0:000:00

0:00

Prawa autorskie: AFPAFP

Międzynarodowe media nie dotykają tego drażliwego tematu, ukraińskie ograniczają się do suchych informacji o zbiegach. Jeden z lokalnych kanałów TV ochrzcił ich mianem „armii spódniczek”, w patriarchalnym stylu, bo przecież tysiące ukraińskich kobiet walczy na froncie.

Przyjdzie Putin, to uduszę

Zimne łokcie, lodowate piwo, mrożące spojrzenia babuszek, które idą przez osiedle z torbami. Siedzimy w punto Stepana, silnik 1,6, teraz zgaszony, do tego przyciemniane szyby, bajerancki spojler i wytarta kanapa, która - jeśli wierzyć jego nawijce - widziała niejedno. Bo Stepan to raper, pierwsza liga, przynajmniej tak mówią tu, na blokowisku na obrzeżach Lwowa.

- Zarapuj mi o wojnie, proszę.

Chłopak za dnia pracuje w barze mlecznym, tu mówią "stołówka", a nocami wymyśla słowa. Pod ręką zawsze ma długopis. Kiedy wena puka do wgniecionych drzwi punto, lepi rymy i notuje w zeszycie w kratkę z Małą Syrenką na okładce, pożyczył go od córki.

Stepan marszczy czoło, poprawia daszek bejsbolówki i zaczyna nawijkę. Bit wystukuje na desce rozdzielczej. Jeśli to rapowanie odrzeć z zachwytu na kobiecymi kształtami i ziołem, to wojenne wersy brzmią w wolnym przekładzie tak: „Buszek, buszek, buszek, przyjdzie Putin, to uduszę”.

Najlepszy sposób to chore dziecko

Wiem, że jeden z kumpli Stepana zajmuje się załatwianiem lewych papierów dla mężczyzn, którzy chcą uciec przed wojną. Zgodnie z rozporządzeniem prezydenta Wołodymyra Zełenskiego mężczyźni w wieku poborowym (18-60 lat) nie mogą wyjechać z Ukrainy. Są jednak wyjątki. Wojenne prawo nie dotyczy ojców przynajmniej trojga dzieci, samotnych ojców, opiekunów prawnych osób niepełnosprawnych, krewnych tych, którzy zginęli podczas wojny. No i mężczyzn, którzy nie kwalifikują się do służby wojskowej.

Reszta musi kombinować i dzwoni do takich jak kumpel Stepana. A kumpel wyrzuca z siebie pół zdania.

- Musisz mieć chore dziecko, to najlepszy sposób.

- Nie rozumiem.

- Załatwiam papiery od lekarza, orzeczenia od sądu, no i można jechać, najlepiej przez Rumunię, Mołdawia też jest dobra. Trójce kolegów już się udało.

- Jaką chorobę orzeka lekarz?

- No przecież nie Downa, strażnicy nie są głupi. Najlepiej psychiczne, sam nie wiem.

- Ile to będzie kosztować?

- Pięć tysięcy dolarów.

Rozłączamy się i dopijamy w punto piwo. Stepan żegna się ze mną teledyskiem do piosenki „Ride for Ukraine”. Tricky Nicki, złote dziecko ukraińskiego rapu, nawija po angielsku, pręży się przed kamerą w kamizelce kuloodpornej i z karabinem w ręku. Piosenka jeszcze sprzed wojny.

Pytam Stepana, czy sam nie zamierza wyjechać z Ukrainy. - Jestem patriotą. Uciekają tylko tchórze, panienki i szczury. Prawdziwi mężczyźni zostają. Reszta to geje.

Nie czujesz się zdrajcą?

Nie oceniam tych mężczyzn. Staram się nie używać słowa zbieg. Wiem, jak z trudnymi decyzjami mają do czynienia. Żadna nie będzie dobra. Pewnie dlatego tak trudno nam się rozmawia z Tarasem. Wzdycha na kolejne moje pytania, ale muszę je zadać: - Nie czujesz się zdrajcą?

- Nie spałem dwie noce – mówi Taras. - W kółko rozważam plusy i minusy.

- I?

- Wyobraź sobie, że możesz już nigdy nie zobaczyć swojego dziecka. A z drugiej strony, może już nigdy nie zobaczysz rodziców, którzy zostają na Ukrainie.

- To jak zdecydować?

- Wiem, że nie wybaczyłbym sobie żadnego ze złych scenariuszy. Nie wiem – powtarza po raz kolejny. – To chyba instynkt przetrwania.

Pijemy herbatę w kuchni lwowskiego mieszkania, które wynajęło kilka uchodźczych rodzin z Kijowa. W lodówce pustki. W domu szepty zamiast gwaru, tylko dzieci wyglądają przez szpary niedomkniętych drzwi. W korytarzu nierozpakowane torby, czekają na rozwój sytuacji na froncie.

Taras pochodzi z Zakarpacia, kilka lat temu wyjechał za pracą do stolicy, a teraz wraca w rodzinne strony, by przedrzeć się do Europy. Jutro rusza w drogę. Rodzina czeka w Czechach. Starsza córka boi się o tatę, młodsza uwierzyła, że ten idzie na wycieczkę w góry.

Do plecaka spakował: dwie puszki konserw, chleb, dwie litrowe butelki wody, kalosze, komputer, dwa swetry i parę spodni. Dokumenty zaszyje w kieszeni bluzy. No i mapę, ale na razie rozkłada ją w ciemnej kuchni. To stara mapa Zakarpacia, zmęczona wieloma wędrówkami.

- Internetowe mapy to gówno - tłumaczy Taras, geodeta, a w czasach studenckich niestrudzony piechur. - Najlepsze są takie jak ta, stare, rosyjskie, ale przecież jej nie zabiorę, zatrzymają mnie i wezmą za ruskiego. Biorę nówkę, ukraińską, różnica jest taka, że na ruskich mapach masz zaznaczony każdy posterunek pograniczników, a na ukraińskich głównie kapliczki.

Ale najpierw rozgrzewka. Biegniemy przez ściany mediów społecznościowych, a Taras pokazuje mi dezerterski cennik. „Skierowania na pilną operację w Polsce” z kanału na Telegramie - 5 tys. dolarów. „Dokument o zwolnieniu z obowiązku wojskowego, z pieczęcią łuckiego wojskowego urzędu rejestracji” – to reklama z Instagrama, cena nieznana, za dodatkową opłatą transport do granicy z Polską. I jeszcze Facebook: „Zielona granica”, 4 tys. dolarów, „Pewny celnik na granicy z Mołdawią” – 2,1 tys. dolarów.

Taras: - Wraz z wojną obsypało patriotami, idiotami i podejrzanymi biznesmenami. I zwykle to jest tak, ci pseudopatrioci, co tak krytykują dezerterów, biorą się za takie podejrzane biznesy. Dlatego idę sam, nie mam pewności, czy taki typ by mnie nie wkopał.

W peruce z paszportem żony

Trudno ustalić, ilu jest takich jak Taras. Wiadomo za to, że od początku wojny do 15 marca ukraińska straż graniczna uniemożliwiła przekroczenie granicy 691 mężczyznom w wieku poborowym. Międzynarodowe media raczej nie dotykają drażliwego tematu, ukraińskie ograniczają się do suchych informacji o zbiegach.

Jeden z lokalnych kanałów TV ochrzcił ich mianem „armii spódniczek”, zresztą w patriarchalnym stylu, bo przecież tysiące ukraińskich kobiet walczy na froncie.

Na przejściu granicznym w Porubne na granicy z Rumunią 30-letni mieszkaniec Kijowa założył blond perukę, biustonosz wypchał watą, szyję owinął szalem i z nosidełkiem w ręku próbował przekroczyć granicę z paszportem żony. Inny pokazał na granicy zaświadczenie o zgonie małżonki. Celnika zdziwiło, że nieboszczka już wyjechała z Ukrainy. I to po śmierci.

42-letni mieszkaniec obwodu kijowskiego chciał wyjechać z aktami urodzenia trójki dzieci, tyle że ich ojcem był sąsiad. Plagą są podrobione zaświadczenia o wypisaniu z rejestru wojskowego oraz fałszywe paszporty, często węgierskie, niekiedy nawet armeńskie.

Jakiś mężczyzna ukrył się za torbami w bagażniku Lexusa, inny siedział schowany w pudełku na zabawki. W Dzień Kobiet strażnicy graniczni zatrzymali dwunastu poborowych, każdemu wręczyli po kwiatku, a potem wezwali policję.

Niemal każdy komunikat straży granicznej o złapanym dezerterze kończy się zdaniem: „Przypominamy, że od rozpoczęcia wojny tysiące mężczyzn wróciło walczyć o Ukrainę”.

5 marca straż graniczna informowała, że mowa o 66 tysiącach mężczyzn. Dziesięć dni później Andrij Demczenko, rzecznik Państwowej Straży Granicznej Ukrainy powiedział, że wróciło już ponad trzysta tysięcy mężczyzn.

- Cały czas słyszę o bohaterach. Ale ja nie urodziłem się do bycia bohaterem – mówi Taras. - Kolega zadzwonił i pyta: co ty ciota jesteś? Matkę Ukrainę zostawisz?

- I co odpowiedziałeś?

- Nie mógłbyś zacytować – uśmiecha się Taras. - Szanuję naszych żołnierzy, ale sam nie zabiłem w życiu nawet mrówki. W miesiąc wojna zabrała mi mieszkanie, prace, rodzinę i spokój. Nie chcę, by zabrała mi jeszcze życie.

- Wstydzisz się?

- Mam się wstydzić tego, że jestem odpowiedzialnym ojcem i mężem?

Zadzwoniłem do Tarasa tydzień później. Dotarł do rodziny. Pojechali dalej, do Niemiec. Jeszcze raz zadałem mu te same pytania. O tragiczny wybór. O patriotyzm. O strach przed wojną.

- Szedłem z plecakiem i dyskutowałem sam ze sobą – opowiada Taras. - Może się zestarzałeś? Może zanadto spodobało ci się życie w komforcie? Może stałeś się wyrachowany? Gdzie zniknąłeś idealisto?

- I jakie odpowiedzi?

- Nie znalazłem ich. Pustka. Jedyne, czego jestem pewien to, że dzieci to nie wymówka. Kiedy kładę na szali ich przyszłość i walkę o Ukrainę, wybieram bezpieczeństwo i normalne życie. Niektórzy mogą uznać to za tchórzostwo. Uważam przeciwnie.

Edward w połowie tranzycji

W rozmowach z Ukraińcami wyczuwam, że o dezerterach lepiej nie mówić głośno. Ludzie spuszczają wtedy oczy, szukają słów, a przecież każdy zna kogoś, kto uciekł. – To rosyjska propaganda, wcale nie ma nas tak wielu – przekonuje mnie jeden z mężczyzn. Sam wyjechał z Ukrainy dzień przed rozpoczęciem rosyjskiej inwazji.

Większość uciekinierów nie chce ze mną rozmawiać. A jeśli już, to mówią, że są ofiarami hejtu. W komentarzach na Facebooku, forach internetowych, czy kanałach na Telegramie wylewa się morze obelg. Najczęściej, że to geje uciekają.

- Bolą takie słowa, bo na froncie walczą dziesiątki, jeśli nie setki gejów, lesbijek, osób trans. Takich, które o swojej seksualności mówią w sposób otwarty, ale też takich, którzy wciąż nie dokonali coming outu. Wielu z nich zrzesza organizacja „Ukrainian LGBT Soldiers and our Allies” – opowiada Edward Reese, znany aktywista z Kijów Pride. – Wierzę, że wojna zmieni nastawienie do mniejszości seksualnych.

Edward też wyjechał, dwa tygodnie po rosyjskiej inwazji na Kijów, gdy półki w sklepie zrobiły się puste, a w aptekach zaczęło brakować leków. Najpierw do Warszawy, potem do Kopenhagi. Wojna zatrzymała Edwarda w połowie tranzycji – z kobiety w osobę niebinarną. Według danych w paszporcie wciąż jest kobietą, dlatego mógł bez problemów wyjechać z Ukrainy.

- Nie miałeś moralnych wątpliwości? Przecież nie uważasz się za kobietę – dopytuję.

- Jestem osobą niebinarną.

- Gdybyś zakończył proces tranzycji przed wojną, to dla celników byłbyś mężczyzną.

- Nie chciałem wyjeżdżać. Stan zdrowia nie pozwolił mi iść do armii. Uznałem, że mogę walczyć o Ukrainę w inny sposób i z bezpieczniejszego miejsca. Dziś jestem żołnierzem w wojnie informacyjnej. Zwalczam rosyjską propagandę i wszelkie fake newsy. Na TikToku opowiadam o Ukrainie i wojnie. Nie każdy musi walczyć na froncie.

Jestem za stary na męczennika

„Mogę przecież Ukrainie pomagać inaczej” – to zdanie słyszę od dezerterów najczęściej. Mówią dużo o strachu – o rodzinę, o finansach, przyszłość. O lęku przed wojną, śmiercią, walką na froncie – nic, jakby takie wyznanie odbierało im męstwa.

42-letni pracownik fizyczny: - Ukraina nie zapłaci za mnie rachunków. Patriotyzmem się nie najem. Moja córka ma osiemnaście miesięcy. Chcę zmieniać jej pampersy, a nie biegać z karabinem.

53-letni profesor: - Powiem wprost, jestem za stary, by bawić się teraz w męczennika.

37-letni kierowca ciężarówki: - W życiu nie trzymałem karabinu. Byłbym zagrożeniem dla naszych.

35-letni programista: - Może nie jestem patriotą? Nie czuję, żeby to była moja wojna. I tak prędzej, czy później bym wyjechał. Mam już dość traum.

Każdy z nich zapłacił za wyjazd. Łapówka, fałszywe dokumenty, znajomy celnik. A przemysł dezerterski w czasach wojny kwitnie.

Choć nie zawsze się udaje: niedoszły uciekinier przekazał przemytnikowi Toyotę Corollę i trzy tysiące dolarów w zamian za przewiezienie przez zieloną granicę z Rumunią w rejonie wioski Sokyrnytsia, złapano ich obu. Para szmuglerów z okolicy straciła mercedesa, którego skonfiskowano, gdy udzielali wskazówek klientowi nad rzeką Cisa, też trafili do aresztu.

- Słyszałem, że ukraińscy majorzy i ludzie z wyższych klas byli gotowi zapłacić nawet po 15 tysięcy dolarów za wyjazd wraz z żonami i dziećmi. Ale to było w pierwszych dniach wojny. Teraz jest o wiele trudniej – mówi dziennikarz z Użhorodu i zastrzega anonimowość. Dodaje, że nie zamierza krytykować „uchodźców przed wojskiem”, jak ich nazywa. – Zapanował jakiś chory rodzaj patriotyzmu, a ja tych ludzi rozumiem. Nikt nie chce umierać.

Nie wszyscy uciekają z kraju, wielu postanowiło przeczekać wojnę w górzystym Zakarpaciu lub na południowych obrzeżach obwodu lwowskiego. Tam są góry, baza noclegowa, gdzieniegdzie można dostać nawet alkohol spod lady. Ale tematem zainteresowały się służby, w wielu hotelach zjawili się policjanci.

Z tego powodu na przykład władze samorządowe uzdrowiskowych miejscowości Schodnica i Sławsko zakazały mężczyznom w wieku poborowym zatrzymywania się w hotelach i agroturystykach, nawet na krótki pobyt.

- Nie ma jednej historii – mówi dziennikarz. – Wielu kombinuje, bo boją się wojska. Inni chcą zadbać o dzieci. Staram się zrozumieć jednych i drugich.

I pyta: A ty co byś zrobił, gdyby Rosja zaatakowała Polskę?

Będę tę wojnę spłacał latami

Aleksandra wygonił na Ukrainę „Polski Ład”. Chciał uniknąć wysokich podatków. Wojna złapała go w Charkowie przy druczkach o założeniu własnej działalności.

Zadzwonił piątego dnia wojny. W kamerce internetowego komunikatora zobaczyłem zamglone oczy, papierosa odpalał od papierosa. Pomóż, błagał, muszę uciekać z żoną i dziećmi. Od wspólnych znajomych wiedział, że znam przemytników z pogranicza białorusko-polskiego.

Ma 32 lata. Na nazwisko powinien mieć Postsowiecki. Urodził się w Mińsku. Kiedy miał trzy lata jego ojciec został wysłany wraz z wojskiem do Czechosłowacji. Siedzieli tam pięć lat, a gdy mur berliński upadł, przenieśli się do Niemiec. Tam spędzili dziesięć lat, potem na kolejne cztery wrócił na Ukrainę. Od prawie pięciu pracuje jako lektor języków obcych w dużym mieście w zachodniej Polsce.

- Możesz znać pięć języków, ale nie ma języka, którym mógłbyś dogadać się z urzędasami w trakcie wojny – narzeka.

Nieugięci celnicy na ośmiu przejściach granicznych, przez które próbował wyjechać, widzieli w nim Ukraińca. Podobnie pracownicy polskiej ambasady - karta stałego pobytu w Polsce wcale nie ułatwiła wyjazdu. Dla Ukraińców, którzy zatrzymywali na barykadach jego auto na polskich blachach, był Białorusinem.

- Przyszedł żołnierz, wymierzył karabin w moje dzieci i kazał spierdalać do swojego kraju, wyzywał od szpiegów – opowiada Aleksander.

Jego historię potraktowałem jako pretekst, by zadzwonić do białoruskich przemytników. Okazało się, że po tygodniu wojny mieli swoich ludzi przy granicy ukraińsko-węgierskiej. Sprzęt z najwyższej półki, zachwalał jeden z nich, noktowizory, odzież kamuflująca, dron. „Dziewięćdziesiąt dziewięć procent gwarancji” – napisał w wiadomości.

Aleksander zwykł czytać drobne druczki w umowach: ten jeden procent dotyczył pograniczników z Węgier, którzy mogli strzelać do przekraczających zieloną granicę.

Nie zdecydował się. Ale próbował dalej: jeśli nie Węgry, to może Słowacja, potem Mołdawia, w końcu Rumunia. I dzwonił: coraz bledszy, zawsze z papierosem.

30 dnia wojny dzwoni. Jest w Krakowie, u mechanika, niebawem dotrze do mieszkania znajomego.

- Wolność nie ma ceny – wzdycha.

- Ile?

- 17 tys. euro za poświadczenie, że moje dziecko jest autystyczne.

- Ile?!

- Pożyczył kolega ze Szwajcarii. Będę tę wojnę spłacał przez wiele lat. Mogą mnie nazywać pederastą, czy szczurem. Mam to gdzieś. To nie jest moja wojna. Po tym, co przeżyłem już w ogóle nie czuję się Ukraińcem.

*Reportaż powstał przy wsparciu Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej w ramach grantu dla korespondentów wojennych.

;

Udostępnij:

Szymon Opryszek

Szymon Opryszek - niezależny reporter, wspólnie z Marią Hawranek wydał książki "Tańczymy już tylko w Zaduszki" (2016) oraz "Wyhoduj sobie wolność" (2018). Specjalizuje się w Ameryce Łacińskiej. Obecnie pracuje nad książką na temat kryzysu wodnego. Autor reporterskiego cyklu "Moja zbrodnia to mój paszport" nominowanego do nagrody Grand Press i nagrodzonego Piórem Nadziei Amnesty International.

Komentarze