W przypadku wojennej traumy działają mechanizmy, które nie zawsze są intuicyjne. Ale nie jesteśmy ani pierwszym, ani ostatnim krajem konfrontującym się z problemem dzieci doświadczających wojennej grozy. I koniecznością zapewnienia im opieki. O tym, co koniecznie musimy zrozumieć i uwzględnić, pisze Anna Krawczak, badaczka adopcji i pieczy zastępczej
Od początku wojny przez polskie media społecznościowe przetaczają się dramatyczne informacje o pociągach wiozących dzieci z ukraińskich domów dziecka, dla których teraz, już, natychmiast potrzebujemy domów, jedzenia, ubrań i wolontariuszy. Gdyby każde z tych doniesień było prawdziwe, w Polsce znajdowałoby się dziś około 15 000 takich dzieci. Znajduje się – prawdopodobnie – nie więcej niż 4000. Na razie.
Dwa tygodnie po wybuchu wojny warto skorzystać z umiejętności innej niż zdolność do błyskawicznych reakcji oddolnych, ogarniania kryzysu siłą lokalnych ludzi dobrej woli, skrzykiwania się w mediach społecznościowych. Ten egzamin niewątpliwie zdaliśmy. I słusznie możemy czuć się z siebie dumni. Nadszedł jednak czas na próbę analizy sytuacji, chłodne myślenie i uruchomienie działań z poziomu państwa, nie tylko społeczeństwa obywatelskiego, bo wszyscy wiemy już, że czeka nas długi marsz. Dlatego warto spróbować odpowiedzieć na kilka pytań dotyczących perspektywy wielomiesięcznej, a nie kilkudniowej.
Niezależnie od tego, jak bardzo niewiarygodnie brzmi to pytanie, i rozsądni ludzie mogą wątpić, czy naprawdę pada – odpowiadam z pełną odpowiedzialnością: pada. W ubiegłym tygodniu lokalna aktywistka przesłała mi projekt petycji, wklejam poniżej jej fragment:
„Apel do Ministerstwa Rodziny i Polityki Społecznej
Zwracamy się do Ministerstwa Rodziny i Polityki Społecznej o nawiązanie kontaktu z odpowiednimi instytucjami na Ukrainie w celu umożliwienia adopcji ukraińskich sierot przez polskie rodziny.
W Polsce jest wiele osób, które uzyskały kwalifikację ośrodków adopcyjnych, a mimo to od lat oczekują na adopcję dzieci. Do tej pory na zapytania o możliwość adopcji zagranicznej, np. z Ukrainy, oczekujące osoby dowiadywały się, że nie jest to możliwe. Wiemy, że już teraz do Polski zostały ewakuowane dzieci z sierocińców z objętej wojną Ukrainy. Zapewne znaczna część tych dzieci mogłaby znaleźć w Polsce kochające rodziny. Prosimy wziąć to pod uwagę”.
Nie znam dalszych losów tej petycji i nie wiem, czy MRiPS ostatecznie otrzymało to niezwykłe pismo suflujące pomysł „importowanej adopcji instant”, ale wiem, że nie jest to jedyna taka inicjatywa. Podobne pytania padają na grupach dla rodzin zastępczych i adopcyjnych, ale też pod tekstami i artykułami dotyczącymi sytuacji w Ukrainie. Jednym z pierwszych, którzy stanowczo zareagowali, był Archidiecezjalny Ośrodek Adopcyjny z Łodzi, który poinformował na swoim profilu na Facebooku:
„Nie ma obecnie możliwości adopcji dzieci z Ukrainy.
Aby uzupełnić obraz, dodam, że Kodeks Rodzinny Ukrainy (BBP 10 stycznia 2002, nr 2497-III) zawiera wyraźne wskazanie opieki krewniaczej jako priorytetowej w sytuacji dziecka, które z różnych powodów nie znajduje się w bezpośredniej pieczy swoich rodziców. Oznacza to, że pierwszeństwo opieki nad dzieckiem mają – w kolejności wymienionej ustawą – „babcia, dziadek, pełnoletnie rodzeństwo, krewni dziecka, ojczym, macocha” (art. 167, ust. 4). Ponadto rodzic ma prawo w dowolnej chwili zażądać odebrania dziecka od każdej osoby, z którą dziecko przebywa na mocy decyzji sądu lub podstawy ustawowej (art. 163, ust.2).
Co to oznacza dla dzieci, które znalazły się na terenie Polski bez opiekuna prawnego lub są „dziećmi z sierocińca”? Że wizja trwałego pobytu takiego dziecka w polskiej rodzinie, nie mówiąc nawet o adopcji, jest jedynie fantazją.
Te dzieci są obywatelami Ukrainy, ich bliscy (lub kraj) mają prawo zażądać ich powrotu do kraju w dowolnym momencie, i nie możemy ich „przywłaszczyć” nawet przez zasiedzenie trwające pięć lat.
Tak więc nie – nie można adoptować sierotki z Ukrainy. Nie idźmy tą drogą, nie traćmy energii na wizje i dyskusje, które nie mają sensu, również z prawnego punktu widzenia.
Wojna w Ukrainie zastała Polskę w trakcie wielkiego projektu deinstytucjonalizacji — czyli przechodzenia od opieki nad dziećmi w placówkach do opieki w modelu rodzinnym i środowiskowym. Oczywiście nie przesadzajmy z entuzjazmem, ten projekt jest realizowany od 20 lat, a tempo jest raczej ślamazarne: każdego roku ponad 1200 najmłodszych dzieci nadal trafia do domów dziecka zamiast do rodzin zastępczych, rodzinna piecza zastępcza jest dramatycznie niedofinansowana, nadal funkcjonują Interwencyjne Ośrodki Preadopcyjne dla niemowląt. Dzieje się tak, choć już w 2015 roku ONZ wezwał Polskę do zamknięcia wszystkich ośrodków dla najmłodszych dzieci i zapisania w ustawie zakazu funkcjonowania takich placówek z uwagi na rujnujące skutki rozwojowe u dzieci.
Niemniej mamy kilka przyzwoitych powodów do zadowolenia: w Polsce przeładowane „bidule” odeszły w przeszłość, jesienią 2021 roku w ponad 70 proc. polskich domów dziecka udało się osiągnąć standard czternastoosobowy, wiele z tych placówek to po prostu domy jednorodzinne, a współczynnik deinstytucjonalizacji osiągnął w 2021 roku 77:23. Co oznacza, że 77 proc. dzieci z pieczy wychowuje się w rodzinach zastępczych, a 23 proc. w placówkach.
W najgorszej sytuacji są dzieci z niepełnosprawnością, które nadal trafiają do Zakładów Opiekuńczo Leczniczych i Domów Pomocy Społecznej. Jednak rzut oka na „dom dla chłopaków” sióstr z Broniszewic, który jest DPS-em prowadzonym przez zakon, i przyjrzenie się kondycji dzieci z niepełnosprawnością, które niedawno trafiły do polskiego Ustronia z zakładu w Ukrainie, pozwala zauważyć podstawową różnicę: polskie dzieci są nadal instytucjonalizowane (i to źle), ale równocześnie są w o wiele lepszej kondycji niż ich niepełnosprawni rówieśnicy z Ukrainy. Są z reguły rehabilitowane, mają dostęp do zajęć, warsztatów, specjalistycznego sprzętu, terapeutów i odpowiedniej liczby personelu. Są doinwestowane w sposób, którego ukraińskie dzieci z instytucji nigdy dotąd nie doświadczyły.
Do Polski zjeżdżają w tej chwili grupy dzieci z ukraińskich domów dziecka i są to duże grupy: 60 dzieci, 100 dzieci, 200 dzieci z jednej placówki. W tym dzieci z niepełnosprawnością w stanie dużego zaniedbania motorycznego, intelektualnego i funkcjonalnego. Są to liczby, które w polskiej pieczy od dawna są historią. Skończyliśmy z molochami. Na dobrą sprawę skończyliśmy również z doświadczeniem pracy z dziećmi głęboko zinstytucjonalizowanymi, których całe dzieciństwo upływało w przepełnionej placówce. I których przynajmniej część będzie teraz dodatkowo mieć powojenny PTSD (zespół stresu pourazowego).
W zależności od badania i sytuacji dzieci doświadczających wojny, PTSD występuje u 40-77 proc. z nich. To nie jest teoretyczne rozważanie, to jest bardzo realna sytuacja, z którą część opiekunów już się konfrontuje.
W tym momencie na scenę wchodzą ludzie o gorących sercach, wśród nich rodziny adopcyjne, zastępcze, ale też takie, które nigdy nie myślały o adopcji ani o pieczy zastępczej, i mówią odważnie „Damy radę. Zróbcie bazę wolnych miejsc, możemy przyjąć jedno dziecko z Ukrainy”, „Przyjmiemy ukraińską dziewczynkę do 3 rż”, „Mogę zaopiekować się dwójką, trójką ukraińskich niemowląt”. To są bardzo szlachetne deklaracje, ale…
Już na początku wojny jedna z dużych organizacji prowadzących m.in. rodzinne domy dziecka przyjęła rodziny zastępcze z Ukrainy wraz z dziećmi. Ciąg dalszy okazał się trudny. Dzieci ewakuowane ze środka kryzysu wojennego zaczęły funkcjonować jak osoby z traumą wojenną, co było do przewidzenia. O czym dokładnie mówimy? O koszmarach sennych, zaburzeniach mowy, moczeniu nocnym, kompulsjach, agresywnych zachowaniach, dysocjacjach, agorafobii, depresji i próbach samobójczych, które obserwowano u „wojennych” dzieci od Bośni i Hercegowiny po Somalię i Liberię, włączając w to dziecięce PTSD wywołane atakiem na World Trade Center (np. Klarić i in 2008, Liu 2017, Drury i in. 2012, Peltonen i in. 2010).
Zadziałało to jak trigger (wyzwalacz) dla dzieci w polskich rodzinach zastępczych, które również są dziećmi z doświadczeniem traumy, tyle że akurat nie wojennej. Brakuje psychologów z doświadczeniem pracy z PTSD i równocześnie mówiących po ukraińsku. Brakuje specjalistycznych szkoleń z pracy z traumą wojenną. Brakuje systemowego, ale celowanego w doświadczenie wojenne i uwzględniającego kontekst kulturowy wsparcia, którego nie mieliśmy czasu ani możliwości przygotować jako Polska.
Czego za to jest w nadmiarze? Odmiennych rutyn dnia, innych przyzwyczajeń dorosłych polskich i ukraińskich, barier językowych i przerażających obrazów zagrożenia wojennego, które próbują się pomieścić w jednym domu ze wspólnymi dziećmi.
Łączenie dzieci z Ukrainy z polskimi dziećmi z pieczy to nie jest dobry pomysł, nawet jeśli odruchowo wydaje się piękny i szlachetny.
Nie poruszamy się po terra incognita, jest o tym mnóstwo publikacji i analiz z każdej szerokości geograficznej, które mają wspólne konkluzje: dajcie ludziom stabilizację i bezpieczeństwo w ich własnym kręgu językowym i kulturowym, ze znajomymi twarzami, ze znanymi już bodźcami. Na asymilację, edukację i eksplorację nowych możliwości przyjdzie czas później.
Szanując gotowość i wielkie serca polskich rodzin gotowych przyjmować dzieci z ukraińskich sierocińców, należy napisać trzy ważne rzeczy.
Po pierwsze: jeśli nigdy nie pracowaliście z dziećmi z doświadczeniem traumy, pomysł rzucenia się na głęboką wodę i przyjęcia dzieci, które na wstępie posiadają w pakiecie doświadczenie wieloletniej instytucjonalizacji (wraz z całym dobrodziejstwem inwentarza, w tym zaburzeń przywiązania oraz możliwych doświadczeń przemocy rówieśniczej i zaniedbań), doświadczenie mieszkania w dużym bidulu (a nie kameralnej placówce) i równocześnie są ofiarami wojny z prawdopodobnym PTSD, może nie być pomysłem rozsądnym. To wyzwanie, któremu nie podołałoby wiele bardzo doświadczonych rodzin zastępczych.
Owszem, to nie czyni niemożliwą zastępczej pieczy rodzinnej, co wiemy z badań nad dziećmi z Rwandy, Somalii czy Ugandy, ale jest to czasochłonny proces, który powinien być bardzo starannie zaplanowany. Włącznie z otoczeniem dziecka i rodziny specjalistyczną pomocą terapeutyczną nakierowaną na pracę z osobami straumatyzowanymi wojną, specjalnymi szkoleniami, procesem sensytyzacji (stosowanej w rwandyjskim programie umieszczania ofiar wojny w rodzinach zastępczych) i wsparciem po umieszczeniu.
Po drugie: jedyną stałością w życiu dziecka, które wraz z wojną straciło wszystko, co było dotąd pewne, jest obecność innych towarzyszy tej podróży. Kolegów, koleżanek i opiekunów.
Rozdzielanie dzieci w imię umieszczenia ich w rodzinach zastępczych, jest pozbawieniem ich tej ostatniej już stałości, jaką mają, i zaimplantowanie w to miejsce nowych twarzy mówiących obcym językiem.
To powoduje, że obojętnie jak krytyczne zdanie mielibyśmy o instytucjonalizacji dzieci, w przypadku dzieci z ukraińskich placówek pozostawienie ich razem w wydaje się najlepszą i najbardziej ludzką opcją, aby nie pogłębiać ich traumy. Rozdzielanie grup i rodzeństw nie wchodzi w grę, szczęśliwie jasno zakomunikowało to również MRiPS podczas konferencji prasowej, choć w projekcie specustawy nie zaproponowało przepisu na tę okoliczność.
Po trzecie: polskie placówki mają lepszą infrastrukturę niż ukraińskie, lepsze wyposażenie i wyższy standard, ale nie mają ścian z gumy. Nie rozciągną się. W tej chwili w placówkach przebywa nieco ponad 16 tysięcy polskich dzieci.
W tym świetle kolejne trzy tysiące, a docelowo – być może - kilkanaście, kilkadziesiąt tysięcy dzieci nie sprowadza się do prostego „jakoś sobie poradzimy”. Nie poradzimy sobie, a liczenie na to, że przetrzymamy przez miesiąc, pół roku, może kilka lat całą tę masę dzieci w hotelach, internatach, sanatoriach i innych doraźnych miejscach jest co najwyżej pobożnym życzeniem.
Oderwanym od poręczy, dodajmy. To z kolei oznacza, że bardzo poważnie powinniśmy podejść do koncepcji zwolnienia miejsc w placówkach i przeniesienia polskich dzieci do rodzin zastępczych. Szczególnie dotyczy to dzieci najmłodszych i niemowląt umieszczanych w IOP-ach, które skądinąd są bardzo dopieszczonymi i doinwestowanymi miejscami – biją na głowę standard ukraińskich domów małego dziecka i umieszczenie w nich maluchów z Ukrainy wydaje się bardzo rozsądnym pomysłem, przynajmniej w pierwszym okresie.
Nie ujmując polskim dzieciom z pieczy traum życiowych – a wiem o nich sporo – są wolne przynajmniej od jednego ich rodzaju: traumy wojennej i dezorientacji kulturowej.
I nawet jeśli spędziły część życia w placówce, co nigdy nie pomaga w modelowaniu prawidłowej więzi, spędziły ją w większości w placówce małej, doposażonej w personel i sprzęt, w warunkach zdecydowanie lepszych niż ich koledzy i koleżanki z Ukrainy. To zaś oznacza, że przyjęcie tych dzieci do rodzinnej pieczy zastępczej nie jest zadaniem ponad siły i możliwości wyszkolonych polskich rodzin (za to oznacza, że szkolenie nowych rodzin powinno być teraz priorytetem).
Tym samym zachęcałabym, aby rządowa, samorządowa i obywatelska energia skierowana na pomoc „ukraińskim sierotom” skupiła się na relokacji polskich dzieci do rodzinnej pieczy zastępczej, co w efekcie będzie faktyczną pomocą dla dzieci z Ukrainy. Potrzebujemy tych placówek, potrzebujemy ich kadry i potrzebujemy ich standardu. I potrzebujemy uwolnienia miejsc, aby móc umieszczać ukraińskie dzieci w grupach kilkunastoosobowych, a nie stuosobowych. Potrzebujemy więc w trybie pilnym szerokiej współpracy samorządowej i zniesienia porozumień międzypowiatowych, co pozwoli umieszczać polskie dzieci w rodzinach deklarujących wolne miejsce i wolę przyjęcia, bo do tej pory to właśnie było największym hamulcem wykorzystywania wolnych miejsc w rodzinach zastępczych.
Nie jesteśmy ani pierwszym, ani ostatnim krajem konfrontującym się z problemem dzieci doświadczających wojennej grozy. I koniecznością zapewnienia im opieki. Jest na ten temat całkiem sporo badań i raportów wykorzystujących doświadczenie dzieci Rohindża, z Ugandy czy Rwandy.
W przypadku wojennej traumy działają mechanizmy, które nie zawsze są intuicyjne. Jednym z nich jest umieszczenie oświaty na ostatnim miejscu.
To nie znaczy, że edukacja nie jest ważna. Jest. Ale jest równocześnie bardzo wyczerpująca i trudna dla dziecka, które dopiero co przyjechało z innego kraju, ma w uszach dźwięk wystrzałów, nie zna obcego języka i przed chwilą przekonało się boleśnie, że cała pewność, jaką miało, może się w jednej chwili zmienić się w niepewność. Dlatego tym, co jest priorytetowe, jest stabilizowanie dzieci i jak najszybsze umieszczenie ich w miejscu docelowym (nie dyskutując z tym, że docelowość w tym przypadku może trwać miesiąc, a może trwać lata, bo nikt z nas nie umie przewidzieć długości tej wojny).
Fatalnym pomysłem jest posyłanie do szkół dzieci, o których wiemy, że nie pozostaną w jednym miejscu dłużej, bo planujemy je docelowo przenieść do innego miasta czy placówki. Szkoła naprawdę może poczekać – czas przejściowy jest czasem adaptacji. Jest to czas na zajęcia grupowe, rozmowy, warsztaty z psychologami, zacieśnianie więzi między dziećmi i opiekunami, odzyskiwanie równowagi i stopniową naukę nowego języka.
To nie jest właściwa chwila na stawianie nowych wyzwań i podnoszenie poprzeczek.
Wiele dzieci ma telefony, a wszystkie mają uszy, i choć fizycznie są w Polsce, mentalnie nadal są na wojnie, o której słyszą, czytają i rozmawiają, bo jest wciąż bardzo bliskim czasowo przeżyciem. Skonsumowanie tego doświadczenia, niepokoju i poradzenie sobie z nadzieją, że to zaraz się skończy i wrócimy do domu, wymaga czasu, bliskości dorosłych opiekunów i przeżywania tych emocji we wspólnocie języka. Tego procesu nie da się przyspieszyć ani zastąpić natrętnych wojennych flash-backów nauką alfabetu łacińskiego, żeby nie było czasu na wspomnienia i trudne myśli.
W najbliższym czasie zmieni się to, że uzyskamy kontrolę nad przypływem dzieci z Ukrainy, a to dzięki hubowi w Stalowej Woli, który działa od czwartego marca. Na razie w zasadzie nie działa: duże grupy dzieci nadal przekraczają granice poza hubem, a jeśli ktoś chciałby rozdrażnić Ministerstwo Rodziny i Polityki Społecznej to warto robić to za pomocą dwóch pytań: „Ile ukraińskich dzieci pozbawionych opieki rodzicielskiej wjechało dotąd do Polski?” oraz „Ile ukraińskich dzieci pozbawionych opieki rodzicielskiej opuściło już Polskę?”.
Odpowiedzi na oba te pytania są nieznane, za to wiemy, że jakieś (jak liczne?) grupy dzieci z ukraińskich sierocińców trafiły już do Estonii, Litwy i na Łotwę. O ile nie wynaleziono teleportów, musiały przejechać przez Polskę, ale my tego nie odnotowaliśmy, bo nie kontrolujemy ruchu dzieci i wciąż nie mamy bazy centralnej. Kto ma dużą wyobraźnię może ją sobie teraz uruchomić przy użyciu hasła „zagrożenie potencjalnym handlem dziećmi”. Tego nie usłyszymy raczej na konferencji prasowej, może szkoda, bo kontrola nad ruchem dzieci z domów dziecka leży wyłącznie w możliwościach państwa, a nie NGOsów i pojedynczych obywateli – ci dwoją się i troją, ale akurat nie mają dostępu do baz danych, tym bardziej do ich integracji na poziomie centralnym.
Możemy się także lada dzień spodziewać specustawy legalizującej pobyt Ukraińców na terenie Polski, w tym regulującej kwestie oświatowe i edukacyjne dla ukraińskich dzieci. Czy rząd weźmie pod uwagę problem ukraińskich sierot – oto jest pytanie.
Na razie wiemy, że utrzymanie dzieci z Ukrainy polski rząd bierze na siebie, zwalniając z tego obowiązku samorządy. To bardzo piękne i wspaniałomyślne, jednak jeśli nie pójdą za tym konkretne przepisy precyzujące, dokąd te dzieci mają trafiać, gdzie będą mieszkać, kto zapewni im specjalistyczną pomoc, ile potrwa okres adaptacji i kto się zajmie opieką nad nimi, za chwilę znajdziemy się w sytuacji, w której grupa 100 dzieci z ukraińskiego sierocińca mieszka „prowizorycznie” w szkolnym internacie. Starsi i młodsi razem, nastolatki wraz z dwulatkami i niemowlakami. I ta prowizorka przeciąga się w lata. Lub, co gorsza, że duże grupy ukraińskie będą dokooptowywane do polskich domów dziecka, których mali mieszkańcy za moment zaczną się wtórnie zaburzać dzięki wzajemnemu uruchamianiu traum.
To wszystko jest do przewidzenia już teraz, zostało wielokrotnie zbadane i zweryfikowane doświadczeniem innych krajów, ale – czy ktokolwiek się nad tym pochyli?
Polityka społeczna
Uchodźcy i migranci
Ministerstwo Rodziny i Polityki Społecznej
Ukraińcy w Polsce
wojna w Ukrainie
Badaczka i członkini Interdyscyplinarnego Zespołu Badań nad Dzieciństwem UW, w ramach którego realizowała m.in. projekt badawczy „Nowe technologie reprodukcyjne – perspektywa childhood studies”; wieloletnia przewodnicząca Stowarzyszenia na Rzecz Leczenia Niepłodności i Wspierania Adopcji „Nasz Bocian”; konsultantka społeczna WHO w dziedzinie niepłodności; autorka książek „In vitro – bez strachu, bez ideologii”, współautorka antologii „Dziecko, in vitro, społeczeństwo. Ujęcie interdyscyplinarne” i wielu artykułów przedmiotowych; doktorantka w Instytucie Kultury Polskiej UW, gdzie pisze rozprawę doktorską poświęconą rodzicielstwu dzięki dawstwu gamet i zarodków.
Badaczka i członkini Interdyscyplinarnego Zespołu Badań nad Dzieciństwem UW, w ramach którego realizowała m.in. projekt badawczy „Nowe technologie reprodukcyjne – perspektywa childhood studies”; wieloletnia przewodnicząca Stowarzyszenia na Rzecz Leczenia Niepłodności i Wspierania Adopcji „Nasz Bocian”; konsultantka społeczna WHO w dziedzinie niepłodności; autorka książek „In vitro – bez strachu, bez ideologii”, współautorka antologii „Dziecko, in vitro, społeczeństwo. Ujęcie interdyscyplinarne” i wielu artykułów przedmiotowych; doktorantka w Instytucie Kultury Polskiej UW, gdzie pisze rozprawę doktorską poświęconą rodzicielstwu dzięki dawstwu gamet i zarodków.
Komentarze