0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: AFPAFP

Rosja popełniła kolejny strategiczny błąd na miarę tego pierwszego i dotąd największego – jakim była sama koncepcja inwazji na Ukrainę przeprowadzona kompletnie niewystarczającymi siłami i z irracjonalnym założeniem, że zaatakowany kraj okaże się niezdolny do obrony.

Tamten błąd oznaczał dla Rosji pożegnanie z marzeniami o Odessie i Kijowie, a następnie długie miesiące wykrwawiania się w „bitwie o Donbas” prowadzonej zgodnie z radzieckimi regułami taktycznymi II wojny światowej.

Ten drugi błąd może jednak kosztować Rosję jeszcze więcej – a nawet prowadzić do przegranej w całej wojnie. Polega zaś na tym, że rosyjska armia, uzupełniając i zwiększając swe siły zaangażowane w Ukrainie, powoływała i powołuje pod broń przede wszystkim jednostki ochotnicze i paramilitarne – które nie radzą sobie w warunkach pełnoskalowego konfliktu zbrojnego.

Tworzenie nowych batalionowych grup taktycznych regularnej armii ogranicza się obecnie do działań prowadzonych w ramach rozwijania nowopowołanego 3 Korpusu Armijnego.

Rosja nadal wprowadza do walki w Ukrainie głównie bataliony ochotnicze oraz formacje funkcjonujące w obrębie Rosgwardii (dawne wojska podległe MSW), i w „armiach” obu separatystycznych republik Donbasu.

Czy to prawda?

Rosja ma nadal wyższe zdolności mobilizacyjne oraz rezerwy sprzętowe i może zwiększać zaangażowane w wojnę szybciej i lepiej niż Ukraina

Sprawdziliśmy

Armia ukraińska prowadzi długotrwały proces pełnego szkolenia i wyposażania nowych brygad tworzonych w ramach mobilizacji. Rosjanie z trudem tworzą słabo wyszkolone bataliony z ochotników i żołnierzy przymusowo mobilizowanych do armii separatystów

Oba błędy łączy jedno – totalne lekceważenie przez Kreml ukraińskiej determinacji, woli walki i jakości dowodzenia armią i zarządzania państwem.

Ukraina ogłosiła powszechną mobilizację w pierwszych dniach wojny – i konsekwentnie budowała nie mniej niż kilkanaście rezerwowych brygad zmechanizowanych, szkoląc je i wyposażając według standardów obowiązujących w regularnej armii.

Żadna z nich nie została wprowadzona do walki przed ukończeniem pełnego cyklu szkoleniowego. Przez sześć miesięcy, jakie minęły od początku konfliktu, armia Ukrainy wysłała już łącznie kilkadziesiąt tysięcy nowo zmobilizowanych żołnierzy na prowadzone przez instruktorów z realnym doświadczeniem bojowym trzymiesięczne turnusy szkoleniowe do Wielkiej Brytanii i kilku innych krajów NATO.

Wracający ze szkoleń żołnierze według standaryzowanego programu przekazują swą wiedzę i umiejętności kolegom.

Rosja odpowiada na to w przeważającej mierze współczesną wersją „pospolitego ruszenia”. Oto jak to dokładnie wygląda.

Świeży transport mięsa dojechał

Wsie Bohorodyczne, Mazaniwka i Dołyna – a raczej to, co z nich pozostało - leżą na skraju krasowego pasma wzgórz Swiati Hory (Święte Góry), będącego zresztą parkiem narodowym i najcenniejszym przyrodniczo obszarem Donbasu. Wszystkie trzy miejscowości przez długie miesiące były polem bitwy – to właśnie tam Ukraińcy ostatecznie zatrzymali Rosjan na najgroźniejszym dotąd kierunku operacyjnym tej wojny.

Gdyby rosyjski manewr spod Iziumiu na południe się powiódł, Ukraina straciłaby cały Donbas, zaś broniące go doborowe oddziały znalazłyby się w kotle okrążenia. Rosyjski klin skierowany na Słowiańsk udało się jednak Ukraińcom powstrzymać właśnie na linii Bohorodyczne-Dołyna-Mazaniwka.

Ciężkie walki trwały tam długo, ostatecznie jednak Rosjanie tak naprawdę porzucili marzenie o wielkim manewrze okrążającym spod Iziumu, skupiając się na bezpośrednim szturmowaniu ostatnich miast obwodu ługańskiego. A jednak natarcia spod Iziumu nie ustały bardzo długo.

MAPA PRZEBIEGU DZIAŁAŃ WOJENNYCH

Cofnijmy się do końcówki lipca. Rosjanie utknęli na wschód od Siewierska i Bachmutu – i jest to jedyny rejon frontu, w którym są jeszcze względnie zdolni do prowadzenia aktywności ofensywnej.

Mimo to niemal codziennie na Bohorodyczne, Mazaniwkę i Dołynę ruszają nowe rosyjskie natarcia – kończące się zawsze tak samo: krwawymi stratami i odwrotem. Nie prowadzi ich już jednak 1 Armia Pancerna Gwardii, która odpowiadała za ten kierunek operacyjny, dopóki był przez rosyjskie dowództwo uważany za priorytetowy.

Zresztą z 1 Armii Pancernej Gwardii niewiele już wtedy zostało – większość przynależnych do niej batalionowych grup taktycznych poniosła straty przekraczające połowę stanu osobowego i sprzętowego, niektóre zostały doszczętnie wybite.

To kto atakował Mazaniwkę i Dołynę?

Otóż w drugiej połowie lipca i przez pierwsze trzy tygodnie sierpnia niemal codziennie gdzieś do rejonu mostów pontonowych na Dońcu w okolicy wsi Kamianka i Jehoriwka przyjeżdżały z rejonu stacji kolejowej Sosnowe ciężarówki wyładowane piechotą.

Wysiadali z nich mocno zdezorientowani świeżo upieczeni żołnierze kolejnych batalionów ochotniczych, mający za sobą niejednokrotnie zaledwie 10-dniowe unitarne przeszkolenie i podstawową broń piechoty.

Zupełnie, jak by to była II wojna światowa. Zdarzało się, że już tam – zaraz po wyładunku z ciężarówki – miały miejsce pierwsze straty. Rejony obu mostów i same przeprawy były bowiem pod stałym ostrzałem ukraińskiej artylerii. Jeśli wyładunek przebiegał spokojnie, żołnierze byli prowadzeni już pieszo dalej na południe.

Czasem dawano im wsparcie kilku czołgów, czasem wspomagała ich artyleryjska nawała, a czasem tylko jej niespełniona obietnica. Ruszali prosto pod lufy zaprawionych w bojach ukraińskich żołnierzy, świetnie znających teren, od tygodni zajmujących te same pozycje, z moździerzami i artylerią doskonale wstrzelanymi w określone sektory i licznymi gotowymi do zrzucania zmodyfikowanych granatów niedrogimi dronami.

Kończyło się zawsze tak samo – ciężkimi stratami i odwrotem. W lipcu i sierpniu ukraińscy żołnierze zaczęli nazywać przedpola Mazaniwki, Dołyny i Bohorodycznego „maszynką do mielenia mięsa” a kolejne rosyjskie bataliony ochotnicze ruszające na te pola śmierci „świeżymi dostawami”.

A o co chodziło? Czy rosyjscy oficerowie naprawdę sądzili, że świetnie umocnione ukraińskie pozycje na północ od Słowiańska da się zdobyć atakami tyralierą jak pod Verdun? Ależ skąd. Rosyjskie dowództwo bez mrugnięcia okiem poświęcało kolejne bataliony ochotnicze tylko po to, by wiązać walką Ukraińców, nie pozwolić im na przerzucenie choć części sił nieco dalej na wschód, do obrony linii przed Siewierskiem i Bachmutem i uniemożliwić albo chociaż skomplikować ewentualne działania kontrofensywne.

Do tego właśnie posłużył wysiłek rosyjskich społeczności lokalnych, jakim było powoływanie batalionów ochotniczych – mających być receptą na kadrowe niedostatki rosyjskiej armii.

Regionalne bataliony ochotnicze

Bataliony ochotnicze formowane są od czerwca w każdym z 85 tak zwanych „podmiotów Federacji Rosyjskiej”, na które składają się 46 obwodów, 9 tzw. krajów, regiony autonomiczne różnej rangi (22 republiki, 1 obwód i 4 okręgi) oraz 3 „miasta wydzielone” – Moskwa, Petersburg i Sewastopol.

Ogólne założenie tej akcji rekrutacyjnej było początkowo takie, że każdy z regionów miały wystawić po jednym nowym batalionie ochotniczym złożonym z lokalnych mieszkańców i liczącym około 400 żołnierzy. Są jednak wyjątki. Na przykład rządzona przez prorosyjskiego dyktatora Ramzana Kadyrowa Czeczenia od razu ogłosiła, że wystawi aż 4 bataliony (Achmad Wostok, Achmad Zapad i tak dalej).

Rozkaz to rozkaz, więc jest wykonywany. Władze poszczególnych regionów z pompą ogłaszały tworzenie batalionów, fotografowały się z ich dowództwem i pierwszymi grupami rekrutów oraz nadawały im możliwie kojarzące się z regionem nazwy. „Jużnouralec” – tak nazywa się batalion z Czelabińska, „Alania” jest z Osetii Północnej, „Timur” z Tatarstanu a „Szajmuratow” z Baszkirii.

Rekruci nie muszą mieć za sobą zasadniczej służby wojskowej (w Rosji wciąż obowiązkowej) – tym samym mogą przyjść do punktu rekrutacyjnego dosłownie z ulicy, bez żadnego doświadczenia w wojsku czy innych formacjach mundurowych. Tylko niewielka część regionów urządza jakiekolwiek testy sprawnościowe dla kandydatów – głównym warunkiem dopuszczenia do szeregów jest po prostu wizyta przed komisją lekarską.

To o tyle osobliwe, że po pierwsze, ochotnicy – o czym szerzej za chwilę – przechodzą jedynie bardzo pobieżne szkolenie, po drugie, sformowane z nich bataliony mają w teorii przynależeć do konkretnych rodzajów wojsk w ich profesjonalnym rozumieniu – w tym np. do wojsk pancernych czy piechoty morskiej.

Tak, nie pomyliliśmy się. Na przykład Niżny Nowogród wystawił „Batalion Czołgów Kuźma Minin” – złożony z ochotników bez wcześniejszego doświadczenia wojskowego. Choć odpowiedź na pytanie o wartość bojową ochotniczych czołgistów po 30-dniowym szkoleniu jest dość oczywista, taki twór rzeczywiście powstał i został już – przynajmniej w części – wysłany na południe Ukrainy.

Jest też batalion ochotniczy „Tigr” z Kraju Nadmorskiego, który ma teoretycznie być częścią 155. Brygady Piechoty Morskiej. Nie wiemy niestety, jak ochotnicy po miesięcznym szkoleniu dogadują się tam ze swymi zawodowymi kolegami.

Co dostają ochotnicy?

Rekruci do nowych batalionów ochotniczych wabieni są przede wszystkim pieniędzmi. Mogą liczyć na równowartość nie mniej niż 3 000 dolarów miesięcznego żołdu, zaś w razie ich śmierci rodziny mają mieć zagwarantowane wypłaty znacznych odszkodowań (nawet 5 mln rubli, czyli równowartość prawie 400 tysięcy złotych).

System wynagrodzeń dla ochotników jest dość zawiły – podstawę (rzeczone 3000 dolarów w rublach) wypłaca rosyjski MON, ale władze regionów dodają do tego własne „dodatki motywacyjne” – w zależności od możliwości i stopnia zamożności na danym terenie. W efekcie ochotnicy z wielkich miast Rosji zarabiają i dwa razy więcej niż ci z Buriacji czy Jakucji.

Ciekawym przykładem jest Sobianińskij Połk z Moskwy (choć to żaden „połk”, jedynie batalion). Tam – jak zauważyli dziennikarze Meduzy – zgłosili się przede wszystkim ochotnicy spoza miasta, często z odległych regionów Rosji. Zwabiły ich zaś zarobki – bo do MON-owskiej podstawy dopłacana jest równowartość aż 3400 dolarów z budżetu stolicy Rosji.

Szkolenie ochotników

Żołnierze batalionów ochotniczych mają przed skierowaniem na front teoretycznie przechodzić 30-dniowe intensywne przeszkolenie. Zaznaczmy od razu, że to niezwykle krótki czas. Mniej więcej tyle samo trwa sama tzw. „unitarka” rosyjskich poborowych w regularnej armii – po której żołnierz służby zasadniczej w podstawowym stopniu potrafi obchodzić się z bronią i resztą osobistego sprzętu i zna elementarne zasady działania w drużynie – a tym samym dopiero wtedy nadaje się do dalszego, już mniej intensywnego, ale długotrwałego szkolenia.

W praktyce nawet ten 30-dniowy okres bywa bardzo mocno skracany – pod Mazaniwką czy Bohorodycznem ginęli już rosyjscy ochotnicy, którzy mieli za sobą szkolenia trwające zaledwie kilka dni.

30 dni szkolenia nijak nie pozwala jednak na uznanie ochotnika za pełnoprawnego żołnierza zdolnego do operowania na współczesnym polu walki. Żołnierze batalionów ochotniczych potrafią posługiwać się bronią osobistą, mają za sobą średnio po kilka strzelań, w najlepszym razie znają po kilka zupełnie elementarnych tzw. schematów taktycznych, czyli procedur zachowań w określonych okolicznościach.

Pierwsza pomoc? Nie więcej niż na przysposobieniu obronnym. Łączność? Po co, przecież każdy ma smartfona. Obsługa broni wsparcia czy specjalistycznego sprzętu? Kapral raz pokazał, teraz trzeba sobie jakoś radzić.

Wagnerowcy kategorii III

Są jeszcze najemnicy. Albo i „najemnicy” Znakiem firmowym „Grupy Wagnera” największej rosyjskiej organizacji PMC (od „private military company”), są przede wszystkim dobrze wyszkolone i wyposażone, złożone z weteranów, czasem nawet kilku wojen, jednostki najemnicze.

Takie, jak te, które zdobywały Popasną - a obecnie walczą pod Bachmutem - stanowiąc chyba najpoważniejsze zagrożenie dla obrońców. Wagnerowcy to z reguły żołnierze z wyboru i najemnicy z powołania, prawdziwe „psy wojny” – przy tym zdegenerowane i okrutne. Kierowani są tam, gdzie regularna armia i milicje samozwańczych republik sobie nie radzą, ewentualnie tam, gdzie te oddziały mogłyby ponieść straty zbyt wysokie nawet jak na założenia rosyjskich sztabowców.

Im dłużej jednak trwa wojna w Ukrainie, tym dalej idzie „outsorcing” niektórych wojskowych zadań zlecanych przez armię Grupie Wagnera i kilku podobnym pomniejszym i na ogół z nią powiązanym rosyjskim firmom PMC. I tym dalej od elitarystycznych zasady doboru najemników.

W lipcu Grupa Wagnera rozpoczęła szeroką akcję rekrutacyjną w rosyjskich zakładach karnych – najpierw w więzieniach i aresztach wojskowych, a następnie cywilnych.

Do jej prowadzenia włączył się osobiście nawet Jewgienij Prigożyn, putinowski oligarcha pełną gębą i zarazem kremlowski patron wagnerowców, który jeździł po więzieniach i zachęcał osadzonych do wstąpienia w szeregi nowych formacji m.in. słowami „sam siedziałem, wiem jak jest”. Więźniom oprócz pieniędzy oferowano anulowanie wyroków. Podziałało. Więźniowie – „ochotnicy” przez ponad tydzień zasilali „maszynkę do mięsa”

Kolejną akcję rekrutacyjną Grupa Wagnera prowadzi w krajach, w których jej najemnicy działają na zlecenie Kremla – m.in. w Syrii czy Mali. W zamian za kilkusetdolarowe miesięczne stawki w szeregi formacji przeznaczonych do walki w Donbasie udało się w ten sposób zrekrutować około 1000 miejscowych żołnierzy.

To często doświadczeni weterani – jednak rosyjskie dowództwo traktuje ich jako specyficzny rodzaj mięsa armatniego na sterydach – rzucano ich do przełamywania ukraińskiej obrony w najtrudniejszych miejscach w Donbasie, kosztem ogromnych strat. Trochę jak żołnierzy „donieckich” i „ługańskich”.

Łapanki w „republikach”

W sierpniu w armii marionetkowej „Donieckiej Republice Ludowej” sięgnięto po najcenniejsze – i nietykane dotąd – tzw. „zasoby ludzkie”, jakimi rozporządzało to samozwańcze państewko, czyli po górników, na których opiera się większość gospodarki DRL.

Był to dość jasny probierz sytuacji mobilizacyjnej tego parapaństwa, które doszło do fizycznych granic możliwości w mobilizowaniu nowych rekrutów. We wcześniejszych „akcjach mobilizacyjnych” do armii (oficjalnie Milicji Ludowej) DRL pod przymusem wcielano m.in. urzędników i nauczycieli – nawet tych bardziej schorowanych, będących w wieku emerytalnym, kobiety zmuszano zaś do roznoszenia wezwań mobilizacyjnych przedstawicielom innych grup zawodowych.

„Mobilizacja” do „armii” DRL i ŁRL ma charakter przymusowy od pierwszych tygodni wojny – do wojska wcielani są również ludzie całkowicie pozbawieni jakiejkolwiek motywacji do walki, niejednokrotnie schorowani lub znajdujący się w bardzo słabej kondycji fizycznej.

Szkolenie w armiach DRL i ŁRL nie ma standaryzowanego charakteru. Niekiedy rekruci szkoleni są względnie sumiennie, bywało jednak wielokrotnie i tak, że trafiali na front – i to na ekstremalnie trudne jego odcinki – dosłownie po kilku dniach od wcielenia w szeregi armii.

„Donieccy” i „Ługańscy” traktowani są przez rosyjską armię regularną – zresztą zgodnie z faktami – jako niskiej wartości jednostki pomocnicze złożone z ludzi niebędących obywatelami Rosji.

Dlatego używa się ich na trzy sposoby – albo pilnują tyłów (choćby będących celami seryjnych ukraińskich ataków rakietowych magazynów amunicji), albo są pędzeni (dosłownie) do niemal samobójczych ataków na umocnione ukraińskie pozycje – co wielokrotnie miało miejsce na zachód od Doniecka, albo wreszcie obsadzają tak zwane „spokojniejsze” odcinki frontu.

Rosgwardia, czyli Tik-Tok soldiers

W wojnie w Ukrainie bierze udział kilkadziesiąt tysięcy rosgwardzistów – z różnych formacji przynależnych do tej rosyjskiej paraarmii. Federalna Służba Wojsk Gwardii Narodowej Rosji, jak brzmi oficjalna nazwa Rosgwardii, to tak naprawdę rodzaj wojsk wewnętrznych, coś w rodzaju Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego w czasach wczesnego PRL.

Na czele Rosgwardii stoi znany z memów jako generał Denaturov generał Aleksander Zołotow, były ochroniarz i sparingpartner w judo Władimira Putina.

Postać powszechnie znana jako niezbyt lotna – za to w pełni lojalna wobec prezydenta Rosji. To nieźle oddaje samą ideę, dla której powstała Rosgwardia. Powołano ją bowiem do życia przede wszystkim na wypadek nasilenia się w Rosji niepokojów społecznych czy ruchów odśrodkowych. To jednostki tworzone do pacyfikowania zamieszek, utrzymywania porządku, zwalczania słabej niezorganizowanej partyzantki. Na wojnie ich rolą miało być zabezpieczanie tyłów, w realiach ukraińskich i do tego się jednak się niespecjalnie nadają – bo mierzenie się z ukraińskimi siłami specjalnymi zdecydowanie przerasta ich możliwości. Co ciekawe, na tle całej Rosgwardii powszechnie obśmiewane jednostki z Czeczenii (zwane „kadyrowcami”) i tak są pozytywnym wyjątkiem, jeśli chodzi o wyposażenie i poziom wyszkolenia. Zdecydowana większość obecnych w Ukrainie rosgwardzistów ma znacznie niższą wartość bojową niż „Tik-tok Army” Ramzana Kadyrowa. Ale to właśnie złożone z nich jednostki stanowią istotną część całego rosyjskiego kontyngentu w Ukrainie.

Tajemniczy 3. Korpus Armijny

Czy w takim razie Rosjanie w ogóle porzucili tworzenie nowych jednostek regularnej armii na potrzeby tej wojny? Nie. A przynajmniej nie do końca. Problem w tym, że idzie im to bardzo powoli i bardzo opornie. Rosyjska armia jeszcze pod koniec czerwca zaczęła formować z myślą o wojnie w Ukrainie nową wielką jednostkę. To ulokowany w rejonie miejscowości Mulino pod Niżnym Nowogrodem – gdzie mieści się jeden z najlepiej przygotowanych i najnowocześniejszych rosyjskich poligonów wojskowych - 3. Korpus Armijny.

W jego ramach – od zera, albo na bazie istniejących drugorzędnych jednostek – rzeczywiście formowane są nowe regularne batalionowe grupy taktyczne, które mają być złożone ze względnie normalnie (czyli nie przez 30 dni) szkolonych żołnierzy wyposażonych we względnie przyzwoity sprzęt, łącznie z pojazdami pancernymi. Powstało ich dotąd jednak nie więcej niż kilkanaście – a liczebność całego 3. Korpusu długo nie przekroczy 15 tysięcy żołnierzy. Większość z tych BTG 3. Korpusu Armijnego, które osiągnęły już gotowość bojową (przynajmniej teoretycznie) wysłano już na południe Ukrainy – obecnie znajdują się po części w obwodzie chersońskim, po części zaś na Zaporożu.

Wyposażenie BTG 3. Korpusu Armijnego jest bardzo niejednorodne, co wydaje się wskazywać, że proces przywracania sprzętu z głębokich rezerw przebiega naprawdę mocno chaotycznie. Zdarzają się tam BTG wyposażone w nowoczesne jak na rosyjskie standardy czołgi T-90 i T-80 w relatywnie nowych wersjach, są jednak i takie, w których piechota zmechanizowana porusza się przestarzałymi pojazdami MT-LB, które w najlepszym razie można nazwać transporterami opancerzonymi, z całą pewnością nie bojowymi wozami piechoty.

Część BTG 3. Korpusu otrzymuje na wyposażenie archaiczne czołgi T-62. Wśród rosyjskich żołnierzy nie mają one jednak wcale złej sławy. Dlaczego? Bo to pojazdy 4-osobowe (konieczny jest w nich osobny ładowniczy) pozbawione tzw. „karuzeli” czyli automatycznego „magazynka” amunicji umieszczonego w nowszych czołgach wokół podstawy wieży i odpowiedzialnego za przerażające i zawsze stuprocentowo śmiertelne w skutkach eksplozje w wypadku trafienia.

Mimo powołania do życia 3. Korpusu Armijnego nowych „regularnych” batalionowych grup taktycznych powstaje w rosyjskiej armii jak na lekarstwo. Gros „wysiłku mobilizacyjnego” idzie w „bataliony ochotnicze”, kolejne formacje Rosgwardii i kolejne łapanki w „republikach” separatystów.

***

Obrona wzdłuż liczącej około półtora tysiąca kilometrów linii frontu była skrajnie trudnym zadaniem nawet dla dwukrotnie (co najmniej) liczniejszej od rosyjskiego kontyngentu armii ukraińskiej. Gdy Rosjanie koncentrowali większość dostępnych sił do długotrwałego uporczywego natarcia na pojedynczym odcinku wspieranego współczesną wersją napoleońskiej „Wielkiej Baterii”, czyli nawałą artyleryjską prowadzoną z setek haubic i wyrzutni artylerii rakietowej - jak pod Popasną, Rubiżnem, Siewierodonieckiem i Łysyczańśkiem, obrońcy nie mogli odpowiedzieć tym samym. I przerzucić na zagrożone odcinki potężnych sił ściągniętych z innych rejonów – bo przecież i tam mógł nastąpić niespodziewany rosyjski atak.

Teraz – za sprawą rozwijania się ukraińskiej kontrofensywy już na trzech kierunkach operacyjnych - sytuacja zaczyna się odwracać. To Rosjanie – wykrwawieni miesiącami coraz mniej skutecznej ofensywy – zmuszani są do przejścia do obrony. To Ukraińcy natomiast – korzystając z cierpliwie i konsekwentnie tworzonych rezerw regularnej armii – są w stanie uzyskać znaczną odcinkową przewagę w ataku.

Już teraz zmusza to Rosjan do gorączkowego przerzucania sił w najbardziej zapalne rejony. Dotąd robili to głównie na linii Donbas-Chersoń. Tymczasem całe długie „spokojne” dotąd fragmenty frontu obsadzone były obecnie przez Rosjan właśnie batalionami ochotniczymi, jednostkami „Ługańskich” i „donieckich” albo Rosgwardią. Te siły okazują się dla ukraińskiej armii regularnej wyjątkowo łatwym przeciwnikiem.

Świeże przykłady. Na zabezpieczonych meandrami Dońca i mokradłami – wydawało się! - przedpolach Bałakliji Rosjanie pewni, że nie nastąpi tam ukraiński atak, rozmieścili oddziały Rosgwardii, batalion ochotniczy i jednostki armii „Ługańskiej Republiki Ludowej”. Przez całe miesiące niewiele tam się działo. Ale gdy 6 września pod Bałakliją pojawiły się zwarte ukraińskie kolumny pancerne, ochotnicy, rosgwardziści i „ługańscy” nie utrzymali linii obronnych nawet przez jeden dzień – także dlatego, że nie mieli pojęcia o obsłudze rozmieszczonej tam artylerii i środków przeciwpancernych.

View post on Twitter

Tego samego dnia ok. 20 kilometrów na północ od Bałakliji w okrążeniu znalazły się 2 jednostki Rosgwardii - łącznie o sile mniej więcej batalionu. Ich sytuacja od początku była rozpaczliwa - bo lekko uzbrojona Rosgwardia nie ma szans w konfrontacji z siłami pancernymi – jednak swoje zrobiła też niska jakość dowodzenia. Obecni tam oficerowie nie podjęli decyzji o wycofaniu we właściwym czasie – być może dlatego, że uczono ich pacyfikowania zamieszek i terroryzowania cywili, a nie oceny sytuacji taktycznej w warunkach zagrożenia okrążeniem.

Efekty? Strategicznie ważny dla Rosjan odcinek frontu, zabezpieczający m.in. rejony koncentracji wojsk w Kupiańsku i Iziumie, po prostu pękł w jeden dzień.

Rosyjska armia od pierwszych dni lipca – czyli od zajęcia Łysyczańska - nie uzyskała już ani jednego znaczącego postępu, przede wszystkim ze względu na stopień wykrwawienia wcześniejszymi akcjami ofensywnymi jednostek regularnych. Obecnie, gdy ukraińska armia zmusza Rosjan do przejścia do defensywy na kolejnych odcinkach frontu, oparcie przez nich wysiłku mobilizacyjnego w ostatnich miesiącach na powoływaniu do życia batalionów ochotniczych i innych jednostek pozbawionych pełnej wartości bojowej, może skutkować wyjątkowo niską zdolnością do bardziej długotrwałej obrony.

;
Wyłączną odpowiedzialność za wszelkie treści wspierane przez Europejski Fundusz Mediów i Informacji (European Media and Information Fund, EMIF) ponoszą autorzy/autorki i nie muszą one odzwierciedlać stanowiska EMIF i partnerów funduszu, Fundacji Calouste Gulbenkian i Europejskiego Instytutu Uniwersyteckiego (European University Institute).
Na zdjęciu Witold Głowacki
Witold Głowacki

Dziennikarz, publicysta. Pracował w "Dzienniku Polska Europa Świat" i w "Polsce The Times". W OKO.press pisze o polityce i sprawach okołopolitycznych.

Komentarze