Donald Trump ogłosił, że nowym ambasadorem w Warszawie zostanie Georgette Mosbacher, milionerka, geniuszka zbierania funduszy na kampanie wyborcze, bywalczyni nowojorskich salonów. O Trumpie twierdzi, że "dobrze traktuje kobiety". Nie ma żadnego doświadczenia w dyplomacji, a jej biografia jest mocno oryginalna
Wychowała ją matka, babcia i prababcia. „One mnie nauczyły, że moje niskie pochodzenie społeczne nie jest przeszkodą w osiągnięciu szczęścia. I że żadna praca nie hańbi, nawet szorowanie podłóg na nocnej zmianie”.
Mosbacher urodziła się w 1947 roku jako Georgette Paulsin w Highland w Indianie, miasteczku prawie w całości białym. Dziś, po rozrośnięciu się Chicago, są to odległe, zbiedniałe przedmieścia tej metropolii. Kiedyś biło tam serce amerykańskiego przemysłu, a teraz, w związku z przeniesieniem się produkcji do południowo-wschodniej Azji, wszystko zardzewiało (stąd nazwa "pas rdzy").
Jej rodzice byli typowymi dla regionu niebieskimi kołnierzykami, niewykształconymi pracownikami fizycznymi. Gdy Georgette miała siedem lat, ojciec zginął w wypadku samochodowym. Uczennica drugiej klasy szkoły podstawowej musiała pomagać mamie, babci i prababci w opiece nad trójką młodszego rodzeństwa. To te trzy kobiety są dla niej role model, wzorcami osobowymi na całe życie.
Georgette skończyła słaby ogólniak i studia licencjackie na Uniwersytecie Indiany w Bloomington. Przez cały czas pracowała, żeby płacić za studia. Po dyplomie, w 1970 roku przeniosła się do Chicago, gdzie dostała pracę w małej agencji reklamowej.
Następne etapy jej życia są jak parodia American Dream i przypominają niektóre wątki serialu „Gotowe na wszystko”.
W latach 70. dwukrotnie wychodziła za mąż, najpierw za Roberta Muira, potem za prezesa Faberge and Brut Productions, George’a Barriego.
Za każdym razem na rozwodach wzbogaciła się o grube miliony. W 1987 roku kupiła przedsiębiorstwo kosmetyczne La Praire, z którego zrobiła prawdziwe imperium.
W 1991 roku odsprzedała je z pokaźnym zyskiem niemieckiemu Beiersdorfowi. Wreszcie założyła firmę consultingową Georgette Mosbacher Enterprises. Od 2000 roku przez 15 lat była też prezesem Borghese - włoskiego producenta kosmetyków.
Nazwisko Mosbacher jest po trzecim mężu, poślubionym w 1985 roku biznesmenie Robercie. Ten ostatni został ministrem handlu, gdy wybory prezydenckie wygrał George Bush senior. I tak się zaczęła polityczna kariera Georgette. Centrum dowodzenia stał się jej 500-metrowy apartament przy Piątej Alei, urządzony w podobnym stylu jak nowojorskie apartamenty obecnego prezydenta w Trump Tower.
Tam poznawała ze sobą republikańskich polityków ze śmietanką biznesu. I wkrótce została potentatką fundraisingu. O takich ludziach mówi się w Stanach „kingmaker” – człowiek, który namaszcza króla.
Bo kampanii wyborczej bez pieniędzy wygrać się nie da. Robert odszedł z ministerstwa w 1993 roku, ich małżeństwo rozpadło się pięć lat później, ale siła Georgette tylko rosła. Została szefową komisji finansowej Narodowego Komitetu Republikanów, czyli partyjnej egzekutywy i sekretarzem Stowarzyszenia Republikańskich Gubernatorów, zresztą jako pierwsza kobieta w historii. To ona stała za fundraisingową maszyną prawyborczych kampanii zwycięzców partyjnych nominacji - Johna McCaina w 2008 i Mitta Romney’a w 2012 roku oraz ubiegającego się w 2004 roku o reelekcję prezydenta Busha juniora. Dziś jest bardzo wobec Romney’a i Busha krytyczna. Zarzuca im kompletny brak lojalności wobec partii - bo krytykują jej faktycznego lidera, czyli Trumpa.
Obecnego prezydenta poznała w 1986 roku na imprezie z okazji jego 40. urodzin. „Donald nigdy nie udawał kogoś kim nie jest. To człowiek bezpretensjonalny. Nie zobaczysz go na premierze w operze albo w Carnegie Hall. Jego nie obchodzi co myśli o nim nowojorska socjeta” – powiedziała w zeszłym roku dziennikarzom „Financial Times”. Indagowana o to, czemu ona, centrowa republikanka zaprzyjaźniona z partyjnym establishmentem, popiera kojarzonego z ekstremum Trumpa nabiera wody w usta i mówi, że
prezydent „jest po prostu porządnym człowiekiem. I wbrew temu, co wiemy z mizoginicznych treści zarejestrowanych na słynnych „taśmach prawdy” Mosbacher uważa, że The Donald dobrze traktuje kobiety.
I że nie jest, i nigdy nie był bigotem.
Jej podejście do sprawy kobiecej jest osobliwe. Nie raz popisywała się wypowiedziami o tym, jak ważna jest uroda:
„Gdybym była stara, gruba i brzydka nikt by się mną nie zainteresował i nie byłabym w stanie zbudować imperium”.
Wydaje się być też nieco krytyczna wobec nie tyle miejsca kobiet w polityce, co ich sposobu funkcjonowania: „Siła kobiecości jest wewnętrzna, ukryta. Ujawnia się w inny sposób niż u mężczyzn”.
Kiedy Ameryka żyła Lewinskygate i niewiernością Billa Clintona - Mosbacher stanęła na antypodach feminizmu nie dostrzegając zupełnie krzywdy, która spotkała Hillary. „Jak ktoś jest mężem i ojcem, a oprócz tego jeszcze prezydentem Stanów Zjednoczonych, to
powinien być ostrożniejszy w romansowaniu.
Chciałabym, żeby w Białym Domu był człowiek, który ma głowę do takich rzeczy. Czułabym się bezpieczniejsza” – mówiła.
Także Trump nawiązywał w kampanii do romansu byłego prezydenta: "Skoro Hillary Clinton nie może usatysfakcjonować swojego męża, to nie powinna zakładać, że potrafi usatysfakcjonować Amerykę".
Public persona i credo pani ambasador przypominają raczej popkulturową diwę. Gdy puszczając oko powtarza, że „nie urodziła się ruda, ale urodziła się, by być rudą”, przekonuje, że wszystko leży w przestrzeni wolnej woli kobiety.
To ją sytuuje gdzieś między Cher a Madonną.
Jej książka, napisana wraz z dziennikarką Diane Harris, która miała stać się autorskim podręcznikiem emancypacji kobiet, nosi tytuł „It Takes Money, Honey” („Trzeba forsy, kochanie”). W 1999 roku dziennikarz „Washington Post” zatytułował tekst-sylwetkę Georgette parafrazą piosenki Marylin Monroe: „Dollars are a girl’s best friend”, dolary są najlepszymi przyjaciółmi dziewczyny. Ale zdaje się, że nie jest to tylko paroksyzm próżności.
Mosbacher nie raz mówiła, że kobieta staje się wolna kiedy jest niezależna finansowo. I nie chodzi jej wyłącznie o koleżanki z jej towarzyskiej ligi.
Historia życia pani ambasador jest też jakąś prawdą o Ameryce: to dziś w świecie Zachodu najbardziej rozwarstwione społeczeństwo, z minimalną w porównaniu z krajami Europy szansą na merytokratyczny awans. Kiedy otwarta światopoglądowo część tego kraju podziwia Oprah Winfrey i Michelle Obamę, biała biedota ma prawo wzorować się i marzyć o sukcesie Georgette. A ona sama, świadoma tego że jest mocno przerysowanym rajskim ptakiem, chce być wzorem do naśladowania dla kobiet, które pochodzą z takich rodzin, jak jej własna.
Sama, bez ironii, nazywa się redneckiem i „white trash” z Manhattanu. To dwa paternalistyczne i pogardliwe określenia na białą biedotę.
Ale Mosbacher ten Manhattan zdobyła, chociaż w specyficznych okolicznościach. "Kiedy Międzynarodowy Strajk Kobiet mobilizował kobiety do tego, by wzięły dzień wolny i przybyły do Waszyngtonu na marsz, Mosbacher publicznie zwróciła uwagę, że wiele pracujących samotnych matek z niższej klasy średniej po prostu nie może sobie na to pozwolić, a w związku z tym wydarzenie organizowane przez MSK jest zanadto elitarne", mówi Courtney Emerson z kobiecej fundacji All In Together.
Na rok przed wyborami prezydenckimi w 2016 roku, kiedy republikanie mieli koło 20 kandydatów, a Partia Demokratyczna jednoczyła się wokół Hillary Clinton, Georgette napisała list otwarty, w którym ogłosiła swoją Platformę Kobiet-Republikanek. Zaczęła od tego, że chociaż kobiety tradycyjnie w większości wybierają demokratę, to jedynym hasłem lewicy w ich sprawie są prawa reprodukcyjne, a skoro dostęp do aborcji wydaje się niezagrożony, to oprócz tego nie ma ona za wiele do zaoferowania. Dalej podała sześć super punktów swojego planu:
Georgette stoi też na czele Rady Doradców Green Beret Foundation, fundacji opiekującej się żołnierzami i weteranami tzw. Zielonych Beretów, czyli sił specjalnych wojsk lądowych USA.
Dużo czasu poświęca sprawom armii. Za Partią Republikańską zawsze murem stoją lobbyści przemysłu zbrojeniowego, a Mosbacher jako królowa fundraisingu musi się z nimi obchodzić jak z jajkiem.
Ale jej działania koncentrują się na czymś innym niż nowe technologie i coraz droższa broń. Mosbacher od lat walczy o dostęp weteranów do porządnej służby zdrowia i od zwiększenia budżetu Pentagonu bardziej interesują ją wydatki na Ministerstwo ds. Weteranów. Bo misja dla każdego żołnierza jest doświadczeniem nieporównywalnym z czymkolwiek innym: wiąże się z obciążeniem obowiązkami wynikającym ze służby, niemal bez przerwy w warunkach bezpośredniego zagrożenia życia, w zupełnie innym świecie i daleko od bliskich. Gdy stres przekracza możliwości adaptacyjne człowieka, staje się tzw. stresem traumatycznym, swoistą formą urazu bojowego. Jego następstwem jest tzw. zespół stresu posttraumatycznego - PTSD. To jest jedna z głównych plag toczących współczesną Amerykę. „Życie ludzi wracających z frontu zawsze zmienia się nieodwracalnie. Tak wielu staje na progu rodzinnego domu z ciężkimi ranami fizycznymi i bliznami psychicznymi.
Tragiczna prawda jest następująca: prawie co godzinę jeden bądź jedna spośród naszych kombatantów próbuje popełnić samobójstwo. To cicha epidemia XXI wieku.
(…) Naszą wielką odpowiedzialnością, nie tylko jako Amerykanów, ale po prostu jako przyzwoitych i honorowych ludzi jest zadbać o położenie jej kresu” – napisała Mosbacher w Huffington Post z okazji Dnia Weterana w 2015 roku. Na końcu zaapelowała, żeby każdy z czytelników napisał do swojego kongresmena i zażądał zwiększenia wydatków na opiekę medyczną kombatantów. A że rozmowa o subsydiowaniu służby zdrowia zwykle republikanów rozsierdza (patrz wielkie boje o Obamacare), nowa ambasador w Polsce znowu wyszła przed szereg własnej partii, sporo ryzykując.
W historii amerykańskiej dyplomacji nie raz zdarzało się, że na czele placówki zagranicznej stawała osoba bez doświadczenia w dyplomacji. To często nagroda za pomoc w wygraniu wyborów, w tym za widowiskowy fundraising. Wówczas sprawy ściśle polityczne załatwia się na nieco niższym szczeblu niż ambasador. Najsłynniejszym przykładem spłaty politycznych długów było wysłanie przez Franklina Delano Roosevelta do Londynu Josepha Kennedy’ego, patriarchę słynnej dynastii z Massachusetts.
Ale i w Polsce zdarzali się ludzie bez większej wiedzy o naszym kraju, chociażby były burmistrz Knoxville w Tennessee Victor Ashe – sojusznik George’a Busha juniora. Nie jest też tak, że Georgette nie ma żadnego doświadczenia w dyplomacji.
Towarzysko-polityczną machinę, którą stworzyła w Nowym Jorku docenił już Barack Obama nominując ją do rządowej Rady Doradczej ds. Dyplomacji Publicznej.
Wybrana przez Trumpa ambasador w Warszawie ma swój wielki pierwowzór: także rudowłosą Pamelę Harriman (1920-97). Urodzona w Anglii była najpierw żoną Randolpha Churchilla (syna Winstona), a potem, po przyjeździe do Ameryki, gubernatora Nowego Jorku i wiceministra spraw zagranicznych, Avrella Harrimana. I też słynęła z wystawnych przyjęć, sesji zdjęciowych w modowych magazynach oraz machinie fundraisingowej Partii Demokratycznej, nazwanej PamPAC. Za to Bill Clinton mianował ją ambasadorem w Paryżu, gdzie spędziła ostatnie cztery lata życia.
Co czeka Georgette Mosbacher w Warszawie? Jak mówi OKO.press dyplomata związany z poprzednią ekipą, ambasada w Polsce ma przed sobą podstawowe wyzwanie: utrzymywanie dobrej koniunktury w bilateralnych relacjach z czasów ośmioletnich rządów Obamy. Rola Polski w NATO jest niebagatelna, nie tylko dla uszczelniania tzw. wschodniej flanki Sojuszu, ale także m.in. w misji stabilizacyjnej w Afganistanie.
"Podczas dwóch kadencji Obamy dwukrotnie wzrósł bilans handlowy między Waszyngtonem a Warszawą, do ponad dziewięciu mld dol. w 2015 roku. Amerykańskie firmy zatrudniają ponad 200 tys. Polaków i Stany chcą, by ta liczba nie spadła.
No i wreszcie sprawa najtrudniejsza. Ambasador musi twardo rozmawiać, kiedy w grę wchodzi niezawisłość sądów i wolność mediów. Oraz monitorować to, czy nie zamyka się ust naukowcom, dziennikarzom, artystom".
Czy pani ambasador, z taką biografią, jaką ma, to zrozumie i temu podoła?
Komentarze