
Kilka tygodni temu, na żądanie amerykańskich sojuszników, YPG zdemontowała fortyfikacje graniczne i wycofała swój ciężki sprzęt, żeby „nie prowokować” Ankary. To jednak nie wystarczyło tureckiemu prezydentowi Recepowi Tayyipowi Erdoğanowi, a sojusznicy i tak pozostawili Kurdów na jego pastwę. Deklarowanym celem Erdoğana jest bowiem okupacja 30-kilometrowego pasa granicznego, od Eufratu do irackiej granicy. Ma to odsunąć od Turcji „terrorystyczne zagrożenie PKK”.
PKK, czyli Partia Pracujących Kurdystanu, to zbrojna organizacja tureckich Kurdów, z którą Ankara toczy od połowy lat 80. krwawą wojnę. W latach 90. Oddziały PKK stacjonowały w Syrii, pod okiem prezydenta Hafeza Assada, ojca obecnego prezydenta; dopiero turecka groźba wojny w 1998 roku sprawiła, że Damaszek ostatecznie wymówił im gościnę. Ale zadzierzgnięte wówczas ścisłe więzi między tureckimi i syryjskimi organizacjami kurdyjskimi, trwają do dziś. Zarzucając YPG ścisłe związki z PKK, uznaną za terrorystyczną i przez Ankarę, i przez UE, i przez USA, Erdoğan po prostu ma rację.
Ale pozostaje faktem że, odkąd w 2015 roku YPG w walce z ISIS zdobyła zamieszkałą przez Kurdów syryjską Rożawę, nie doszło z tego terytorium do aktów terroru przeciwko Turcji. Krwawe ataki terrorystyczne przeprowadziła natomiast ISIS, w odwecie na przystąpienie w 2014 roku przez Ankarę pod naciskiem Waszyngtonu do amerykańskiej koalicji antyterrorystycznej.
Dla islamistycznych terrorystów, którzy do tej pory korzystali z dostaw tureckiej broni, oraz bez trudu przekraczali w obie strony granicę (w tym by się leczyć w tureckich szpitalach), była to zdrada niemal na miarę obecnego opuszczenia Kurdów przez USA. Turcja wprawdzie swój akces do koalicji wykorzystała głównie do tego, by bombardować w Syrii cele związane z YPG, nie ISIS, ale dla zwolenników kalifatu sam akces do „nowych krzyżowców” był zniewagą żądającą krwi.
Co więcej, po aresztowaniu w Kenii i skazaniu w Turcji na dożywocie przywódcy PKK Abdullaha Öçalana 20 lat temu, a zwłaszcza po krwawej pacyfikacji miast kurdyjskich w Turcji przez armię w 2015 roku, wojna z PKK, która pochłonęła ponad 40 tysięcy ofiar, skończyła się – przejściowo? – tureckim zwycięstwem. Innymi słowy, ani PKK nie jest w tej chwili tak groźna jak była, ani YPG nie udzielają jej pomocy w terrorze. Po stronie tureckiej kilkakrotnie ludzie ginęli od zbłąkanych pocisków czy rakiet, ale pierwszy celowy ostrzał YPG przez granicę miał miejsce dopiero teraz, w odpowiedzi na turecki atak. Zginęli w nim, tragiczny paradoks, także syryjscy uchodźcy.
Dlaczego więc Turcja uderzyła? Po pierwsze dlatego, że Ankara postrzega konflikt z Kurdami jako kwestię egzystencjalną – ze względu na własną niepokorną kurdyjską mniejszość.
Każdy polityczny sukces Kurdów za granicą Turcji grozi wzmocnieniem tam kurdyjskiej irredenty.
Iracki Kurdystan Ankara jednak w końcu zhołdowała, używając równolegle groźby inwazji oraz ekonomicznego wsparcia w zamian za posłuszeństwo.
W Iranie, gdzie Kurdowie cieszą się takimi samymi ograniczonymi prawami jak reszta obywateli, ale ich odrębność etniczna jest uznawana, reżim ajatollahów pilnuje, by nie próbowali wybić się na autonomię.
W Syrii zaś, z którą pod rządami Assada juniora Turcja zrazu miała znakomite stosunki, Kurdom nie przysługiwało nawet obywatelstwo.
Gdy wybuchła wojna domowa, YPG podjęły wojnę z nienawidzącą ich jako niearabskich odszczepieńców ISIS, ale zarazem – nie ufając arabskiemu nacjonalizmowi opozycji - zachowały neutralność wobec reżimu. To sprawiło, że Assad mógł całe siły skierować przeciwko opozycji, ale zarazem musiał tolerować fakt, że tereny kontrolowane przez YPG stały się autonomiczne. Był to jednak układ obustronnie korzystny; w Kamiszli, stolicy Rożawy, nadal wręcz istnieją rządowe instytucje i niewielka baza wojskowa.
Rzecz w tym bowiem, że tereny kontrolowane przez YPG nie są jedynie kurdyjskie: mieszka tam też sporo Arabów, stąd znaczenie takich inicjatyw jak partia Khalaf, i dlatego YPG, wzmocnione o trochę oddziałów arabskich, występują jako Syryjskie Siły Demokratyczne.
Dlatego wreszcie, inaczej niż w Iraku, syryjscy Kurdowie oficjalnie – a chyba nawet i nieoficjalne – dążą nie do niepodległości, lecz do autonomii w ramach państwa syryjskiego, i na skutek wojny domowej taką autonomię de facto osiągnęły. Dla ich rodaków w Turcji, gdzie nauczanie kurdyjskiego na uczelniach państwowych jest prawnie zakazane, taka autonomia byłaby spełnieniem marzeń. Dlatego Erdoğan musiał pokazać, jak się kończą takie marzenia.
Miał też inne, bardziej naglące powody.
Tolerancja społeczeństwa tureckiego dla niemal 4 milionów syryjskich uchodźców się kończy.
Turcja podjęła ogromny, godny najwyższego podziwu, wysiłek udzielenia im schronienia i umożliwienia w miarę godnego przetrwania, ale zadziałały europejskie odruchy ksenofobiczne: nie wystarczy wspólnota religijna, gdy dzieli kultura i język.
W Iraku, Jordanii, a zwłaszcza Libanie (gdzie co piąty mieszkaniec to uchodźca!), wspólna przynależność do narodu arabskiego nieco łagodzi nietolerancję, proporcje są podobne lub wyższe – ale tylko Turcja korzystała z ogromnych unijnych funduszy na pomoc uchodźcom. Przyczyną tego szczególnego traktowania był nie tylko status Turcji jako kraju kandydującego do Unii, ale przede wszystkim obawa, że Ankara „odkręci kurek z uchodźcami” i dojdzie do powtórki kryzysu 2015 roku.; uchodźcy z terenów państw arabskich i tak musieliby uciekać przez Turcję.
Erdoğan więc deklaruje, że zamierza „osiedlić” milion uchodźców na mających być „wyzwolone” terenach Rożawy.
Byłaby to podwójna zbrodnia przeciw ludzkości. Po pierwsze owo „osiedlenie” musiałoby, przynajmniej w części, dokonać się niezależnie od tego, co chcą sami uchodźcy. Po drugie, jego warunkiem jest usunięcie dotychczasowych mieszkańców „wyzwalanych” terytoriów; stąd zgoda na brutalność Wolnych Ludzi, która ma wymusić exodus dotychczasowych mieszkańców.
Technika ta znakomicie sprawdziła się była ćwierć wieku temu w Bośni – i w zeszłym roku w Afrinie, kurdyjskiej enklawie na zachód od Eufratu, podbitej przez Turcję za zgodą USA. Po ucieczce niemal całej dotychczasowej ludności, Ankara osiedliła tam 300 tysięcy syryjskich uchodźców. Teraz chce powtórzyć to samo w Rożawie, tyle że na nieporównanie większą skalę.
Może jednak liczyć na lokalnych sojuszników: miasta takie jak leżący także po zachodniej stronie Eufratu Manbiż, oraz ciężko ostrzeliwane przygraniczne Ras el-Ain i Tel Abiad, mają większość nie kurdyjską, lecz arabską, i wcale niekoniecznie chcą być pod władzą Kurdów. Rzecz w tym, że Turcy są dla Arabów równie obcy jak Kurdowie, a Arabowie z Wolnej Armii niekoniecznie są z tych samych plemion, co mieszkańcy miast, co ma znaczenie dla zaufania i lojalności. Ale rządy kurdyjskie czasem były brutalne i Ankara może liczyć na żądzę odwetu.
Sprawa uchodźców jest pilna nie tylko dlatego, że napięcie w Turcji rośnie, ale także dlatego, że reżim Assada rozpoczął – z pomocą zaciężnej piechoty irańskiej i pod osłoną rosyjskiego lotnictwa – powolny szturm na prowincję Idlib, ostatni, i w znacznym stopniu zdominowany już przez islamistów, bastion syryjskiej opozycji. Przewaga reżimu i jego sojuszników jest oczywista (podobnie jak na północy przewaga Turcji i jej wojsk zaciężnych) i Idlib będzie musiał paść – a wówczas kolejna fala setek tysięcy uchodźców ruszy w stronę tureckiej granicy. Ankara zamierza ją powstrzymać, ale w prowincji Afrin nie ma już miejsca. Dlatego Erdoğanowi niezbędna jest Rożawa.
Wreszcie wojna jest – póki co – politycznie dla Erdoğana korzystna. To ważne, po czerwcowej klęsce w wyborach samorządowych, gdzie jego partia utraciła niemal wszystkie wielkie miasta. W Stambule prezydent zażądał powtórki głosowania i... skończyło się dużo bardziej miażdżącą klęską.
Ale podczas wojny silnie nacjonalistyczne społeczeństwo tureckie skupia się wokół wodza – i trwać będzie przy nim, chyba że zaczną do kraju wracać trumny ze zwłokami żołnierzy.
Na razie to nie grozi, w wojnie z syryjskimi Kurdami giną syryjscy Arabowie, ale sytuacja się zmieni, jeśli YPG podejmie wojnę partyzancką, i konieczne będzie skierowanie za granicę oddziałów armii regularnej. Także i dlatego czystka etniczna Rożawy jest tak pilnie potrzebna: bez identyfikującej się z nią ludności partyzantka skazana jest na klęskę.
Tyle tylko, że pas przygraniczny, który chce zająć Turcja, to niemal całość ziem uprawnych w Rożawie. Na południe zaczyna się pustynia; jedynie wzdłuż Eufratu istnieją wioski i miasta, ale z przewagą ludności arabskiej. Kurdowie z Rożawy po prostu nie mają gdzie uciekać, nawet gdyby się na to zdecydowali. Dlatego scenariusz długotrwałej wojny partyzanckiej jest bardzo prawdopodobny -i dlatego Turcja użyje brutalnej siły, żeby do niego nie dopuścić. Obie strony wiedzą, jaka jest stawka, i obie strony nie mają wyboru.
Kurdowie – bo exodus na pustynię to scenariusz masowej zagłady. Wiedzą o tym, bo wszak to tu, na syryjskiej pustyni, dopełniło się ponad sto lat temu tureckie ludobójstwo Ormian, do którego plemiona kurdyjskie przyłożyły były rękę.
Erdoğan – bo klęska scenariusza czystki etnicznej oznacza i to, że z uchodźcami nie ma co zrobić, i to, że zamiast spodziewanych politycznych zysków opozycja wystawi mu polityczny rachunek.
Ale jeśli zrozumiałe jest, w zimnej i cynicznej logice władzy, dlaczego turecki prezydent się zdecydował na inwazję, to dlaczego amerykański prezydent mu na to pozwolił?
Przecież nie tylko miał wobec Kurdów dług wdzięczności: to oni pokonali ISIS w Syrii, kosztem 11 tysięcy zabitych, przy amerykańskich sześciu (nie sześciu tysiącach: sześciu żołnierzy), ale jedynie ich stała czujność może zapobiec zbrojnemu odrodzeniu się kalifatu. Widzieliśmy to w Syrii, gdzie w 2017 roku, po odrzuconym przez rząd kurdyjskim referendum niepodległościowym, siły rządowe usunęły, z amerykańskim błogosławieństwem, oddziały kurdyjskich peszmergów z okolic etnicznie mieszanego Kirkuku.
Nie były jednak w stanie zapewnić tam bezpieczeństwa i ISIS odbudowała uśpione komórki i wznowiła działalność terrorystyczną. W Iraku jednak utrzymanie jedności kraju było dla Waszyngtonu wartością ważniejszą, niż sojusznicza lojalność – i nie było jeszcze wiadomo, jak bardzo ISIS skorzysta na kurdyjskiej klęsce. Dziś to jednak wiadomo, nie jest jasne za to, co jest w Syrii od sojuszniczej lojalności ważniejsze.
Nie może nią być sojusznicza lojalność NATO-wska wobec Turcji, skoro Ankara sama z tej lojalności drwi.
Turecki zakup rosyjskich rakiet S-400, mimo tego, że spowodował, o czym Ankara z góry wiedziała, sankcje w postaci wstrzymania sprzedaży zamówionych przez Turcję samolotów F-35, jest tego jedynie ostatnim dowodem.
Turcja odmówiła udziału w wojnie w Iraku, a nawet korzystania przez USA z bazy lotniczej w Incirlik, wspierała ISIS, jest w stanie chronicznego konfliktu z amerykańskimi sojusznikami: Izraelem i Egiptem, pomogła Iranowi na wielką skalę sabotować amerykańskie sankcje, okupuje 40% terytorium Cypru – członka zaprzyjaźnionej UE.
Systematyczne pogarszanie się stosunków amerykańsko-tureckich w ostatnich latach sprawiło, że Pentagon poważnie rozpatruje wycofanie z Incirlik 50 bomb atomowych B61, rozmieszczonych tam podczas zimnej wojny, a w obecnej konfiguracji strategicznej raczej nieprzydatnych. Istnieje bowiem obawa, ze Turcja, w sytuacji kryzysowej, mogłaby uczynić dostęp do nich przedmiotem szantażu. Z drugiej jednak strony ich wycofanie samo mogłoby być ryzykowne, a z całą pewnością oznaczałoby de facto zerwanie jakiegokolwiek amerykańsko-tureckiego przymierza.
Z punktu widzenia Realpolitik pozostawienie wojsk amerykańskich w Syrii, uniemożliwiające turecką inwazję, byłoby tylko częściowym wyrównaniem rachunków.
Pozostaje prawdą, że – niezależnie od obecnej odwilży Ankary z Rosją – samo istnienie wojsk tureckich, drugiej po amerykańskiej armii NATO, wiąże znaczne siły rosyjskie, co w wypadku wojny w Europie miałoby fundamentalne znaczenie. Ale trudno uważać, by ten akurat wzgląd był dla Trumpa rozstrzygający, skoro do NATO ma stosunek nieufny, do Rosji zaś życzliwy.
Co więcej, jego dowódcy wojskowi też tak nie myślą: gdy w grudniu 2018 roku Trump po raz pierwszy podjął decyzję o wycofaniu z Syrii wojsk, do dymisji na znak protestu podał się sekretarz obrony oraz generał koordynujący walkę z ISIS. To zaś wymusiło pozostawienie niewielkiego kontyngentu, którego zadaniem było właśnie niedopuszczenie do tureckiej inwazji, bo ta musiałaby się odbyć dosłownie po trupach Amerykanów. Ten kontyngent został wycofany tydzień temu. Na marginesie: amerykański kontyngent w Polsce ma pełnić taką samą rolę wobec Rosji.
Co więcej, wiemy już z irackiego przykładu, że bez Kurdów odrodzić się może ISIS. YPG po prostu nie mają sił, żeby walczyć na dwa fronty, a choćby pilnować obozów, w których osadzonych jest 12 tysięcy żołnierzy kalifatu, i 70 tysięcy członków ich rodzin, część z nich to cudzoziemcy, których ich kraje nie chcą przyjąć z powrotem, i nikt nie wie, co z nimi zrobić. Trump oznajmił, że odpowiedzialność za te obozy przejmie Turcja – ale Ankara niczego takiego nie powiedziała, a zresztą najważniejsze obozy są pod Deir el-Zor, daleko na południe od tureckiego pasa. Zaś jeden z tych bardziej na północ lotnictwo tureckie już zdążyło zbombardować, powodując skuteczną ucieczkę ponad setki więźniów. Im dłużej będzie trwała wojna, tym więcej bojowników ISIS znajdzie się na wolności.
Turcja oskarżyła już Kurdów, że celowo wypuszczają z cel więźniów ISIS, by zwiększyć chaos. Jest to jednak mało prawdopodobne, bo dla ISIS to Kurdowie, którzy ich pokonali i uwięzili, są bezpośrednim wrogiem, i można się spodziewać, że przeciwko nim właśnie islamiści podejmą działania. YPG z kolei o to samo oskarżyli Wolną Armię, co jest o tyle bardziej prawdopodobne, że między islamistami arabskimi różnych wprawdzie orientacji istnieje zapewne podstawowa solidarność. Obie strony zaś przebił Trump, tweetując, że ucieczkami działaczy ISIS nie należy się przejmować, bowiem „udadzą się oni do Europy”, nie do USA; Amerykanie są więc nadal bezpieczni. To, że bezpieczna nie jest Europa zdaje się nie zaprzątać uwagi amerykańskiego prezydenta.
Jest prawdą, że Trump w swym programie wyborczym miał wycofanie wojsk USA z Bliskiego Wschodu, bowiem uczestniczą one, jak tweettuje, w „śmiechu wartych” i „durnych” wojnach. Ale syryjska decyzja nie przysporzyła mu popularności w kraju: przeciwnie. Potępili ją jego najbliżsi sojusznicy, skrajnie dotąd lojalna telewizja Fox nie zostawia na zdradzie suchej nitki, porzucenie Kurdów potępiają ewangeliczni chrześcijanie, którzy wybaczyli mu nawet „łapanie za cipki”, o reakcji Demokratów już nie mówiąc. Po raz pierwszy w sondażu poparcie dla impeachmentu wyraziło 58 proc. Amerykanów. Co więcej, w kilka dni po wycofaniu wojsk z Syrii Trump skierował 2 tysiące dodatkowych żołnierzy oraz dwa szwadrony myśliwców do Arabii Saudyjskiej, zagrożonej irańskim atakiem. Tym samym w regionie „durnych wojen” jest więcej żołnierzy USA, nie mniej, a cenę polityczną – której Trump, zwierzę polityczne, nie mógł nie przewidzieć, trzeba zapłacić i tak.
Więc?
Decyzję o wycofaniu amerykański prezydent podjął spontanicznie, w poprzednią niedzielę, po rozmowie telefonicznej, ze swym tureckim odpowiednikiem. Treści rozmowy nie ujawniono – ale nie sposób nie podejrzewać, że Trump po prostu zidentyfikował się ze swoim rozmówcą, jak przedtem z Kim Dżong-Ilem czy Władimirem Putinem. Prezydent najwyraźniej lubi mocnych, twardych przywódców, którzy robią porządek u siebie i w okolicy tak, jak uważają za stosowne, i nikt im nie będzie mówił, co mają robić. Słowem,
rządzą tak, jak on sam by chciał – a tu nawet głupiego muru na granicy postawić mu nie dają. Wypuszczając Erdoğana na Kurdów, Trump zemścił się na Demokratach za ich odmowę pogonienia muzułmanów czy Latynosów – i podważył podstawę amerykańskiej międzynarodowej wiarygodności.
Brak reakcji na zestrzelenie przez Iran amerykańskiego drona, a następnie na najprawdopodobniej irański (opinię tę podzielają też Wielka Brytania, Niemcy i Francja) atak na saudyjską rafinerię można by jeszcze uznać za wypadek przy pracy, czy wręcz za zdrową wstrzemięźliwość, pożądaną po latach amerykańskiej wojennej pochopności. Ale kolejna rejterada, w Syrii, to już nie wypadek, lecz zasada – i nie zapobiegła ona wojnie, lecz ją umożliwiła. Implikacje rozpamiętują wszyscy, od Rygi po Tajpei, którzy polegają na amerykańskich gwarancjach, i którzy muszą odtąd uwzględnić w swoich kalkulacjach, ze Kurdowie też polegali. I polegli. Saudowie, co zresztą bardzo dobrze, już wysłali via Pakistan sygnały do Teheranu, że chcą rozmawiać. Tej rywalizacji winne są obie strony, a jej cenę ponosiły, jak dotąd, państwa trzecie, od Syrii po Jemen. Tyle tylko, że to irańska agresja wymusiła rozmowy. To zwiększa atrakcyjność przemocy dla wszystkich gotowych jej użyć.
Rachuby Trumpa należą już jednak do przeszłości, oczekiwania Erdoğana zaś nadal pozostają w przyszłości, i to najwyraźniej skazanej na niespełnienie. Zdumiewająca bezpośrednia interwencja rosyjska w przebieg działań potwierdziła amerykańską klęskę na własne życzenie i dramatycznie ograniczyła opcje tureckiego prezydenta. Oczekiwał wojny z pozbawionymi ciężkiej broni Kurdami. Nieoczekiwanie stanęła mu na drodze równie, co jego wojska, ciężkozbrojna i zaprawiona w bojach reżimowa armia syryjska, a obok niej rosyjscy najemnicy, działający za bezpośredni rozkaz z Moskwy. I całą misterna turecka rachuba wzięła w łeb.
Jak wiadomo, jedynie Rosja ma dobre stosunki i z reżimem w Damaszku, i z syryjskimi Kurdami, i z Ankarą – i już wezwała do rozmów dwustronnych, pod jej patronatem.
Niemal każdy kompromis, jaki może się z takich rozmów wyłonić, lepszy będzie od wojny – ale cena za to, że w razie kłopotów trzeba prosić o pomoc w Moskwie, nie w Waszyngtonie, będzie wysoka.
USA, rzecz jasna, nie są i nigdy nie były mocarstwem altruistycznym, ale ich interesy częściej, niż w przypadku Rosji czy Chin zbieżne były z interesami międzynarodowego ładu opartego na chwiejnej równowadze wartości pokoju, demokracji i praw człowieka. Pokój nie jest wartością najwyższą – wiemy to od czasu Monachium 1938, jeśli nie wcześniej.
I Waszyngton, i Moskwa, są wiarygodne w grożeniu, że jeśli coś nie zostanie załatwione po ich myśli, doprowadzą do wojny; Pekin się tego dopiero uczy. Ale w myśleniu Waszyngtonu było też miejsce, choćby i ograniczone, na demokrację i prawa człowieka, obok innych amerykańskich interesów; w myśleniu Pekinu i Moskwy te kategorie są nieobecne.
Podobnie jak w myśleniu Teheranu, który wspiera Assada, ma dobre stosunki z Turcją, i duże doświadczenie w zdradzaniu Kurdów – tym razem irackich, których i szach, i potem ajatollahowie, wspierali podczas konfliktów z Bagdadem, by ich następnie porzucić, zawierając pokój. Iran właśnie zaproponował Kurdom swe usługi jako mediatora.
W głośnym komentarzu opublikowanym w „Foreign Policy”, Mazloum Abdi stwierdził: „Jeśli musimy wybierać między kompromisem a ludobójstwem, wybierzemy nasz naród”. Tak dowódca YPG wyjaśnił decyzję kurdyjskich przywódców, by zgodzić się na wejście, na obszary przez nich kontrolowane, oddziałów reżimowej armii syryjskiej. Oddziały te obsadzają granicę; doszło już do pierwszych starć między nimi a kontrolowanym przez Turcję bojówkami Wolnej Armii, wywodzącymi się wszak z szeregów walczących z reżimem islamistów. Jeszcze kilka dni temu władze w Damaszku kategorycznie wykluczały kompromis z Kurdami, określając ich mianem „zdrajców na żołdzie obcych”. Można jedynie przypuszczać, że zmianę stanowiska wymusiła Moskwa, i to ona jest obecnie gwarantem warunków – nie podanych do publicznej wiadomości – na mocy których Kurdowie się na wpuszczenie armii reżimowej zgodzili. Zresztą Erdoğan już zapowiedział, że ze względu na stanowisko Rosji, w Manbiż nie powinno być [dla Turcji] problemu. Szybko okazało się, co miał na myśli: resztki wojsk USA stacjonujących w tym mieście przekazały swe stanowiska i bazę… bezpośrednio wojskom rosyjskim. Tymczasem to właśnie pod Manbiż doszło wcześniej do starć między wspieraną przez Turcję Wolną Armią a wkraczającymi tam, na mocy porozumienia z YPG, oddziałami reżimowymi. Najwyraźniej więc z punktu widzenia Ankary obecność wojsk rosyjskich jest wystarczająca jako gwarancja bezpieczeństwa. Zaś Rosja być może dlatego się na taki manewr zgodziła, by oszczędzić Amerykanom upokarzającego wycofania się pod lufami wojsk reżimowych. Jeśli to przypuszczenie jest prawdziwe, Moskwa prowadzi też własne negocjacje z Amerykanami, i stałą się w Syrii głównym rozstrzygającym. Potwierdził to specjalny wysłannik Kremla do Syrii Aleksander Ławrentiew, który stwierdził, że bezpośrednie starcie między armią reżimową a turecką byłoby „niedopuszczalne” – „i w związku z tym oczywiście do niego nie dopuścimy”. Nie ma żadnego innego państwa które mogłoby – uznawszy, że jakiś bieg wypadków w Syrii jest dlań niedopuszczalny – stwierdzić spokojnie, że wobec tego doń nie dopuści.
Z kolei YPG odbiły w ciężkich bojach miasto pograniczne Ras el-Ain, zdobyte w ciągu weekendu jako pierwsze przez Wolną Armię. Nie wydaje się, by było to możliwe bez milczącej zgody Ankary, której lotnictwo i artyleria były kluczowe dla wcześniejszego sukcesu Wolnej Armii. Być może więc zgoda Rosji na wzięcie odpowiedzialności za Manbiż została okupiona zgodą Ankary na utratę Ras el-Ain. Z punktu widzenia w większości arabskich mieszkańców obu miast, które YPG odbiła od ISIS w 2016r., najważniejsze jednak jest zapewne to, że Manbiż stoi jeszcze; Ras el-Ain, które dwukrotnie przeszło w tych dniach z rąk do rąk, jest w znacznym stopniu w ruinie.
Ale czołgi – wszystko jedno, tureckie czy syryjskie – to mają do siebie, że jak już wjadą, to trudno się ich pozbyć. Z kurdyjskiego punktu widzenia lepsze represje i tortury z rąk muhabarat, syryjskiej bezpieki, niż czystki etniczne i masowe rzezie z rąk arabskich sojuszników Turcji. Tak czy inaczej, teraz tylko od Moskwy zależy, czy Damaszek swej części porozumienia dotrzyma. Zaś kontrola, jaką daje to Rosji nad Kurdami, jest znakomitym atutem w jej rozmowach z Turcją, która przecież nie będzie się pakować w konflikt z oboma supermocarstwami na raz. Trump bowiem ponownie zmienił front i uznał, że Turcy jednak przekroczyli nieujawnione czerwone linie, które w swej „wielkiej i niezrównanej mądrości”, jak tweetował, ustalił. USA jak dotąd ograniczyły się wprawdzie do nałożenie na Ankarę niezbyt dotkliwych sankcji ekonomicznych, a Trump zaproponował, by z pomocą Kurdom pośpieszyły „Rosja, Chiny lub Napoleon Bonaparte”. „My – wyjaśnił – jesteśmy o 7000 mil stamtąd.” Ten tweet powinni stale mieć przed oczami przywódcy państw z USA sprzymierzonych, z NATO-wskimi na czele.
George W. Bush podarował był Iranowi Irak na srebrnej tacy. Donald Trump właśnie podarował Rosji Syrię, i poniekąd też Turcję na dokładkę. Co więcej, radykalnie podważył wiarygodność amerykańskich sojuszy wszędzie. Przy takich wrogach, musi myśleć Władimir Putin na Kremlu, po co mi jeszcze przyjaciele?
* Konstanty Gebert, w latach 70. współpracownik KOR, w latach 80. publicysta (ps. Dawid Warszawski) podziemnej „Solidarności” i redaktor dwutygodnika „KOS”, sprawozdawca rozmów Okrągłego Stołu 1989 roku (książka „Mebel”), wspierał Tadeusza Mazowieckiego jako specjalnego wysłannika ONZ do Bośni (1992-1993; książka „Obrona poczty sarajewskiej”), założyciel i pierwszy dyrektor warszawskiego biura think tanku ECFR (European Council on Foreign Relations), jeden z animatorów odrodzenia życia żydowskiego w Polsce (założyciel pisma „Midrasz”, 1997).
(ur. 1953), psycholog, dziennikarz „Gazety Wyborczej”, obecnie stały współpracownik „Kultury Liberalnej”. Założyciel i pierwszy redaktor naczelny żydowskiego miesięcznika „Midrasz”. W stanie wojennym, pod pseudonimem Dawid Warszawski, redaktor i dziennikarz podziemnego dwutygodnika KOS, i innych tytułów 2. obiegu. Autor ponad dwóch tysięcy artykułów w prasie polskiej i ponad dwustu w międzynarodowej, oraz kilkunastu książek. Książka „Ostateczne rozwiązania. Ludobójcy i ich dzieło” (Agora 2022) otrzymała nagrody im. Beaty Pawlak, Klio oraz im. Marcina Króla. Jego najnowsze książki to „Spodnie i tałes” (Austeria 2022) oraz „Pokój z widokiem na wojnę. Historia Izraela” (Agora 2023). Twórca pierwszego polskiego podcastu o Izraelu: „Ziemia zbyt obiecana”.
(ur. 1953), psycholog, dziennikarz „Gazety Wyborczej”, obecnie stały współpracownik „Kultury Liberalnej”. Założyciel i pierwszy redaktor naczelny żydowskiego miesięcznika „Midrasz”. W stanie wojennym, pod pseudonimem Dawid Warszawski, redaktor i dziennikarz podziemnego dwutygodnika KOS, i innych tytułów 2. obiegu. Autor ponad dwóch tysięcy artykułów w prasie polskiej i ponad dwustu w międzynarodowej, oraz kilkunastu książek. Książka „Ostateczne rozwiązania. Ludobójcy i ich dzieło” (Agora 2022) otrzymała nagrody im. Beaty Pawlak, Klio oraz im. Marcina Króla. Jego najnowsze książki to „Spodnie i tałes” (Austeria 2022) oraz „Pokój z widokiem na wojnę. Historia Izraela” (Agora 2023). Twórca pierwszego polskiego podcastu o Izraelu: „Ziemia zbyt obiecana”.
Komentarze