0:000:00

0:00

Gulli jest jedną z nich. Pochodzi z Badachszanu. Miała dwanaścioro rodzeństwa, sześć sióstr i sześciu braci. Jej rodzice byli analfabetami. Pracowali na gospodarstwie. Kiedy Gulli była dzieckiem, wszyscy przenieśli się ze wsi do Fajzabadu, stolicy prowincji. Do dziś pamięta pierwszy dzień w nowej, miejskiej szkole. Przyszła źle ubrana. W tej starej, na wsi, nikt nie słyszał o mundurkach, w nowej wszyscy je nosili, tylko ona nie. Dopiero po kilku dniach jej rodzina zdobyła dla niej i dla siostry jeden używany mundurek. Siostra chodziła na popołudnie, ona na rano, więc mogły się mundurkiem wymieniać.

Gulli skończyła szkołę podstawową, potem średnią. Jej ojciec był przeciwny, żeby dalej się uczyła, na szczęście jeden z krewnych ją wsparł i przekonał rodziców, by pozwolili córce studiować. Chciała iść na ekonomię, ale się nie dostała. Poszła na rolnictwo. Już w czasie studiów zaczęła się udzielać społecznie, współpracować z różnymi organizacjami zajmującymi się prawami kobiet. Kiedy dostała zaproszenie na seminarium w Kabulu, pojechał z nią brat. Dziewczynie nie wypadało samej podróżować. Propozycji wyjazdów i szkoleń było coraz więcej, ale ojciec nie zgadzał się, by uczestniczyła w kolejnych. Miała poczucie, że jak się nie wyrwie z domu rodzinnego, to nic nie osiągnie.

Dlatego kiedy daleki kuzyn, który wtedy pracował dla jednego z NGO-sów z siedzibą w Kabulu poprosił ją o rękę, zgodziła się za niego wyjść, chociaż kochała kogo innego. Poświęciła jednak miłość, żeby móc się rozwijać.

Przeniosła się do męża do Kabulu. Szybko po przyjeździe, jeszcze w tym samym 2017 roku, dostała pracę w finansowanej przez Duńczyków organizacji pozarządowej. Jak tylko zaczęła zarabiać na tyle dużo, żeby utrzymać rodzinę, jej męża zwolnili z pracy. Już nigdy żadnej innej nie podjął. Gulli utrzymywała siebie i męża, a wkrótce także synka, który im się urodził. Wspierała także rodziców i resztę młodszego rodzeństwa w Fajzabadzie.

Po Duńczykach pracowała dla ONZ-tu. Na rozmowie kwalifikacyjnej była kilka dni przed porodem. Pracę zaczęła, gdy syn dorósł do żłobka (tak, w Afganistanie były żłobki, niedużo, ale były). Przez pierwszych kilka miesięcy praca to był koszmar. Mleko wzbierało jej w piersiach, plamiło ubrania. Przez pół roku straciła 20 kilo. Zdążyła jednak wiele się nauczyć. Kiedy zaczynała kolejną pracę, dla afgańskiego International Rescue Committee, organizacji zajmującej się pomocą uchodźcom wewnętrznym, walczącej z biedą i wykluczeniem, była już prawdziwą profesjonalistką. Z doświadczeniem. Jednocześnie zaczęła studia MBA na jednej z wielu prywatnych kabulskich uczelni - Dunya University. Mąż miał studiować razem z nią, ale się nie dostał. Gulli twierdzi, że nie bardzo go te studia interesowały. Od kiedy ona zaczęła utrzymywać cały dom, mąż głównie śpi, odpoczywa. Czasem wychodzi z kolegami.

Po jakimś czasie Gulli wróciła do pracy dla ONZ-tu , gdzie formalnie pracuje nadal. Tyle, że trudno to już nazwać pracą. Do biura nie chodzi. Pensji też nie dostaje, bo banki przestały funkcjonować jeszcze zanim talibowie zajęli Kabul. Z obawy o własne bezpieczeństwo, ze względu, na to co robiła do tej pory, przenieśli się z mężem do innego mieszkania, do dalszej rodziny.

Mąż jej ciotki już dawno przystał do talibów. Jak tylko Badachszan przeszedł pod ich kontrolę, zaczął ją nękać telefonami. Straszył, żeby przestała pracować, wyzywał od ladacznic. Ciotka, która podobno nie popiera poglądów małżonka, błagała Gulli, żeby traktowała jego groźby poważnie. „Nie wychodź z domu, nie pokazuj im się" – błagała ją przez telefon.

Gulli praktycznie nie wychodzi. Kończą jej się pieniądze. Do tej pory żywili się głównie zapasami, ale i te są już na wyczerpaniu. Najgorzej jest z pampersami, jej dwu i pół letni syn wciąż ich potrzebuje. Teraz już używa zastępczych szmat, bo oryginalne pieluchy dawno się skończyły.

Gulli desperacko próbuje się wydostać z Afganistanu, ale powoli traci nadzieję. Najpierw liczyła na ewakuację jako pracowniczka ONZ. Nie dostała się jednak na żadną listę. Podejrzewa, że to dlatego, iż jej bezpośredni przełożony bardziej dbał o własnych krewnych niż o podwładnych. Później próbowała ewakuować się z Duńczykami, licząc na dawną współpracę, bez skutku.

Gdy skończyły się loty ewakuacyjne z Kabulu, zaczęła desperacko pisać do ambasad państw zachodnich ulokowanych w sąsiednich państwach. Hiszpanie nawet jej odpowiedzieli. Bardzo uprzejmie, że musi się dostać do Pakistanu i zgłosić do ich placówki w Islamabadzie. Wtedy mogą jej pomóc.

Gulli nie wie, czy może liczyć na to „mogą”. Pakistan nikogo nie wpuszcza bez wizy, trzeba płacić za przeszmuglowanie przez granicę. Nie stać jej na takie ryzyko. Pisała więc dalej, do Niemiec. Do Polski też. Nie dostała odpowiedzi. Nie ma żalu, nie tylko Polacy jej nie odpowiedzieli.

Przestała utrzymywać stosunki towarzyskie. Dawni znajomi są zajęci własną biedą. Międzynarodowa grupa kobiet, do której należała, też kiedyś bardzo aktywna na Whatsappie, również przestała działać. Kiedy afgańskie aktywistki zaczęły błagać swoje koleżanki z innych krajów, żeby pomogły im się wydostać z Afganistanu, tamte przestały się odzywać. Może im głupio, że nie wiedzą, jak mogłyby pomóc.

Gulli nie nazywa się Gulli, ale prosiła, żebym tak ją nazwała w tekście. Jej historia jest bliźniaczo podobna do historii Munazy (to akurat prawdziwe imię). Tam też na początku jest zdolna dziewczynka z biednej rodziny, kariera, nadzieja na coraz lepszą przyszłość, aż wreszcie gwałtowny koniec marzeń z datą 15 sierpnia 2021 roku. Potem przeprowadzka do krewnych, życie kątem u rodziny i całe dnie spędzane na pisaniu maili do kolejnych organizacji międzynarodowych i ambasad z absurdalnymi odpowiedziami: „pomożemy pani, jeśli zgłosi się pani do nas w Islamabadzie”, albo „jeśli będzie miała pani status uchodźcy wydany w innym kraju”. Jak mają się dostać do tego kraju trzeciego, skoro boją się wyjść z domu nawet po zakupy, uprzejmi urzędnicy z ambasad niestety nie potrafią doradzić.

Przeczytaj także:

Wysyłają mi swoje CV

Z Afganistanu wyjechali już ci najlepiej wykształceni, najbardziej obrotni i ustosunkowani. Ale to nie koniec. O wyjeździe marzą kolejni. Nie tylko kobiety.

Rafik każdą konwersację zaczyna od uprzejmego „cześć, jak się masz”. Potem pyta co u mnie. Dopiero później przechodzi do rzeczy, zagaduje, czy już wiem, jak mogłabym u pomóc. A ja niestety ciągle nie wiem. Parę dni temu napisała do mnie nawet jego żona, też prosząc o pomoc. Jej w ogóle nigdy nie poznałam, jego tak. Był kierowcą w ministerstwie pokoju. Poznaliśmy się, bo wiózł mnie na spotkanie ze swoją szefową, doradczynią ministra. Od 15 sierpnia nie ma pracy. Jest Hazarem, mieszka w hazarskiej dzielnicy, gdzie wszyscy bardzo boją się talibów, bo ci na Hazarów są szczególnie cięci. Jeszcze zanim zdobyli władzę, zamachów na Hazarów dokonywali częściej niż na inne grupy etniczne. Nienawidzą ich, bo Hazarowie są szyitami. Na dodatek mają bardziej swobodny niż inni Afgańczycy stosunek do rozdziału płci, wykształcenia i emancypacji kobiet.

Rafikowi też kończą się pieniądze. Jeszcze w sierpniu talibowie odebrali mu służbowy samochód, wielką zbrojoną toyotę, którą woził swoją szefową do biura. Ostatnie oszczędności wydał na podróż do Kandaharu, żeby zorientować się, jak tam jest z przekraczaniem granicy. Wrócił jednak do Kabulu nie podejmując ryzyka.

Dowiedziałam się, że Rafik nie tylko mnie prosi o pomoc. Napisał także do moich koleżanek. Wszystkich, które polubiły jego komentarz o fatalnej sytuacji w kraju rządzonym przez talibów pod jednym z moich facebookowych postów o Afganistanie.

Do mnie zresztą też napisało wiele zupełnie nieznanych mi Afganek i Afgańczyków.

Każdego dnia znajduję w folderze „inne” wiadomości od obcych osób proszących, żebym pomogła im się wydostać z Afganistanu.

Wysyłają mi swoje CV, powołują się na moje zainteresowanie tematem, na wspólną obecność w jakichś facebookowych grupach, na to, że są kuzynami moich afgańskich znajomych. Najczęściej się okazuje, że ci znajomi ledwo ich kojarzą, czasem nawet nigdy ich nie spotkali.

Trudno policzyć, ilu Afgańczyków chce się wydostać z Afganistanu, ale ich desperacja jest porażająca. Po sieci krążą fejkowe listy z groźbami. „To podróbka, zrobiona w fotoshopie" – mówi mój znajomy, Eradż, któremu pokazałam jeden z takich listów, przekazanych mi przez jedną z moich internetowych rozmówczyń. Był tam nagłówek z napisem „Islamski Emirat Afganistanu", a dalej groźba adresowana do takiej a takiej, córki takiego a takiego, motywowana tym, że pracowała dla poprzedniego rządu, który był instytucją wrogą islamowi. „Ale co się dziwisz" – dodał Eradż. „Każdy marzy o tym, żeby się wydostać, ludzie chwytają się wszystkiego, liczą na to, że jak pokażą jakiemuś zachodniemu urzędnikowi czy dziennikarzowi fałszywy list, ten będzie bardziej skłonny pomóc."

Majątek na pchlim targu

Kto nie ma punktu zaczepienia w zachodnich organizacjach, stara się jechać na granicę. Słyszałam, że nielegalna przeprawa do Tadżykistanu może kosztować nawet kilka tysięcy dolarów. Najtaniej jest być przeszmuglowanym do Pakistanu. Tak wydostała się z kraju rodzina Zohry. Czekali w Kandaharze dwa tygodnie. Było ich w sumie kilkanaście osób. Wynajęli dom na przedmieściach, bo uznali, że pobyt w hotelu wypchanym po brzegi uchodźcami jest niebezpieczny. Wreszcie znaleźli przemytników gotowych ich przeprowadzić przez granicę. Przedostanie się normalnym przejściem, z podrobioną wizą jest droższe, ale za to bezpieczniejsze. Z tego sposobu skorzystały kobiety z rodziny Zohry. Mężczyźni, żeby zaoszczędzić, przeszli dalej od punktu kontrolnego, przez pustynię. Jeden z nich ma cukrzycę. Ponieważ przez wiele godzin nic nie jedli, zasłabł. Ostatnich kilka kilometrów inni musieli go nieść na prowizorycznie skonstruowanych noszach. Cała ta przeprawa kosztowała ich po 300 dolarów od łebka. Z kobietami spotkali się dopiero w umówionym miejscu w Quettcie. Teraz jeszcze muszą dostać się do Islamabadu, gdzie będą próbowali dostać status uchodźców w biurze Wysokiego Komisarza ds. Uchodźców ONZ.

Na to wszystko potrzeba gotówki. Nawet ci, którzy nigdzie się nie wybierają, mają kłopoty z płynnością finansową. Banki wypłacają minimalne kwoty, trudno znaleźć działający bankomat, pracodawcy, nie tylko rządowi, nie wypłacają pensji.

Przez to ulice Kabulu i innych większych miast zmieniły się w pchli targ. Za bezcen można kupić kanapy, dywany, zestawy do serwowania herbaty i kryształowe patery na bakalie.

Na pierwszy ogień idą reprezentacyjne prezenty ślubne, przedmioty, które w domach nie służyły do codziennego użytku, a do podkreślania statusu właścicieli. Wkrótce pewnie jednak ludzie zaczną sprzedawać także bardziej podstawowe sprzęty, bo wiele rodzin zostało bez środków do życia.

Zwłaszcza rodziny, które dotychczas były utrzymywane przez kobiety. Takich wbrew pozorom było całkiem sporo. Trudno o oficjalne statystyki, ale osobiście znam takich rodzin dziesiątki. Nie tylko w Kabulu, także w innych miastach. Ich istnienie było dowodem zmian, jakie zaszły przez ostatnich 20 lat w Afganistanie. Kobiety zaczęły się kształcić, pracować. Często na rynku pracy odnajdowały się lepiej iż mężczyźni. Ich zatrudnianie wspierały zagraniczne organizacje darczyńców i rządowa administracja. Dziś to właśnie rodziny tych kobiet są najbardziej zagrożone biedą i niepewne swojego losu.

Do sieci trafił kolejny najprawdopodobniej podrobiony dokument. To „rozkaz” podpisany faksymile premiera nowego talibskiego rządu mułły Hasana Achunda. Nakazuje prowadzenie odwrotnej polityki kadrowej niż ta praktykowana za rządów Ghaniego. O ile kiedyś urzędnicy służby cywilnej mieli w pierwszej kolejności zatrudniać kobiety i przyznawać im dodatkowe punkty w czasie rekrutacji, to teraz mowa jest o pierwszeństwie dla młodych mężczyzn, ojców rodzin. Ponadto dokument wzywa kobiety na wyższych stanowiskach do rezygnacji z pracy. Choć autentyczność tego rzekomego listu-rozkazu premiera jest bardzo wątpliwa, dobrze odzwierciedla on stan faktyczny. Żadna ze znanych mi kobiet ( a rozmawiałam z kilkunastoma) zatrudnionych w administracji rządowej nie wróciła do pracy. Podobna sytuacja dotyczy tych z trzeciego sektora.

Jedną z nich jest Raszida. Już straciła nadzieję. Nie próbuje wyjechać. Nie wierzy, że się uda. Ma imponujący dorobek jako działaczka. Lista organizacji broniących praw kobiet, z którymi współpracowała jest naprawdę długa, od Women and Children Legal Research Foundation, poprzez Afghan Woman Network, pod Afghanistan Research and Evaluation Unit, z kilkoma pomniejszymi po drodze.

Pierwszej nocy po zajęciu Kabulu przez talibów, podobnie jak wiele innych Afganek, spaliła na podwórku swoje dyplomy i zachodnie książki. Bała się, że talibowie będą chodzić po domach, trafią do niej i będą szukać obciążających ją dokumentów.

Patrzyła na smolisty dym i płakała. „Czułam się, jakbym właśnie popełniała samobójstwo" – opowiedziała mi. „Spaliłam nawet książki, które koleżanka kilka lat temu, wyjeżdżając na emigrację, zostawiła mi na przekonanie.

Następnego dnia rano Raszida wyszła do piekarni i w drodze powrotnej, tuż koło swojego domu, została pobita. Obcy mężczyzna napadł ją na ulicy, zwyzywał. Zaczął wrzeszczeć, że wie, co ona robi i że ma przestać, bo jak nie, to on ja zabije. Po czym rzucił się na nią z pięściami. Ona także zaczęła go bić, nie bardzo wiedziała, jak ma się inaczej bronić. Po chwili mężczyzna uciekł. Raszida do dziś nie wie, kto to był. Jest dość znana, występowała w telewizji, pisała teksty do gazet, posty w mediach społecznościowych.

O tym, co ją spotkało, na początku nikomu nie chciała mówić. Dopiero koleżanka namówiła ją, żeby opisała zajście na Facebooku i w liście do kobiecych organizacji na świecie. Kilka odpowiedziało, ze współczuciem, ale nikt nie wiedział, jak można jej pomóc.

„Nie ma sposobu, żeby stad się wydostać, wszystko stracone, nie ma dla nas żadnej przyszłości" - mówi Raszida

W zeszły piątek uczestniczyła w demonstracji kobiet przeciwko rządowi złożonemu z samych talibów. Kiedy szła w pochodzie ulica, słyszała jak otaczające ją kobiety i mężczyźni pełną piersią krzyczą za nią, wszyscy jednym głosem: „Chcemy wolności”, czuła siłę. Ale zaraz potem demonstracja została rozpędzona. Ona też kilka razy oberwała drewniana pałką.

„Teraz jedyna nadzieja jest jeszcze w Masudzie" – mówi, ale już chyba sama w to nie wierzy. Wie, że Pandższir, gdzie opór przeciwko talibom organizował syn legendarnego Ahmada Szacha Masuda, prawie cały został zajęty przez talibów, że drogi dojazdowe są odcięte, internet wyłączony,, a mieszkający w dolinie cywile głodują. Przywódcy oporu są już najprawdopodobniej w Tadżykistanie.

Raszida mieszka z całą swoją wielopokoleniową rodziną. Matka, siostra z mężem, dwóch siostrzeńców, brat, szwagierka w ciąży i ich dzieci. Nikt z nich już nie pracuje. Siostrzeńcy nie chodzą do szkoły ani na studia, bo i uniwersytety i szkoły, mimo zapewnień talibów, że wszyscy będą mogli się kształcić, pozostają zamknięte. Nawet opublikowane w sobotę zarządzenie nowego ministerstwa nakazujące chłopcom (o dziewczynkach nie było mowy) powrót do szkół, nic nie zmieniło. Klasy pozostają puste, nikt nie posyła dzieci do szkoły, nie ma tam także bez nauczycieli. Być może dlatego, że większości przedmiotów w klasie siostrzeńca Raszidy uczą kobiety.

Brat Raszidy się ukrywa. Był policjantem. Jego dwóch pracujących w Kandaharze kolegów zabito. Całej rodzinie powoli kończy się jedzenie. Sprzedali kilka sprzętów, ale nowe pieniądze nie na długo starczyły. Przeszli na dwa posiłki dziennie, ale nawet tak długo nie pociągną.

„Wszystko jest stracone. Już czuję się jakbym umarła…" - głos Raszidy prawie ginie w słuchawce.

;

Udostępnij:

Ludwika Włodek

Dziennikarka, socjolożka, adiunktka w Studium Europy Wschodniej Uniwersytetu Warszawskiego, autorka m.in. zbioru reportaży z Azji Środkowej „Wystarczy przejść przez rzekę" i „Buntowniczek z Afganistanu" (WAB 2022).

Komentarze