Uciekają na chore dziecko, na paszport żony, w pudle na zabawki, w blond peruce. Mówią: "nie chcę się bawić w męczennika". Dla jednych to "tchórze, panienki i szczury", dla innych "uchodźcy od wojny". Media nie dotykają tego drażliwego tematu. My pytamy ukraińskich dezerterów, dlaczego uciekli
Międzynarodowe media nie dotykają tego drażliwego tematu, ukraińskie ograniczają się do suchych informacji o zbiegach. Jeden z lokalnych kanałów TV ochrzcił ich mianem „armii spódniczek”, w patriarchalnym stylu, bo przecież tysiące ukraińskich kobiet walczy na froncie.
Zimne łokcie, lodowate piwo, mrożące spojrzenia babuszek, które idą przez osiedle z torbami. Siedzimy w punto Stepana, silnik 1,6, teraz zgaszony, do tego przyciemniane szyby, bajerancki spojler i wytarta kanapa, która - jeśli wierzyć jego nawijce - widziała niejedno. Bo Stepan to raper, pierwsza liga, przynajmniej tak mówią tu, na blokowisku na obrzeżach Lwowa.
- Zarapuj mi o wojnie, proszę.
Chłopak za dnia pracuje w barze mlecznym, tu mówią "stołówka", a nocami wymyśla słowa. Pod ręką zawsze ma długopis. Kiedy wena puka do wgniecionych drzwi punto, lepi rymy i notuje w zeszycie w kratkę z Małą Syrenką na okładce, pożyczył go od córki.
Stepan marszczy czoło, poprawia daszek bejsbolówki i zaczyna nawijkę. Bit wystukuje na desce rozdzielczej. Jeśli to rapowanie odrzeć z zachwytu na kobiecymi kształtami i ziołem, to wojenne wersy brzmią w wolnym przekładzie tak: „Buszek, buszek, buszek, przyjdzie Putin, to uduszę”.
Wiem, że jeden z kumpli Stepana zajmuje się załatwianiem lewych papierów dla mężczyzn, którzy chcą uciec przed wojną. Zgodnie z rozporządzeniem prezydenta Wołodymyra Zełenskiego mężczyźni w wieku poborowym (18-60 lat) nie mogą wyjechać z Ukrainy. Są jednak wyjątki. Wojenne prawo nie dotyczy ojców przynajmniej trojga dzieci, samotnych ojców, opiekunów prawnych osób niepełnosprawnych, krewnych tych, którzy zginęli podczas wojny. No i mężczyzn, którzy nie kwalifikują się do służby wojskowej.
Reszta musi kombinować i dzwoni do takich jak kumpel Stepana. A kumpel wyrzuca z siebie pół zdania.
- Musisz mieć chore dziecko, to najlepszy sposób.
- Nie rozumiem.
- Załatwiam papiery od lekarza, orzeczenia od sądu, no i można jechać, najlepiej przez Rumunię, Mołdawia też jest dobra. Trójce kolegów już się udało.
- Jaką chorobę orzeka lekarz?
- No przecież nie Downa, strażnicy nie są głupi. Najlepiej psychiczne, sam nie wiem.
- Ile to będzie kosztować?
- Pięć tysięcy dolarów.
Rozłączamy się i dopijamy w punto piwo. Stepan żegna się ze mną teledyskiem do piosenki „Ride for Ukraine”. Tricky Nicki, złote dziecko ukraińskiego rapu, nawija po angielsku, pręży się przed kamerą w kamizelce kuloodpornej i z karabinem w ręku. Piosenka jeszcze sprzed wojny.
Pytam Stepana, czy sam nie zamierza wyjechać z Ukrainy. - Jestem patriotą. Uciekają tylko tchórze, panienki i szczury. Prawdziwi mężczyźni zostają. Reszta to geje.
Nie oceniam tych mężczyzn. Staram się nie używać słowa zbieg. Wiem, jak z trudnymi decyzjami mają do czynienia. Żadna nie będzie dobra. Pewnie dlatego tak trudno nam się rozmawia z Tarasem. Wzdycha na kolejne moje pytania, ale muszę je zadać: - Nie czujesz się zdrajcą?
- Nie spałem dwie noce – mówi Taras. - W kółko rozważam plusy i minusy.
- I?
- Wyobraź sobie, że możesz już nigdy nie zobaczyć swojego dziecka. A z drugiej strony, może już nigdy nie zobaczysz rodziców, którzy zostają na Ukrainie.
- To jak zdecydować?
- Wiem, że nie wybaczyłbym sobie żadnego ze złych scenariuszy. Nie wiem – powtarza po raz kolejny. – To chyba instynkt przetrwania.
Pijemy herbatę w kuchni lwowskiego mieszkania, które wynajęło kilka uchodźczych rodzin z Kijowa. W lodówce pustki. W domu szepty zamiast gwaru, tylko dzieci wyglądają przez szpary niedomkniętych drzwi. W korytarzu nierozpakowane torby, czekają na rozwój sytuacji na froncie.
Taras pochodzi z Zakarpacia, kilka lat temu wyjechał za pracą do stolicy, a teraz wraca w rodzinne strony, by przedrzeć się do Europy. Jutro rusza w drogę. Rodzina czeka w Czechach. Starsza córka boi się o tatę, młodsza uwierzyła, że ten idzie na wycieczkę w góry.
Do plecaka spakował: dwie puszki konserw, chleb, dwie litrowe butelki wody, kalosze, komputer, dwa swetry i parę spodni. Dokumenty zaszyje w kieszeni bluzy. No i mapę, ale na razie rozkłada ją w ciemnej kuchni. To stara mapa Zakarpacia, zmęczona wieloma wędrówkami.
- Internetowe mapy to gówno - tłumaczy Taras, geodeta, a w czasach studenckich niestrudzony piechur. - Najlepsze są takie jak ta, stare, rosyjskie, ale przecież jej nie zabiorę, zatrzymają mnie i wezmą za ruskiego. Biorę nówkę, ukraińską, różnica jest taka, że na ruskich mapach masz zaznaczony każdy posterunek pograniczników, a na ukraińskich głównie kapliczki.
Ale najpierw rozgrzewka. Biegniemy przez ściany mediów społecznościowych, a Taras pokazuje mi dezerterski cennik. „Skierowania na pilną operację w Polsce” z kanału na Telegramie - 5 tys. dolarów. „Dokument o zwolnieniu z obowiązku wojskowego, z pieczęcią łuckiego wojskowego urzędu rejestracji” – to reklama z Instagrama, cena nieznana, za dodatkową opłatą transport do granicy z Polską. I jeszcze Facebook: „Zielona granica”, 4 tys. dolarów, „Pewny celnik na granicy z Mołdawią” – 2,1 tys. dolarów.
Taras: - Wraz z wojną obsypało patriotami, idiotami i podejrzanymi biznesmenami. I zwykle to jest tak, ci pseudopatrioci, co tak krytykują dezerterów, biorą się za takie podejrzane biznesy. Dlatego idę sam, nie mam pewności, czy taki typ by mnie nie wkopał.
Trudno ustalić, ilu jest takich jak Taras. Wiadomo za to, że od początku wojny do 15 marca ukraińska straż graniczna uniemożliwiła przekroczenie granicy 691 mężczyznom w wieku poborowym. Międzynarodowe media raczej nie dotykają drażliwego tematu, ukraińskie ograniczają się do suchych informacji o zbiegach.
Jeden z lokalnych kanałów TV ochrzcił ich mianem „armii spódniczek”, zresztą w patriarchalnym stylu, bo przecież tysiące ukraińskich kobiet walczy na froncie.
Na przejściu granicznym w Porubne na granicy z Rumunią 30-letni mieszkaniec Kijowa założył blond perukę, biustonosz wypchał watą, szyję owinął szalem i z nosidełkiem w ręku próbował przekroczyć granicę z paszportem żony. Inny pokazał na granicy zaświadczenie o zgonie małżonki. Celnika zdziwiło, że nieboszczka już wyjechała z Ukrainy. I to po śmierci.
42-letni mieszkaniec obwodu kijowskiego chciał wyjechać z aktami urodzenia trójki dzieci, tyle że ich ojcem był sąsiad. Plagą są podrobione zaświadczenia o wypisaniu z rejestru wojskowego oraz fałszywe paszporty, często węgierskie, niekiedy nawet armeńskie.
Jakiś mężczyzna ukrył się za torbami w bagażniku Lexusa, inny siedział schowany w pudełku na zabawki. W Dzień Kobiet strażnicy graniczni zatrzymali dwunastu poborowych, każdemu wręczyli po kwiatku, a potem wezwali policję.
Niemal każdy komunikat straży granicznej o złapanym dezerterze kończy się zdaniem: „Przypominamy, że od rozpoczęcia wojny tysiące mężczyzn wróciło walczyć o Ukrainę”.
5 marca straż graniczna informowała, że mowa o 66 tysiącach mężczyzn. Dziesięć dni później Andrij Demczenko, rzecznik Państwowej Straży Granicznej Ukrainy powiedział, że wróciło już ponad trzysta tysięcy mężczyzn.
- Cały czas słyszę o bohaterach. Ale ja nie urodziłem się do bycia bohaterem – mówi Taras. - Kolega zadzwonił i pyta: co ty ciota jesteś? Matkę Ukrainę zostawisz?
- I co odpowiedziałeś?
- Nie mógłbyś zacytować – uśmiecha się Taras. - Szanuję naszych żołnierzy, ale sam nie zabiłem w życiu nawet mrówki. W miesiąc wojna zabrała mi mieszkanie, prace, rodzinę i spokój. Nie chcę, by zabrała mi jeszcze życie.
- Wstydzisz się?
- Mam się wstydzić tego, że jestem odpowiedzialnym ojcem i mężem?
Zadzwoniłem do Tarasa tydzień później. Dotarł do rodziny. Pojechali dalej, do Niemiec. Jeszcze raz zadałem mu te same pytania. O tragiczny wybór. O patriotyzm. O strach przed wojną.
- Szedłem z plecakiem i dyskutowałem sam ze sobą – opowiada Taras. - Może się zestarzałeś? Może zanadto spodobało ci się życie w komforcie? Może stałeś się wyrachowany? Gdzie zniknąłeś idealisto?
- I jakie odpowiedzi?
- Nie znalazłem ich. Pustka. Jedyne, czego jestem pewien to, że dzieci to nie wymówka. Kiedy kładę na szali ich przyszłość i walkę o Ukrainę, wybieram bezpieczeństwo i normalne życie. Niektórzy mogą uznać to za tchórzostwo. Uważam przeciwnie.
W rozmowach z Ukraińcami wyczuwam, że o dezerterach lepiej nie mówić głośno. Ludzie spuszczają wtedy oczy, szukają słów, a przecież każdy zna kogoś, kto uciekł. – To rosyjska propaganda, wcale nie ma nas tak wielu – przekonuje mnie jeden z mężczyzn. Sam wyjechał z Ukrainy dzień przed rozpoczęciem rosyjskiej inwazji.
Większość uciekinierów nie chce ze mną rozmawiać. A jeśli już, to mówią, że są ofiarami hejtu. W komentarzach na Facebooku, forach internetowych, czy kanałach na Telegramie wylewa się morze obelg. Najczęściej, że to geje uciekają.
- Bolą takie słowa, bo na froncie walczą dziesiątki, jeśli nie setki gejów, lesbijek, osób trans. Takich, które o swojej seksualności mówią w sposób otwarty, ale też takich, którzy wciąż nie dokonali coming outu. Wielu z nich zrzesza organizacja „Ukrainian LGBT Soldiers and our Allies” – opowiada Edward Reese, znany aktywista z Kijów Pride. – Wierzę, że wojna zmieni nastawienie do mniejszości seksualnych.
Edward też wyjechał, dwa tygodnie po rosyjskiej inwazji na Kijów, gdy półki w sklepie zrobiły się puste, a w aptekach zaczęło brakować leków. Najpierw do Warszawy, potem do Kopenhagi. Wojna zatrzymała Edwarda w połowie tranzycji – z kobiety w osobę niebinarną. Według danych w paszporcie wciąż jest kobietą, dlatego mógł bez problemów wyjechać z Ukrainy.
- Nie miałeś moralnych wątpliwości? Przecież nie uważasz się za kobietę – dopytuję.
- Jestem osobą niebinarną.
- Gdybyś zakończył proces tranzycji przed wojną, to dla celników byłbyś mężczyzną.
- Nie chciałem wyjeżdżać. Stan zdrowia nie pozwolił mi iść do armii. Uznałem, że mogę walczyć o Ukrainę w inny sposób i z bezpieczniejszego miejsca. Dziś jestem żołnierzem w wojnie informacyjnej. Zwalczam rosyjską propagandę i wszelkie fake newsy. Na TikToku opowiadam o Ukrainie i wojnie. Nie każdy musi walczyć na froncie.
„Mogę przecież Ukrainie pomagać inaczej” – to zdanie słyszę od dezerterów najczęściej. Mówią dużo o strachu – o rodzinę, o finansach, przyszłość. O lęku przed wojną, śmiercią, walką na froncie – nic, jakby takie wyznanie odbierało im męstwa.
42-letni pracownik fizyczny: - Ukraina nie zapłaci za mnie rachunków. Patriotyzmem się nie najem. Moja córka ma osiemnaście miesięcy. Chcę zmieniać jej pampersy, a nie biegać z karabinem.
53-letni profesor: - Powiem wprost, jestem za stary, by bawić się teraz w męczennika.
37-letni kierowca ciężarówki: - W życiu nie trzymałem karabinu. Byłbym zagrożeniem dla naszych.
35-letni programista: - Może nie jestem patriotą? Nie czuję, żeby to była moja wojna. I tak prędzej, czy później bym wyjechał. Mam już dość traum.
Każdy z nich zapłacił za wyjazd. Łapówka, fałszywe dokumenty, znajomy celnik. A przemysł dezerterski w czasach wojny kwitnie.
Choć nie zawsze się udaje: niedoszły uciekinier przekazał przemytnikowi Toyotę Corollę i trzy tysiące dolarów w zamian za przewiezienie przez zieloną granicę z Rumunią w rejonie wioski Sokyrnytsia, złapano ich obu. Para szmuglerów z okolicy straciła mercedesa, którego skonfiskowano, gdy udzielali wskazówek klientowi nad rzeką Cisa, też trafili do aresztu.
- Słyszałem, że ukraińscy majorzy i ludzie z wyższych klas byli gotowi zapłacić nawet po 15 tysięcy dolarów za wyjazd wraz z żonami i dziećmi. Ale to było w pierwszych dniach wojny. Teraz jest o wiele trudniej – mówi dziennikarz z Użhorodu i zastrzega anonimowość. Dodaje, że nie zamierza krytykować „uchodźców przed wojskiem”, jak ich nazywa. – Zapanował jakiś chory rodzaj patriotyzmu, a ja tych ludzi rozumiem. Nikt nie chce umierać.
Nie wszyscy uciekają z kraju, wielu postanowiło przeczekać wojnę w górzystym Zakarpaciu lub na południowych obrzeżach obwodu lwowskiego. Tam są góry, baza noclegowa, gdzieniegdzie można dostać nawet alkohol spod lady. Ale tematem zainteresowały się służby, w wielu hotelach zjawili się policjanci.
Z tego powodu na przykład władze samorządowe uzdrowiskowych miejscowości Schodnica i Sławsko zakazały mężczyznom w wieku poborowym zatrzymywania się w hotelach i agroturystykach, nawet na krótki pobyt.
- Nie ma jednej historii – mówi dziennikarz. – Wielu kombinuje, bo boją się wojska. Inni chcą zadbać o dzieci. Staram się zrozumieć jednych i drugich.
I pyta: A ty co byś zrobił, gdyby Rosja zaatakowała Polskę?
Aleksandra wygonił na Ukrainę „Polski Ład”. Chciał uniknąć wysokich podatków. Wojna złapała go w Charkowie przy druczkach o założeniu własnej działalności.
Zadzwonił piątego dnia wojny. W kamerce internetowego komunikatora zobaczyłem zamglone oczy, papierosa odpalał od papierosa. Pomóż, błagał, muszę uciekać z żoną i dziećmi. Od wspólnych znajomych wiedział, że znam przemytników z pogranicza białorusko-polskiego.
Ma 32 lata. Na nazwisko powinien mieć Postsowiecki. Urodził się w Mińsku. Kiedy miał trzy lata jego ojciec został wysłany wraz z wojskiem do Czechosłowacji. Siedzieli tam pięć lat, a gdy mur berliński upadł, przenieśli się do Niemiec. Tam spędzili dziesięć lat, potem na kolejne cztery wrócił na Ukrainę. Od prawie pięciu pracuje jako lektor języków obcych w dużym mieście w zachodniej Polsce.
- Możesz znać pięć języków, ale nie ma języka, którym mógłbyś dogadać się z urzędasami w trakcie wojny – narzeka.
Nieugięci celnicy na ośmiu przejściach granicznych, przez które próbował wyjechać, widzieli w nim Ukraińca. Podobnie pracownicy polskiej ambasady - karta stałego pobytu w Polsce wcale nie ułatwiła wyjazdu. Dla Ukraińców, którzy zatrzymywali na barykadach jego auto na polskich blachach, był Białorusinem.
- Przyszedł żołnierz, wymierzył karabin w moje dzieci i kazał spierdalać do swojego kraju, wyzywał od szpiegów – opowiada Aleksander.
Jego historię potraktowałem jako pretekst, by zadzwonić do białoruskich przemytników. Okazało się, że po tygodniu wojny mieli swoich ludzi przy granicy ukraińsko-węgierskiej. Sprzęt z najwyższej półki, zachwalał jeden z nich, noktowizory, odzież kamuflująca, dron. „Dziewięćdziesiąt dziewięć procent gwarancji” – napisał w wiadomości.
Aleksander zwykł czytać drobne druczki w umowach: ten jeden procent dotyczył pograniczników z Węgier, którzy mogli strzelać do przekraczających zieloną granicę.
Nie zdecydował się. Ale próbował dalej: jeśli nie Węgry, to może Słowacja, potem Mołdawia, w końcu Rumunia. I dzwonił: coraz bledszy, zawsze z papierosem.
30 dnia wojny dzwoni. Jest w Krakowie, u mechanika, niebawem dotrze do mieszkania znajomego.
- Wolność nie ma ceny – wzdycha.
- Ile?
- 17 tys. euro za poświadczenie, że moje dziecko jest autystyczne.
- Ile?!
- Pożyczył kolega ze Szwajcarii. Będę tę wojnę spłacał przez wiele lat. Mogą mnie nazywać pederastą, czy szczurem. Mam to gdzieś. To nie jest moja wojna. Po tym, co przeżyłem już w ogóle nie czuję się Ukraińcem.
*Reportaż powstał przy wsparciu Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej w ramach grantu dla korespondentów wojennych.
Szymon Opryszek - niezależny reporter, wspólnie z Marią Hawranek wydał książki "Tańczymy już tylko w Zaduszki" (2016) oraz "Wyhoduj sobie wolność" (2018). Specjalizuje się w Ameryce Łacińskiej. Obecnie pracuje nad książką na temat kryzysu wodnego. Autor reporterskiego cyklu "Moja zbrodnia to mój paszport" nominowanego do nagrody Grand Press i nagrodzonego Piórem Nadziei Amnesty International.
Szymon Opryszek - niezależny reporter, wspólnie z Marią Hawranek wydał książki "Tańczymy już tylko w Zaduszki" (2016) oraz "Wyhoduj sobie wolność" (2018). Specjalizuje się w Ameryce Łacińskiej. Obecnie pracuje nad książką na temat kryzysu wodnego. Autor reporterskiego cyklu "Moja zbrodnia to mój paszport" nominowanego do nagrody Grand Press i nagrodzonego Piórem Nadziei Amnesty International.
Komentarze