“Co ta woda narobiła, to ja nie mam pojęcia. Normalnie pod naszymi oknami rzeka płynęła" – mówią mieszkańcy Ołdrzychowic Kłodzkich, którzy po kilku miesiącach od powodzi próbują wrócić do normalności. Dodatkowo martwią się o wypłatę odszkodowań od firm ubezpieczeniowych
Od powodzi 15 września, która nawiedziła wiele miast i wiosek na Dolnym Śląsku i Opolszczyźnie minęło już kilka miesięcy. Woda zniszczyła wszystko, co napotykała na swej drodze. Wiele osób potraciło domy i poczucie bezpieczeństwa. Mieszkańcy zalanych miejscowości muszą odremontowywać swoje domy, a dzieje się to w miesiącach trudnych, bo jesienią i zimą osuszanie pomieszczeń nie jest łatwe, do tego dochodzą wysokie rachunki za prąd. Fala powodziowa rozerwała mosty, zburzyła budynki i zniszczyła drogi. Dziennikarze OKO.press byli na miejscu w momencie, gdy woda zalała takie miejscowości jak Lewin Brzeski czy Stronie Śląskie.
Do mieszkańców, którzy najbardziej ucierpieli we wrześniowej powodzi, postanowiłam wrócić. Pytam mieszkańców zalanych miejscowości, co dalej? Czy mają pomysł na dalsze funkcjonowanie? I jak wygląda ich życie, kiedy rzeka wróciła do swoich brzegów, lecz ślady zniszczeń, które pozostawiła, są świeże i trudne do zatarcia.
Starsza kobieta trzęsie się z zimna pod Żabką, pali papierosa i patrzy na most, po którym jeżdżą samochody. Ruchliwa od tirów ulica jest tak głośna, że ledwo słyszę jej słowa. “Dużo wody było, ale Żabkę ominęło i nic nie zalało” – mówi.
Ołdrzychowice Kłodzkie leżą na trasie z Kłodzka do Lądka-Zdroju i Stronia Śląskiego. To jedna z miejscowości na Ziemi Kłodzkiej, która mocno ucierpiała w czasie powodzi.
Przy tej samej ruchliwej ulicy spotykam panią Janinę. W szarym dresie i okularach grabi ziemię. “Miałam piękny ogródek, kwiatki, a dom od tej ruchliwej drogi oddzielał żywopłot. Wszystko to porwała woda, zerwała mosty i drzewa” – mówi.
Dom pani Janiny przed powodzią we wrześniu był odgrodzony od ruchliwej ulicy liściastym żywopłotem. Dziś budynek ma ściągnięty tynk, a wokół jest tylko piasek i błoto. “U nas ładnie było zrobione. Ale woda wyrwała płot, a razem z nią przypłynęła taka duża kłoda, która uderzyła w bramkę.
Gdyby ta kłoda uderzyła w stojący obok słup energetyczny, to by ten słup się zawalił na nasz budynek i kto wie, czy byśmy jeszcze żyli” – mówi.
Pani Janina miała ogród i szklarnię, teraz żali się, że na wiosnę trzeba będzie odbudować wszystko od nowa. “A pomidorów ile ja miałam! 120 czerwonych. Dynię miałam, sałatę. Wszystko poszło. Pomidory to pal sześć. Ale na zimę miałam kiszonki, 540 słoików. Korniszony, ogórki kiszone, pięć rodzajów sałatek, grzyby, soki, dżemy, zupy no wszystko było" – wymienia.
"One nie pobiły się, wie pani, oblepiły się strasznie tym mułem. Mówili w telewizji, że jak coś jest skażone tą wodą, to żeby się tego pozbywać. Wszystko trzeba było wyrzucić. Szkoda mi tych grzybów, cholera, bo jestem straszną grzybiarą. W tym roku nie miałam okazji być na grzybach, bo powódź, a sąsiadki pełne kosze przywoziły” – mówi.
W remoncie domu pani Janinie pomagają syn i zięć. “Na początku to i wojsko pomagało, rodzina przyjechała z Krakowa i harcerze. Ktoś przejeżdżał przez miejscowość, zatrzymał się i potem również pomagał.
Nieraz drzwi były zamknięte, to pod drzwiami zostawiali dary. Nawet z ciepłymi obiadami jeździli.
Kiedyś tu przyjechali państwo z zupą i jeszcze każdemu po dwie paczki kiełbasy dali. A sołtys do nas to w ogóle nie zajrzał” – opowiada o pomocy pani Janina.
Dom został zniszczony tak, że zalało cały parter. “Oglądałam, jak ta woda płynęła, a wraz z nią domki kempingowe, wersalki, fotele” – mówi. “Co ta woda narobiła, to ja nie mam pojęcia. Normalnie pod naszymi oknami rzeka płynęła. A w tej wodzie, wie pani? Pstrągi pływały, bo to woda przyniosła. Tylko kto by to jadł” – mówi pani Janina.
Woda dostała się do środka, ponieważ na parterze było niedomknięte okno. Szyby nie zostały na szczęście wybite, ale jak woda trzasnęła o chałupę, to aż górne okna zachlapało.
Mąż pani Janiny wyszedł na podwórko z domu dopiero w niedzielę. “Mieliśmy schowane kury w komórce na węgiel – pięć sztuk, to nie jest dużo. W tej komórce, na węglu, stały jeszcze skrzynki z kartoflami, które wcześniej wykopałam. Mąż zauważył, że jest tam trochę wolnego miejsca i postanowił umieścić tam nasze kurki” – mówi kobieta.
“Mąż postanowił tam zajrzeć z ciekawości, co z kurami.
Myślał: „Ciekawe, czy moje kurki się odezwą”. I nagle słyszy: Ko, ko, ko! Ucieszyliśmy się, że kury żyją i mają się dobrze. Teraz znowu znoszą jajka, więc nie muszę ich kupować” – mówi.
“Musiałam ogrodzić podwórko, bo powódź płot zabrała, a te kury chodziły po całej wsi. Gdzie poszły, to każdy gonił, bo wiedział, że tylko moje przeżyły. Wszystkie kury w Ołdrzychowicach woda pozabierała. Koledze zabrało 25 razem z kurnikiem, a moje pięć przeżyło” – mówi.
Przed powodzią pani Janina z mężem położyli na łóżko rzeczy z szafy i telewizor. Na korytarzu stały dwie inne szafy i zamrażarka. „Ta woda tak te szafy poprzewracała, że zamrażarka znalazła się pod nimi. Wszystko runęło w błoto i trzeba było wyrzucić” – mówi kobieta.
W domu pani Janiny w każdym pokoju stoi drabina. Nowa lodówka przykryta jest folią. Prawie wszystkie pokoje są w remoncie. W salonie zachował się biały sufit ze zwisającym nad sprzętami z budowy żyrandolem. Mnóstwo rzeczy poszło na śmietnik, w tym łóżko, które było kupione przed powodzią.
“Jakoś dajemy radę, ale po tym wszystkim ile jest pracy…” – żali się kobieta. “Po schodach nie za bardzo chodzić mogę, bo mam uszkodzony kręgosłup. No, ale człowiek musi, prawda?” – dodaje z determinacją.
“Gdyby człowiek był młody, to jeszcze, ale ja mam 75 lat, a mąż 82 – a to trzecia powódź u nas” – mówi.
Pani Janina staje przy ścianie i wyciąga rękę nad głową “Tyle wody było – 175 cm. W 97 roku było mniej – 80 cm, a w 2010 – 47 cm” – wylicza z pamięci. “Mamy tynki już porobione. Powoli odsuszamy – palimy w piecu, pomagają też osuszacze. Suchutko jest, no, ale pomału. Za tydzień będziemy płytki kłaść” – dodaje. Rodzina przez pięć dni żyła bez prądu, ale syn przyjechał z Niemiec i przywiózł agregat, dzięki temu było światło i dostęp do internetu.
“Tylko dziękować Bogu, że żyjemy” – macha ręką.
Odszkodowanie? „Przyjechał ktoś z PZU, poświecił latarką, pomierzył, pooglądał, a później zaczęły się problemy – dwa miesiące ciągłego użerania się. Co chwilę ktoś coś chciał: jedne papiery, inne. No zaraz, skoro wysłali swojego pracownika, to chyba powinien od razu wszystko załatwić, prawda?” – mówi pani Janina.
Rodzinie pomagała wnuczka z Wrocławia. „Wypisywała, kombinowała, zdjęcia robiliśmy. Brat, szwagier, wszyscy zaangażowani. Syn szwagra, który pracuje w PZU, mówi: «Ciociu, ja ci pomogę». No i pomagał, wysłał wszystko, co trzeba, ale i tak ciągle czegoś brakowało” – dodaje.
„Nie dali tyle, ile powinni. Zdjęcia pokazywałam – zalane wszystko, jak było, to pokazywałam, a oni wciąż chcieli coś więcej. Zaczynało mnie to już śmieszyć. Myślałam: «Co dalej? Mam tyłek wystawić i zrobić zdjęcie, żeby było dobrze?». No i tak człowiek dwa miesiące czeka na odszkodowanie. Wysłali jakieś pieniądze, ale to, co dali, to takie grosze, że aż przykro. Normalnie żart. Zaproponowali 30 tys., a ja mówię, żeby mi powiedzieli, co ja mam zrobić za 30 tys. jak ja już tyle wydałam”.
W Ołdrzychowicach Kłodzkich woda z Białej Lądeckiej zalała mieszkańców wsi w sobotę 14 września. Rzeka powyrywała z dróg beton i sięgała mostów.
Media alarmowały, że wielu poszkodowanych w powodzi nie otrzymało obiecanego wsparcia. Wiele osób nie było zadowolonych z wysokości wypłacanych odszkodowań od firm ubezpieczeniowych. Powodzianie, tacy właśnie jak pani Janina i Andrzej, wskazują na skomplikowaną drogę uzyskania odszkodowania od ubezpieczycieli. Sam proces jest złożony, trzeba oszacować szkody, opracować kosztorys. Powodzianie wskazywali, że wyceny często są zaniżone. Dlaczego tak się dzieje?
Jak mówi OKO.press radca prawny Miłosz Węgrzyn ze Stronia Śląskiego, główne problemy wynikają przede wszystkim z kwestii oszacowania wartości szkód. “Niestety, towarzystwa ubezpieczeniowe często procedowały długo zgłaszane szkody, a ich wyceny nie zawsze odzwierciedlają rzeczywistą wartość strat. To z kolei przedłuża całe postępowanie” – tłumaczy.
Jak mówi, historie poszkodowanych są bardzo różne. Niektórzy otrzymali odszkodowania stosunkowo szybko i w zadowalającej wysokości, jednak jest spora grupa osób, która do dziś boryka się z problemami.
“Wielu, działając na własną rękę, korzystało z usług kosztorysantów i rzeczoznawców, aby uzyskać rzetelną wycenę strat. Mimo przedłożenia takich dokumentów, procedury wciąż się przeciągają” – tłumaczy.
Choć większość towarzystw podejmuje wstępne decyzje w ciągu 30 dni, to często wypłacane kwoty – określane jako „bezsporne” i wypłacane w pierwszej kolejności – są zbyt niskie, aby w pełni rozpocząć prace naprawcze czy przywrócić nieruchomości do stanu sprzed szkody.
“Towarzystwa ubezpieczeniowe zazwyczaj same dokonują wyceny szkód poprzez swoich likwidatorów” – mówi Węgrzyn. Ale tu pojawiały się problemy, bo zaproponowana kwota odszkodowania czasem okazywała się niesatysfakcjonująca. “W takiej sytuacji jednym ze sposobów, aby ubiegać się o wyższą wypłatę, jest przedstawienie ubezpieczycielowi opinii rzeczoznawcy. Taka ekspertyza może posłużyć jako dowód, że wycena towarzystwa nie pokrywa rzeczywistych strat” – tłumaczy Węgrzyn.
Co więcej, rzeczoznawcy mieli trudności z wyceną szkód, ponieważ brakowało jasnych wytycznych – zarówno ze strony organizacji zrzeszających rzeczoznawców, jak i ze strony państwa. Brak odpowiednich przepisów utrudnił precyzyjne oszacowanie strat. Z tego też powodu, wielu rzeczoznawców nie podejmowało się wyceniania szkód.
Powodzianie mogą oszacować szkody za pomocą kosztorysu lub przy wsparciu rzeczoznawcy – który niestety jest dodatkowo płatny.
"Część osób liczyła, że będą jakieś zwroty kosztów poniesionych za opinie rzeczoznawców, ale tak niestety się nie stało” – tłumaczy Węgrzyn.
“Koniec końców każdy starał się znaleźć rzeczoznawcę, który wykona wycenę jak najtaniej, ale jednocześnie opinia musi być na tyle rzetelna i precyzyjna, żeby jej nikt później nie zakwestionował – szczególnie ubezpieczyciele” – dodaje.
Radcy prawni wskazują, że by skutecznie dochodzić odszkodowań, ważne jest odpowiednie udokumentowanie szkód. To mogą być zdjęcia całej posesji gospodarczej z widocznymi zalanymi terenami (budynki, pola, maszyny), uszkodzenia budynków, w których ważne jest uchwycenie pęknięć, zalanych fundamentów, naruszone ściany i dachy, oraz zalane wnętrza budynków. Ale to nie wszystko – dowodem w dokumentacji mogą być fotografie dróg dojazdowych, płotów i magazynów. Jeżeli ucierpiały zwierzęta, warto to również odpowiednio udokumentować. Warto zbierać wszystkie poniesione szkody, rachunki, faktury, a także dokumenty potwierdzające naprawy.
Wiele osób dotkniętych powodzią nie wie, czy ich gospodarstwo jest ubezpieczone nie tylko od szkód wynikających z gradu, czy suszy, ale także od powodzi. Ważne jest przejrzenie umowy i, kontakt z ubezpieczycielem, aby rozszerzyć zakres ochrony.
Dlaczego ubezpieczyciele zaniżają wyceny? “Mam wrażenie, że wynika to z ich podejścia – niestety dość często polega ono na składaniu propozycji najniższej kwoty, a dopiero po interwencji klienta podwyższania pierwotnej propozycji” – tłumaczy radca prawny.
Dodaje, że zaniżanie wycen jest szczególnie widoczne w przypadku starszych budynków, których na Ziemi Kłodzkiej jest bardzo dużo. “Problem tkwi w metodologii wyceny. Jeśli szkoda jest oszacowana według wartości rzeczywistej, uwzględnia się wiek budynku i jego amortyzację, co sprawia, że wycena często okazuje się bardzo niska. Nawet jeśli te stare budynki były remontowane, ich wiek znacząco wpływa na wycenę” – mówi Węgrzyn i dodaje, że prowadzi to do rozbieżności między oczekiwaniami poszkodowanych a wypłaconym odszkodowaniem.
Co zatem można zrobić? “Ubezpieczyciele zazwyczaj dają możliwość polubownego dochodzenia swoich roszczeń, jeśli odszkodowanie jest zbyt niskie. Można wówczas przedstawić opinię niezależnego rzeczoznawcy, kosztorys sporządzony przez firmę budowlaną lub przedłożyć rachunki za poniesione wydatki” – wyjaśnia Węgrzyn.
Okna pani Janiny wyglądają na opuszczoną fabrykę. “Co to za budynek?” – pytam. “A ten stary to Lech. Włókniarskie wyroby były tutaj. To się paliło ze trzy razy. Chcieli to rozebrać, ale nie pozwalają, bo zabytek”.
Zakłady przemysłu lniarskiego “Lech” pamięcią sięgają jeszcze czasów dziewiętnastowiecznych, kiedy te ziemie przed wojną należały do Prus. Jak czytam w sieci, w 1822 roku kupiec Hermann Dietrich Lindheim założył tutaj pierwszą maszynową przędzalnię bawełny. Później w połowie lat czterdziestych XX wieku fabrykę przekształcono w przędzalnię lnu. W budynku było zatrudnionych 850 pracowników, a liczba wrzecion sięgała 12 tysięcy – co można przeczytać w ulotce w języku niemieckim.
Po wojnie wielu mieszkańców Ziemi Kłodzkiej znajdowało zatrudnienie w Zakładach Przemysłu Lnianego „Lech”. Pracę w Lechu znalazł pan Andrzej – mąż pani Janiny.
Urodził się w 1942 roku pod Rzeszowem. W Krośnie ukończył technikum włókiennicze. A że w Ołdrzychowicach Kłodzkich był zakład włókienniczy, to przyjechał w latach sześćdziesiątych. “W Polsce po wojnie były 34 lniarskie zakłady włókiennicze. W każdym średnio pracowało 2,5 tys. osób. Chłopi siali len i uprawiali ziemię, a len jest rośliną, która daje super włókno – piękne ubrania z niego powstają” – mówi pan Andrzej.
“Myśmy tylko przędzę tkali i współpracowaliśmy z innymi zakładami. Sprzedawaliśmy przędzę innym zakładom i te już wyrabiały tkaniny. Ale się to rozpadło”.
“Rozwalili, spółki porobili, zaczęło się nie opłacać i tak zostało” – dodaje pani Janina.
Niedofinansowanie oraz brak nowych technologii spowodował powolny upadek fabryki. Rzekomo pracownicy wyrabiali len na sprzęcie z połowy XIX wieku. W wyniku transformacji gospodarczej zamknięto zakład, a pracę straciło wielu mieszkańców wsi oraz okolicznych miejscowości. Dziś obiekt popada w ruinę, choć pojawiały się pomysły jego rewitalizacji – z przeznaczeniem obiektu na mieszkania i hotel. Urzędnicy jednak byli sceptyczni, bo remont budynku musiałby być gruntowny i wymagałby dofinansowania ze środków UE.
Pani Janina też pracowała w zakładzie. Jej rodzina przyjechała na tzw. ziemie odzyskane tuż po wojnie z Rymacz na Wołyniu. “Wszystkich stamtąd wygonili przecież. W środku nocy uciekali. Miejscowości tutaj jak Długopole Górne, Roztoki, Nowa Wieś, Gajnik, Jodłów, Goworów, Międzylesie, Domaszków, to wszystko było wyganiane właśnie zza Buga. Ludzie zasiedlali te tereny. Część wysadzili w Bystrzycy Kłodzkiej z pociągu, część zawieźli do Domaszkowa, część do Międzylesia, po kolei wysadzali z wagonów i rozwozili po wioskach. Moja mama razem z siostrą dostały duże gospodarstwo”.
Na wakacje pani Janina z panem Andrzejem zwykle jeżdżą na Rzeszowszczyznę – w rodzinne strony męża. “Myśmy byli tam 18 razy przez 22 lata. No, ale ja się nie dziwię, tam jest męża rodzinny dom, groby rodziców, siostra mieszka. To go tam ciągnie” – mówi. Najchętniej to pani Janina zobaczyłaby morze. “Żeby tak z tego Rzeszowa do Darłowa pojechać” – mówi.
Gdy pytam o marzenia, pani Janina się rumieni. Mówi, że ważne jest zdrowie, ale po chwili wspomina o wycieczce. „A taką dla powodzian robią do Kalwarii Zebrzydowskiej. Fundują z wyżywieniem, ze wszystkim, na pięć dni. Dali adres, no, ale mąż się nigdzie nie wybiera” — patrzy w jego stronę.
Pan Andrzej ma wzrok utkwiony w okno: „No Jasia, tyle roboty, widzisz” – mówi cicho.
„No wiem, nic przecież nie mówię, nie. Jak nie jedziemy, to nie jedziemy” – odpowiada pani Janina.
Pan Andrzej, z racji tego, że w jego rodzinnych stronach zbudowana została ogromna zapora wodna w Solinie, uważa, że na Ziemi Kłodzkiej powinno być więcej takich konstrukcji. “Przez naszą wioskę z Bieszczad płynie rzeczka, nieduża – Stobnica. Pamiętam, że za dzieciaka to były dwie, może trzy powodzie w ciągu roku. Ta rzeczka wylewała wiosną na roztopach, na łąki. Później w latach 50 może, w czasach stalinowskich zaczęli regulować tę rzeczkę i zrobili zaporę w Solinie. No i teraz upłynęło za mojej pamięci ponad 60 lat i dotąd tam nie było powodzi. Tu też trzeba taki zbiornik zrobić” – mówi pan Andrzej.
“Tu jest taka miejscowość Skrzynka, 7 km stąd i tam jest takie miejsce, że można zaporę zrobić, była planowana w latach 70, do dzisiaj jej nie ma i bobry sobie robią sobie tamy”.
Skala zniszczeń w Ołdrzychowicach Kłodzkich może nie byłaby tak duża, gdyby nie pękła tama w Stroniu Śląskim. Wiele wsi i domów w dolinie Białej Lądeckiej została zalana w niedzielę, 15 września. Niewielka i na co dzień spokojna rzeka przepływająca tuż obok domów, zamieniła się w rwącą, niszczycielską falę.
Druga zapora była planowana w Radochowie. "Koniecznie na Białej Lądeckiej dwie tamy są potrzebne. W Stroniu ta część betonowa tamy trzyma się. To ziemna runęła. Z poczty pantoflowej wiemy, że dwa lata temu coś tam przekopywali, i w tym miejscu coś wyrwało i nas zalało. Także jak oni w ciągu pięciu lat nie zrobią tu tych zapór, to pani znowu tu do nas przyjedzie” – śmieje się pan Andrzej.
Dziennikarka zespołu politycznego OKO.press. Wcześniej pracowała dla Agence France-Presse (2019-2024), gdzie pisała artykuły z zakresu dezinformacji. Przed dołączeniem do AFP pisała dla „Gazety Wyborczej”. Współpracuje z "Financial Times". Prowadzi warsztaty dla uczniów, studentów, nauczycieli i dziennikarzy z weryfikacji treści. Doświadczenie uzyskała dzięki licznym szkoleniom m.in. Bellingcat. Uczestniczka wizyty studyjnej „Journalistic Challenges and Practices” organizowanej przez Fulbright Poland. Ukończyła filozofię na Uniwersytecie Wrocławskim.
Dziennikarka zespołu politycznego OKO.press. Wcześniej pracowała dla Agence France-Presse (2019-2024), gdzie pisała artykuły z zakresu dezinformacji. Przed dołączeniem do AFP pisała dla „Gazety Wyborczej”. Współpracuje z "Financial Times". Prowadzi warsztaty dla uczniów, studentów, nauczycieli i dziennikarzy z weryfikacji treści. Doświadczenie uzyskała dzięki licznym szkoleniom m.in. Bellingcat. Uczestniczka wizyty studyjnej „Journalistic Challenges and Practices” organizowanej przez Fulbright Poland. Ukończyła filozofię na Uniwersytecie Wrocławskim.
Komentarze