Uchodźcy z Ukrainy i wojna to już nie jest seksowny temat - słyszę od wolontariuszy. Zamykają się punkty z pomocą, noclegami, kończy się nasza empatia, banki nie pozwalają założyć kont osobom bez paszportu biometrycznego... Czy polska gościnność już się skończyła? OKO.press zaprasza do akcji społecznej JESTEŚMY TU RAZEM
Mars jest wysoki na siedem pięter i szary.
Powoli wyczerpują się zasoby dobrej woli i możliwości pomocy ukraińskim rodzinom, które ratując się przed rosyjską agresją, próbują w Polsce mieszkać, pracować i uczyć się. Państwo nie wspiera już Polek i Polaków, którzy przyjmują uchodźców. Czas na nowo ułożyć relacje i szukać rozwiązań. Chcemy w OKO.press opisywać historie gości z Ukrainy, usłyszeć je od was. Czekamy też na listy polskich pracodawców, gospodarzy, wszystkich osób, które chcą napisać komentarz lub zgłosić pomysł. Piszcie na adres [email protected].
Поволі вичерпуються ресурси доброї волі та можливості допомоги українським родинам, які, рятуючись від російської агресії, намагаються жити, працювати та навчатися в Польщі. Держава більше не підтримує польок та поляків, які приймають біженців. Настав час заново формувати стосунки та шукати рішення. В OKO.press ми хочемо описати історії гостей з України, почути їх від вас. Також чекаємо на листи від польських роботодавців, господарів та всіх, хто бажає написати коментар чи подати ідею. Пишіть на [email protected].
Warszawski biurowiec przy Wołoskiej został zaadaptowany na hostel dla uchodźców z Ukrainy.
Katia (38 l.) wylądowała na Marsie 2 marca. Ze wsi Gorenka koło Hostomela pod Kijowem przyjechała z dwójką dzieci (10 i 13 lat).
Była menedżerką w firmie zajmującej się produktami dla gastronomii. Mąż zarządzał lombardem. Włożyli wszystkie pieniądze w remont mieszkania. Pomieszkali dwa lata, wybuchła wojna. Dziesięć dni po tym jak Katia z dziećmi wyjechała, na ich dom spadła bomba.
– Nie żal mi kuchni czy pralki, ale zdjęć dzieci. Wspomnień – opowiada. – W autobusie z centrum recepcyjnego do hostelu jechali Cyganie, Gruzini… Bałam się. Pomyślałam, żeby coś wynająć. Ale kiedy okazało się, że dostaniemy w Marsie osobny pokój, uspokoiłam się.
Tydzień później dołączyła do nich z Jelizavieta (62 l.), mama Katii. Piąty miesiąc mieszkają w pokoju, który mieści cztery łóżka jedno przy drugim, komodę i dwa wieszaki na ubrania.
Dalsza część tekstu pod ramką.
Rozpoczynamy akcję: JESTEŚMY TU RAZEM. Powoli wyczerpują się zasoby dobrej woli i możliwości pomocy ukraińskim rodzinom, które ratując się przed rosyjską agresją, próbują w Polsce mieszkać, pracować i uczyć się. Państwo nie wspiera już Polek i Polaków, którzy przyjmują uchodźców. Czas na nowo ułożyć relacje i szukać rozwiązań. Chcemy w OKO.press opisywać historie gości z Ukrainy, usłyszeć je od was. Czekamy też na listy polskich pracodawców, gospodarzy, wszystkich osób, które chcą napisać komentarz lub zgłosić pomysł. Piszcie na adres [email protected].
МИ ТУТ РАЗОМ. Поволі вичерпуються ресурси доброї волі та можливості допомоги українським родинам, які, рятуючись від російської агресії, намагаються жити, працювати та навчатися в Польщі. Держава більше не підтримує польок та поляків, які приймають біженців. Настав час заново формувати стосунки та шукати рішення. В OKO.press ми хочемо описати історії гостей з України, почути їх від вас. Також чекаємо на листи від польських роботодавців, господарів та всіх, хто бажає написати коментар чи подати ідею. Пишіть на [email protected].
Na ich piętrze mieszka 90 osób, łazienki są cztery. Jak na drugim zepsuł się prysznic, ludzie czekali w kolejkach po dwie godziny. Dzieciaki biegają do północy po korytarzach. Do niedawna jedzenie było za ostre. A w kuchni tylko mikrofalówki i czajnik. Nie ma jak ugotować, bo to biurowiec zaadaptowany dla uchodźców. Prowadzi go warszawski urząd miasta, ale zmienił dostawcę i dania są lepsze, a Katia chodzi się myć późno, żeby nie stać w kolejce.
Do rozmowy dołącza Jelizawieta.
– Gdyby to było płatne, można by narzekać. Ale wszystko bezkosztowne. A i tak stoi tłum niezadowolonych, że jedzenie nie takie, że za mało dali – opowiada Liza, która podobnie jak Katia, pracuje w hostelowej kuchni. – Są ludzie chamy, kłócą się, nie umieją posługiwać się toaletą i łazienką – krzywi się Liza. – Gdyby nie córka i wnuki, wyjechałabym. U mnie w obwodzie winnickim nic złego się nie dzieje.
Liza pokazuje, co zostało z domu córki – pogięte pręty, blacha, gruz.
– Ja też bym jechała, jeśli byłoby dokąd – komentuje Katia. Jej mąż wrócił do pracy, mieszka kątem u znajomych w Kijowie.
Katia oszczędza, odkłada 800 zł miesięcznie, by mieć na nowy początek w Ukrainie. Chce jechać z końcem lata. Dzieci może jeszcze zostaną z babcią w Polsce. Oni z mężem wynajmą coś w Kijowie. Teraz to jakieś 200 dolarów miesięcznie plus opłaty, ceny spadły. O wynajmowaniu czegokolwiek w Polsce Katia nie myśli.
Przeczytałam, że ponad 70 proc. respondentów sondażu IBRiS chce, by uchodźcy z Ukrainy zostali w Polsce. Pod warunkiem, że podejmą pracę i będą się utrzymywać. Badania zrobione wśród ukraińskich uchodźców pokazują, że większość z nich chce tego samego. W deklaracjach więc się spotykamy. Sprawdzam, jak jest w rzeczywistości?
Valentyna Grymak (46 l.) pracuje w Marsie na recepcji. Oprowadza mnie po hostelu. Kobiety snują się po korytarzach w klapkach i podomkach. Zaglądamy do pokoju, w którym mieszkają dwie rodziny.
– Dzieci się kłócą, mamy się skarżą, że nie mają już siły. A ja nie mogę dać pokoju ośmioosobowego jednej rodzinie, bo ludzie cały czas przyjeżdżają – tłumaczy Valia. – Pięć, dziesięć osób. Na ostatniej zmianie przyjechały 33. Może ze dwa pokoje są wolne.
Julia (39 l.) z szóstego piętra Marsa przez trzy miesiące mieszkała w jednym pokoju z dwiema innymi mamami i szóstką dzieci. - Kłóciliśmy się, godziliśmy, śmialiśmy się i płakaliśmy – opowiada. Przyjechała z synem (4 l.) i córką (7 l.) z obwodu dniepropietrowskiego.
– Pokoje nie są zamykane. A ludzie różni tu mieszkają, także mężczyźni. Na początku nie mogliśmy spać. Barykadowaliśmy się, podpieraliśmy drzwi bagażami. Potem przywykliśmy. Jak do wszystkiego.
Kolejka do toalety, do prysznica, do pralki, do stołówki, do magazynu… Ale w domu, żeby coś zjeść, też trzeba najpierw popracować, pójść po zakupy, ugotować – racjonalizuje Julia. – U mnie w rodzinie pięć osób, z kuchni nie wychodziłam. Tu odpoczywam.
Mąż, górnik, od dwóch lat wybierał się do pracy w Polsce. Julia go nie puszczała. Do głowy jej nie przyszło, że zamienią się rolami.
– Wcześniej przejechać do innego obwodu to był dla mnie wyczyn. A w marcu spakowałam do walizki trochę ubrań i klamerki do bielizny. Dzieci przywiązałam do bagażu, żeby się nie pogubiły. Jak tylko przejechaliśmy granicę… – Julii napływają do oczu łzy… pomyślałam: „Już żadna bomba na nas nie spadnie”.
Zapisała dzieci do przedszkola i szkoły.
W Ukrainie nie pracowała, bo ciągle była na urlopie macierzyńskim. Tu ograniczało ją przedszkole. Jest otwarte od 07:00 do 17:00. A praca albo zaczyna się o 06:00 rano, albo kończy o 20:00, 21:00. W końcu znaleźli się ludzie, którzy poszli jej na rękę. Julia sprząta klatki schodowe i podjazdy od ósmej. Dziesięć klatek na dzień, pięć pięter.
– W maju dostałam pierwszą wypłatę. Minimalną, ale i tak się cieszę, że pracuję i utrzymuję rodzinę. W Perszotrawinsku został mąż, rodzice i starszy syn. Już kombinuję, żeby płacić koleżance, by z dziećmi wieczorem została. A ja będę brać dorywcze prace.
Julia nie szuka mieszkania. – Muszę zebrać grosze, żeby dać radę, jak już będziemy musieli stąd odejść. I zostać w Polsce na dłużej. Nie przyjechałam tu nikogo okradać, ratuję dzieci – tłumaczy. – Nie chcę wracać dopóki tam bomby lecą.
Jana z Zaporoża z mamą Nadieżdą i kotką Jaśminą też, póki co, nigdzie się nie wybiera. Do pracy także nie. – Nie mam z kim mamy zostawić, a ona jak dziecko – tłumaczy. – I nie znam języka. Po trzecie nie mogę pracować fizycznie, a tu tylko sprzątanie albo zmywak. Zresztą napracowałam się już przez 26 lat w spedycji.
Dostały jednorazową pomoc, po 300 zł, mają też emeryturę Nadieżdy. – Karmią nas, poją – mówi Jana. – Co miesiąc się boimy, że może się to skończyć. Ale póki co nas nie wyrzucili. Więc siedzimy i czekamy na zwycięstwo.
Mars idzie wkrótce do wyburzenia.
– Podobno z końcem sierpnia wszyscy będę musieli się wyprowadzić z Marsa. Dokąd? Nie wiadomo. Mam nadzieję, że nikt nie zostanie na bruku – mówi Katarzyna Strzałkowska, koordynatorka punktu.
Kobietę która urodziła w Marsie dziecko w połowie maja, wzięli do siebie Polacy. Dwie po półtora miesiąca szukania wynajęły mieszkanie.
– To bardzo rzadkie sytuacje – komentuje Strzałkowska. – Bardzo ciężko stąd wyjść. Ceny wynajmu poszybowały, wszystko jest zajęte.
W Marsie wciąż mieszka prawie czterysta osób. Z Czernichowa, Chersonia, Melitopola, Charkowa, Połtawy, Mariupola… – Często nie mają do czego wracać. – Nie wiem, co dalej będzie, bo pomoc się kończy, a wojna nie – martwi się Valia.
Miasto zapewnia spanie, jedzenie i bardzo podstawowe kosmetyki. Resztę przynosili darczyńcy. Teraz hostel regularnie publikuje na facebooku długie listy potrzebnych rzeczy.
– Pomoc maleje a potrzeby rosną – przyznaje Strzałkowska. – Na początku był szał, przez naszą bazę przewinęło się koło 500 wolontariuszy, z Polski i zza granicy. Zostało piętnastu.
Wracając na przystanku tramwajowym zauważam plakat: młoda kobieta z dzieckiem na ręku i hasło po ukraińsku: „Żyj i włączaj się w życie w Polsce”.
Pewnego marcowego dnia Misza siedział przy oknie. – Nagle huk. Szyba na mnie prysnęła, do dziś gwiżdże mi w uchu – Misza pokazuje blizny na twarzy. – Patrzę, a garaż sąsiada na drzewie. Nasz też w końcu straciliśmy. I garaż, i dom, i samochód.
Trafiły w nie pociski. Na szczęście dwa dni po tym, jak wyjechali.
Misza opowiada mi to na ławeczce przed centrum targowo-kongresowym Global Expo Modlińska, gdzie od marca działa ośrodek dla uchodźców. Postawny, włosy oprószone siwizną, intensywnie niebieskie oczy. Krótkie spodenki, tiszert i klapki z dziurą, którą zrobił, gdy uciekali z Mariupola.
Póki trwały walki o kombinat, nie mieli jak wyjechać.
– Nasi się odstrzeliwali, a kiedy już nie mieli czym, przyszli i powiedzieli: „Prosimy was ludzie, uciekajcie. Będzie wielka zaczystka”. A u nas takie piękne miasto jest…– opowiada Valia, żona Miszy. Drobna, jasnooka blondynka.
– Było – poprawia ją Misza i szklą mu się oczy.
– Jak pocztówka. Plaża na lewym brzegu gdzie, mieszkamy… – ciągnie Valia.
– Mieszkaliśmy – poprawia ją znowu Misza i ukradkiem ociera łzy.
Osiemset metrów od Azowstalu. Misza pracował tam jako brygadier montażysta 28 lat. Valia też była zatrudniona w kombinacie.
Wyjechali w osiem osób: oni, brat Valii, jego osierocony wnuczek, siostra, syn i córka z wnuczką.
Przez Ukrainę nie puszczali.
– Zapłaciliśmy ruskim 10 tys. hrywien od osoby, żeby nas dowieźli do Doniecka. Tam usłyszeliśmy, że będziemy czekać miesiąc na filtrację. Znowu zapłaciliśmy i przeszliśmy ją w jeden dzień.
Potem jeszcze zapłacili za transport po 470 zł od osoby. Pojechali przez Estonię i 26 maja byli w Polsce.
– Wsadzili nas w autobusy i już bezpłatnie przywieźli tu – kończy Valia.
Następnego dnia Miszę zabrała karetka. Reanimacja. Operacja.
Mieszkają na hali na 1500 łóżek.
Valia: – Jakoś śpimy. Karmią dobrze. Są pralki, suszarki, prysznic, toalety.
Siostra Valii już się kąpie w oceanie koło Maiami. Wolontariusze znaleźli jej „sponsora”, kupił bilety, poleciała do USA.
– Ona jeszcze młoda, ma 52 lata. Nie to co my – mówi z rezygnacją Valia.
Pytam, czy mają jakiś plan.
– Plan!? – Misza tylko się śmieje. Valia wyjaśnia: – Mąż ma 65, ja 64 lata. Powinniśmy odpoczywać na emeryturze, a szukamy pracy.
– Raz przyszedł do mnie sms – opowiada Misza. – Nawet nie zdążyłem wziąć telefonu do ręki, a roboty już nie było. A popracowałbym w sadzie. My oboje z żoną wszechstronni. Samochód zawsze sam naprawiałem. Wszystkie narzędzia mam. Miałem.
– Na razie będziemy tu siedzieć, bo wszystko bezpłatne – mówi Valia.
– A za co żyć? Dostaliśmy po 300 zł i tyle. Będzie jakaś oferta z mieszkaniem, to pojedziemy. Póki co dochodzimy do siebie.
Przy otwartych drzwi hali stoi starsza kobieta. Na zewnątrz pada deszcz. Też podchodzę, bo widok tysięcy łóżek mnie przytłoczył. I duchota.
Luda ma 65 lat i miesza w Expo od kwietnia. Przyjechała z Charkowa z wnuczkiem i córką. Pracy nie ma, pieniędzy nie ma.
– Ci co na początku przyjechali, załapali się na bezpłatny pokój u Polaków. My już nie – opowiada. – Więc siedzimy tu. Czasami płaczemy, potem się uspokajamy, znowu płaczemy – taka nasza robota – opowiada Luda i dopytuje, czy wiem, do kiedy „centr” będzie otwarty. Bo chodzą słuchy, że ma się zamykać.
Wychodząc spotykam znowu Valię. Pyta, czy mogłabym im pomóc znaleźć pokój. Też usłyszeli, że Expo ma się zamknąć.
– Musimy znaleźć miejsce – mówi Ukrainka. – Choćby tylko jedno. Dla syna. W zeszłym roku długo chorował na zapalenie płuc, jeszcze do siebie nie doszedł. A tu straszne przeciągi.
Na olx pod hasłem #dlaukrainy znajduję 249 ogłoszeń.
„Zakwateruję osoby z Ukrainy, które wjechały do Polski po 24-02-2022. Wolne pokoje 6-osobowe. Możliwość podjęcia pracy w gospodarstwie rolnym. 300 km od Warszawy”.
Na zdjęciu kontenery z „pokojami”, w których ledwo mieszczą się trzy łóżka piętrowe. Dzwonię na numer z ogłoszenia.
– Szukam miejsca dla 8-osobowej rodziny.
– A to Romowie czy Ukraińcy? Bo Romów nie przyjmujemy – słyszę kobiecy głos.
– Ukraińcy. Co muszą zrobić, żeby u was zamieszkać?
– Muszą się wykazać chęciami. Bo z Ukraińcami jest tak, że zasiedlają duże miasta i sobie siedzą. Dobrze by poszli do pracy. A nie, że tylko państwo ponosi za nich koszty.
Jestem osobą prywatną. Mój hostel pracowniczy został przekształcony w ośrodek uchodźczy i wynajęty wojewodzie. Uchodźcy otrzymują śniadania, obiady i kolacje. Od ręki jest praca w polu przy pieleniu chwastów. Płatne 10 zł za godzinę na rękę.
– A gdzie ta praca?
– Za płotem, w naszym gospodarstwie. Ale nie muszą u nas pracować. Sąsiad ma zakład stolarski, siedem kilometrów dalej jest fabryka mebli. Mężczyzna jest tu poszukiwany, ma szansę na lepiej płatną pracę. Kobiety mogą sprzątać, iść na produkcję, a tam najniższa krajowa: 15 zł.
Do niedawna zabieraliśmy Ukraińców z dworca. Ale często nie chcą zostać, bo im się nie podoba, nie ma tu centrum handlowego. Czy pani zwróciła uwagę, jak dużo Ukraińców jest po centrach handlowych? A ja wożę ludzi, za paliwo nikt mi nie zwraca. To niesprawiedliwe. Uważam, że ci ludzie nie są w potrzebie. Bo jak ktoś ma ciepło, czysto, sucho, jedzenie i pracę na miejscu, to to bierze.
„Pokoje dla obywateli Ukrainy, których pobyt nie jest dłuższy niż 120 dni w Polsce”.
Dzwonię.
– Jeśli to osiem osób, to koło Nidzicy coś mam.
– A jakie warunki?
– Wie pani, ogólnie mnie dziwi, że osoby dzwonią na bezpłatne pokoje, bezpłatne wyżywienie i pytają, jakie są warunki. To nie hotel tylko gospodarstwo agroturystyczne, którego jeszcze nie uruchomiłem. Kawioru nie podaję.
– Ma pan jakieś zdjęcia?
– Nie proszę pani.
„Pokoje w mieszkaniu w Piasecznie”.
– To jest na program 40+, więc osób, które przyjechały ponad dwa miesiące temu, już nie wezmę – słyszę w słuchawce.
– Rodzina przyjechała miesiąc temu – wyjaśniam.
– No to … jeszcze jest szansa. Ile osób?
– Osiem.
– Yyy, takiego dużego pokoju chyba nie mam. Zobaczymy… No chyba by weszli w jeden. Proszę mi napisać sms-ka, dam odpowiedź. Miesiąc temu przyjechali? To jeszcze ma sens.
Chyba nie ma, bo odpowiedź nie przychodzi.
„Rzeszów: Pokój dla dwóch osób - mamy i córki lub dwóch dorosłych kobiet. Możliwe są również małżeństwa w wieku powyżej 60 i 65 lat. Jedna kobieta też może się zgłosić, ale wtedy przeniesiemy do pokoju z inną osobą z Ukrainy”.
Na zdjęciu jedno łóżko. Pytam o to w wiadomości. Odpowiedź: „Widoczne łóżko jest podwójne”.
„Rzeszów: Oferujemy bezpłatny nocleg dla 40 uchodźców. Tylko dla rodzin z dziećmi w wieku do 12 lat. Nie przyjmujemy innych osób (matka + dzieci 2, 7 i 16 lat - przyjmiemy. Matka + dzieci 15, 17 i 19 lat - nie przyjmiemy). Rodzina: matka + ojciec + dziecko 5 lat - przyjmiemy.
Gubię się w tej matematyce. Sprawdzam regulacje rządowe: Rekompensatę nie dostaną już ci, którzy udzielą schronienia uchodźcom, którzy po raz pierwszy przekroczyli granicę z Polską po 1 lipca tego roku. Tym, którzy przyjęli ich wcześniej, zwrot kosztów należy się maksymalnie przez 120 dni. Chyba, że to osoby niepełnosprawne, powyżej 60. (kobiety) i 65. (mężczyźni) roku życia, samotnie sprawujące opiekę nad co najmniej trojgiem dzieci.
Szczecin, Hostel Migrand: „Przeczytaj wszystko!!! Warunki, na jakich hostel przyjmuje, są pisane bez podania przyczyny. Nie ma wyjątków, właściciel ma prawo sam decydować, kogo wziąć i nie musi nikomu się tłumaczyć. Ze zwierzętami i dziećmi poniżej 6 roku życia akceptujemy, jeśli jest was czworo i zajmiecie cały pokój. Dwa miejsca w pokoju, w którym mieszka już starsza para: 65 lat”.
Migrand oferuje też pokoje płatne: 1000 zł/miesiąc za osobę dorosłą, 500 zł za dziecko.
– W maju nasza gościni była w stanie znaleźć sobie pokój daleko od centrum za 800 zł – mówi Emilia Oksentowicz, która w ramach Fundacji Ocalenie prowadzi Biennale – mini punkt recepcyjny w dawnej galerii sztuki w centrum Warszawy. Otwierają od wtorku do soboty, w poniedziałek sprzątają i przygotowują 35 miejsc.
Teraz znalezienie pokoju w tej cenie w stolicy jest już niemożliwe.
Są co prawda oferty pokoi z wyżywieniem pod hasłem for free, ale pod warunkiem, że ktoś przyjechał po wojnie i może to udokumentować. Właściciele starają się wtedy o zwrot 40 zł za osoby od rządu. Polska gościnność chyba się już skończyła.
W czerwcu było w Biennale w jednym tygodniu osiemdziesięciu dorosłych i dzieci – największa ilość osób od początku wojny.
– Po pierwsze, ludzie wciąż przyjeżdżają z Ukrainy. Po drugie, niektórzy nie bardzo sobie tu radzą. Są tacy, którzy mieli dostać pracę i nie dostali albo warunki czy pieniądze okazały się nie takie, jakich się spodziewali. Wracają do Warszawy i zaczynają od zera – wyjaśnia Oksentowicz.
W Biennale dostają lokum i informacje, jak sobie radzić: gdzie szukać mieszkania, jak starać się o pieniądze z UNHCR, pójść do lekarza, zarejestrować w urzędzie pracy…
– Młodzi, którzy radzą sobie w social mediach, znajdują wszystko online. Starszym jest dużo trudniej i potrzebują pomocy. Wszystkich interesują najbardziej dwa tematy: „kwartira i rabota” – twierdzi Emilia.
Wracają do nich te same osoby, choć w Biennale starają się trzymać zasady, że każdy może się zatrzymać raz na cztery noce.
Nie jest to miejsce na dłuższe pobyty. Szczególnie z dziećmi. Ale przed weekendem upewniają się, czy osoby będę miały gdzie spać. Jeśli nie, szukają im noclegów w innych punktach recepcyjnych i miejscach tymczasowego pobytu, czasem przez inne organizacje. Jeszcze rzadziej udaje się znaleźć lokum u kogoś, kto zgłosił się z ofertą do Fundacji.
Z tym coraz trudniej. Miejsca się kończą, empatia też, uchodźcy i wojna to już nie jest seksowny temat. Zamykają się punkty z pomocą rzeczową, noclegami, wiele banków nie pozwala założyć konta osobom bez paszportu biometrycznego, a takich jest bardzo wiele.
– Chcemy, by ludzie jak najszybciej się usamodzielniali, ale przyjeżdżają w różnej kondycji. Była pani 92-letnia. Są osoby z problemami psychicznymi, schorowane… Myślę, że wkrótce mnóstwo ludzi będzie potrzebowało lokum – martwi się Oksentowicz. – A ceny bardzo wzrosły. Pojawiły się pokoje wypełnione łóżkami piętrowymi. Płaci się w nich 500-800 zł za miejsce!
– Co jeszcze może się wydarzyć? – pytam aktywistkę.
– Obawiam się, że powstaną kontenerowe osiedla na przedmieściach. A część osób znajdzie się na ulicy.
Valia i Misza dowiedzieli się od „jednej kierowniczki z Expo”, że jeszcze dwa miesiące mogą tu być.
– Szukaliśmy mieszkań, ale „z tych ogłoszeń online nic nigdy nie wynika” – twierdzi Misza. Drogo i nie ma miejsc.
– A czym płacić? – dodaje Walia.
Dostają ukraińską emeryturę, ale to 4000 hrywien. Na polskie 500 zł.
– Dlatego muszę dorobić – mówi Valia. – Tu dziewczyny pracują w fabryce. Wychodzą o czwartej po południu, wracają o ósmej rano. Pięć dni po dwanaście godzin. W ciągu dnia to jeszcze jakoś by było, ale nocą? Strasznie ciężko. A u mnie problemy z kręgosłupem.
Misza: – Syn znalazł pracę w ochronie. Na piętrze ponad halą szykują hostel dla pracujących. W pokoju cztery osoby, 500 zł za miesiąc. Jedzenie dostaną. A emeryci, inwalidzi, matki z małymi dziećmi będą dalej żyć bezpłatnie tu, na dole.
Mówię im o pokojach w kontenerach i pracy w polu po 10 zł za godzinę.
– Mało – ocenia nieśmiało Walia. – Na razie zostaniemy. W Ukrainie siedzieliśmy cztery miesiące w piwnicy w dziewiętnaście osób pod bombami. Dusiliśmy się. Tu jest dach nad głową, wszystko podane.
– Jedzenia pełno, brzuch mi rośnie, już przeszło sto kilo ważę – śmieje się Misza.
– A co jak zamkną Expo?
– My starzy, gdzie my mamy jechać? – denerwuje się Valia. – Czekamy, aż będzie można wracać do Ukrainy.
– Liczymy, że coś nam zbudują – mówi Misza.
– A na razie idziemy popić czaj – kończy jego żona.
Kobieta czeka przed centrum handlowym. Zielona sukienka, zielone oczy, zielone kolczyki. Krótko ostrzyżone, ufarbowane na blond włosy. W dłoni iPhone.
Mam nadzieję, że to nie ona. Łapię się na myśli, że babka, która tak wygląda, nie może mieć poważnych problemów.
Ale to jednak ona, Żanna. Fotografka. Mama Juliana. To jej ogłoszenie znalazłam na facebooku: „Dzień dobry! Razem z 12-letnim synem szukamy pokoju…”.
– Trudno jest – zaczyna od razu. – Mówią: „Proszę brać co jest, wyboru żadnego nie ma”. Mąż koleżanki był dyrektorem, tu go sadzają na traktor. Wszystko jest inne: mentalność, tradycje, język. Chcę wyrazić, że mi ciężko czy wesoło. Nie mogę. Jakbym była w próżni.
Żanna miała w Charkowie mieszkanie, samochód i zaplanowane sesje fotograficzne. Zaczęła się wojna, poszła pracować w sklepie. Chciała w ten sposób zdobyć jedzenie dla rodziny. Rozkładała produkty, roznosiła skrzynki z ziemniakami… Ludzie czekali od piątej rano po masło, mleko, chleb.
– Ciężki to był czas – Żannie szklą się oczy. – Otwieraliśmy z samego rana, o czwartej po południu zamykaliśmy, bo zaczynała się godzina policyjna. Brałam zamówienia od rodziny, znajomych, plecak, kilka toreb, pakowałam jedzenie i roznosiłam.
Ósmego marca wieczorem siedzieli z Julianem w domu. Zaczął się nalot. Ściany drżały jak przy trzęsieniu ziemi.
– Następnego dnia bałam się zostawić syna i iść do sklepu. Myślałam: „A jeśli spadnie bomba i sam tam umrze?”. Przeprosiłam rodzinę, powiedziałam: „wyjeżdżamy”.
Do plecaka wrzuciła dwie pary spodni, dwie bluzy i po jednej parze bielizny. Dokumenty i aparat fotograficzny. Byli już na dworcu, kiedy sobie przypomniała, że nie zabrała uprzęży do aparatu.
– Strasznie strzelali, ale pojechaliśmy z powrotem. Chwyciłam też lampę błyskową.
Jedenastego marca dojechali do stolicy. Wolontariusze znaleźli im miejsce pod Warszawą. Konrad i Agnieszka oddali im nieduży pokój syna, zamieszkali razem w drugim. Powiedzieli: „Możecie zostać, ile wam trzeba”.
Julian poszedł do szkoły. Razem jedli, jeździli na zakupy, gotowali. Żanna wypełniła dokumenty, by gospodarze dostali 40 plus.
– Nie chciałam, by nas karmili. Udało mi się zrobić kilka sesji, starczało na jedzenie i coś do ubrania. Ale po wakacjach syn Agnieszki i Konrada idzie do szkoły. Chcą mu przygotować miejsce do nauki.
Żanna dała setki ogłoszeń. Pisała, że zrobi zdjęcia w pół godziny za 125 zł, da za to 100 fotografii, a po retuszu dziesięć. I nic. Zapłaciła 40 dolarów za reklamę na instagramie, odezwało się dziesięć osób. Może będzie z tego jedna sesja. Za 100 zł.
Musi liczyć tylko na siebie. Rozstali się mężem dwa lata temu.
Teściowie ciągle chowają się w metrze, bo wokół silny ostrzał. Nie mają co jeść. Nie dociera pomoc humanitarna.
– Chcę choć za 100-150 zł kupić im jedzenia i wysłać – Żannie drży głos. – Teściowa ledwo chodzi, ma ponad 80 lat. Nie wyjadą.
Na szczęście jej mama pod koniec kwietnia wyjechała do Holandii. Żanna też rozważała tę opcję, ale uznała, że byłaby tam podobna sytuacja co w Polsce: robota w polu, na farmie, w szklarni po 8-10 godzin.
– Nie boję się pracy, ale nie mam z kim zostawić Juliana na tak długo. Szukam zajęcia na 5-6 godzin, a co jakiś czas chcę robić zdjęcia.
Znalazła ogłoszenie, że kobieta szuka kogoś do wyprowadzania psa trzy razy dziennie. Trzeba też z nim mieszkać, by francuskiemu mopsowi nie było smutno. Warunek: „bez dzieci”. – I wsio – kwituje Żanna.
20 marca złożyła wniosek o pomoc od UNHCR. 30 czerwca przyszedł blik kod. W bankomacie wprowadziła kod, a tam komunikat: „Techniczna pomyłka”. W drugim: „Blik kod unieważniony”.
Powinna już dostać trzy wypłaty, nie dostała żadnej. Siedemset złotych dla niej i sześćset na Juliana pomogłoby wynająć mieszkanie.
Za dziesięć dni muszą się wyprowadzić. Żanna chce wynająć pokój, albo mieszkanie na spółkę z koleżanką, która też ma syna. Znajdują oferty za 2000-2500 zł. Drugie tyle kaucji i czynsz 500-600 zł.
– Skąd mam to wziąć?! – denerwuje się Żanna. Dostaję 500 plus, udało mi się odłożyć 1400 zł. Ale zepsuł mi się telefon i na naprawę wydam 300. Gdybyśmy znalazły mieszkanie za 1800-2000 zł plus kaucja, dałybyśmy radę. Jak się nie uda, wynajmę z Julianem pokój.
Szuka go gdziekolwiek pod Warszawą. Żeby tylko było czysto. Na sto wysłanych wiadomości, Żanna dostaje może pięć odpowiedzi.
„Brzmią tak: »Z dzieckiem? Nie, nie, nie, nie nie!«. Albo: »Mieszkanie tylko dla Polaków«. Każdego dnia, od samego rana siedzi po 2-3 godziny przy komputerze, wchodzi na każdą grupę na facebooku, patrzy, co kto zamieścił i pisze. Potem olx. Wysyła wiadomości: sms, messendżer, sms, messendżer. To samo po południu i wieczorem.
Niektórzy ją pytają: »Czym ty się zajmujesz całymi dniami, jak nie pracujesz?«”.
– Na olx-ie gdzie są ogłoszenia #pomocUkrainie już nic nie ma. Zdarza się kawalerka, ale za 1800 zł plus opłaty – mówi Żanna. Raz napisał do mnie facet, że wynajmie pokój za 800 zł. W domu mieszka siedem osób i psy. Do najbliższego przystanku dwadzieścia minut na piechotę. Teraz jeszcze ok, ale zimą? – zastanawiam się Żanna. – Jeśli niczego nie znajdę, pójdziemy tam. Ale jeszcze szukam. Widziałam, że za 1000 zł można znaleźć pokój. Tylko trzeba zdążyć schwycić ogłoszenie.
Sprawdzam. Pokoje pod Warszawą są małe, zapuszczone, ohydne. Zaplamione wykładziny, meble ze składzika. Cena: 500-600 zł od osoby.
„Ładny, słoneczny pokój 20 m2 plus balkon - 800 zł od osoby plus opłaty. Jednomiesięczna kaucja w wysokości 1600 zł”.
„Pokój dla dwóch i więcej osób pracujących” na oko ma 8 m2, mieszczą się w nim dwa wąskie łóżka i szafa.
Ogłoszenie w dziale #pomocukrainie: „Pokój dla mamy w potrzebie, z trójką i więcej dzieci”.
Dzwonię.
– Jedno dziecko? – słyszę niechętny głos. – To uważam, nie problem. Można sobie organizować życie i szukać pracy. Mam wszystkie pokoje zajęte, jest jeszcze jeden, 6-osobowy z czterema dużymi łóżkami.
Dla mamy, która ma co najmniej troje dzieci. Pomaganie takim ludziom to dla mnie priorytet – twierdzi kobieta. – Wczoraj odebrałam ze 120 telefonów, jest z czego wybierać.
– Na jak długo pani przyjmuje?
– Na 2-3 miesiące.
– Czy to zależy od programu 40 plus?
– Nie chcę o tym rozmawiać.
W urzędzie pracy Żanna znalazła ogłoszenie o robieniu kanapek. Od czwartej rano do 14:00 albo na nocną zmianę. Pięć dni w tygodniu. Za 2800 zł. Wychodzi 14 zł za godzinę.
– Mniej niż w Ukrainie – mówi Żanna. – A wyjeżdżać do pracy trzeba o drugiej w nocy, bo to na drugim końcu Warszawy.
Dała anons, że zamieszka z kobietą, która potrzebuje pomocy. Będzie sprzątać, gotować, robić zakupy… Nikt się nie zgłosił.
Przechodzimy przed modnym lokalem. Dwóch dobrze ubranych mężczyzn, dyskutuje nad pyzami i wódką:
Starszy: Jestem dumny z tego, że Polacy tak pomagają. Ale za sześć miesięcy, za rok, będzie, że Ukraińcy nas…, że zmyła nas ta fala.
Młodszy: Ja wspieram, ale też patrzę ile mam. Bo nie może być tak, że po tyłku dostają nasi obywatele.
Starszy: Dokładnie. Są w Europie zamożniejsze kraje, a ociągają się z pomocą…
Młodszy: Widziałem ich na Centralnym. Widać, kto nic nie ma, przyjeżdża w jednej koszuli, z plastikową siatką w ręce. Biedni ludzie. Ale nie ukrywajmy, są i zamożni. Więc nie ma co przesadzać z tą pomocą.
– No tak, po nas nie widać, że nam ciężko – komentuje Żanna. – Jakiś czas minął, doszliśmy do siebie. A jak się rozejrzeć, można coś niedrogo kupić. Dla mnie zawsze było ważne, jak wyglądam. Nie mogę chodzić w czymś dziurawym, poplamionym. Pracuję z ludźmi.
Zaczęłam już się obwiniać, że coś źle robię i dlatego nie mogę znaleźć pracy i mieszkania. Gniecie mnie ta myśl. W domu mi głupio, gdy idę do toalety czy do kuchni.
Następnego dnia dostaję od Żanny wiadomość po polsku: „Tak zmęczona psychicznie, przygnębiona, ręce w dół”. Znalazła mieszkanie za 1600 zł. Właściciel zgodził się spotkać. Ucieszyła się. Więcej się nie odezwał.
Dwa dni później Żanna pisze: „Jedziemy z koleżanką oglądać mieszkanie! Właściciel zorganizował casting i jest mała szansa, że je dostaniemy. Ale próbujemy”.
Nie wygrały castingu. Żanna obejrzała jeszcze mieszkanie za 3100 zł. Śmierdziało w nim, a właściciel żądał 3000 zł kaucji. I wsio.
W kuchni dorośli przygotowują jedzenie. W dużej sali dzieciaki przewalają się po kanapie.
Nina ma 14 lat i dobrze mówi po angielsku. Na palcu ma obrączkę w kolorach Ukrainy. W połowie marca trafiły do budynku na obrzeżach Rzeszowa, który prywatna osoba udostępniła uchodźczyniom z Ukrainy.
– Na początku było mi tu dziwnie, tylu ludzi, ciągle się zmieniali. Szwankował internet, a ja kończyłam szkołę online w Ukrainie. Ale się przyzwyczaiłam się – opowiada Nina. – Po wakacjach chciałabym pójść do polskiej szkoły, ale nie wiadomo, co będzie. Na pewno nie możemy wracać, choć byśmy chciały. W Ukrainie została babcia. Ale Zaporoże okupują.
Kiedy pytam Ninę, jak się czuje jako uchodźczyni, milknie na dłużą chwilę.
– Czasem spotykam się z niechęcią, Polacy obruszają się, że nie rozumiem po polsku. Kiedyś nie kupiłam w pociągu biletu. Nie wiedziałam, że już nie mamy bezpłatnych. Konduktor był zły, krzyczał.
Mama Niny znalazła pracę jako szwaczka. Ale pieniędzy na wynajem im nie starcza. Mieszkają w pokoju, który ledwo mieści szafę, komodę, biurko i piętrowe łóżko.
– Wiem, że kiedyś to miejsce może się zamknąć. Pewnie wrócimy wtedy do Ukrainy. Na razie żyjemy z dnia na dzień.
Tak jak 65 innych osób, które mieszkają w prywatnym ośrodku, urządzonym dzięki dobrej woli wielu darczyńców i wolontariuszy. Część osób na 17-osobowej sali, szczęśliwcy w pokojach 2-8 osobowych.
– Wielu naszych gości pracuje. Są panie, które zasuwają w tartaku, bo nic innego nie znalazły – mówi Katarzyna Ladzińska, najpierw wolontariuszka, teraz pracowniczka ośrodka. – Ale tylko dwie rodziny spośród 500 osób, które u nas były, wynajęły mieszkania w Rzeszowie. Reszta wyjechała za granicę albo wróciła do Ukrainy.
Olha Nabokova (36 l.) nadal mieszka tu od kwietnia z dwójką dzieci. Pracuje w fabryce mebli.
– Zarabiam, mniej więcej stanęliśmy na nogi – mówi Olha. – Szukałam mieszkania, ale ludzie często nie chcą wynajmować Ukraińcom. Albo chcą od razu na rok. A my nie chcemy, bo nie wiadomo, co się wydarzy. Mąż zginął w pierwszych dniach wojny. Nie wiem, gdzie jest jego ciało – mówi Olha starając się nie okazać emocji.
Milczymy. Wokół gwar. Każdy o coś pyta, czegoś chce.
– Trzeba się przyzwyczaić do takiego życia – komentuje Olha. – W pracy też ciężko, bo bariera językowa. Ale co wieczór uczę się polskiego, w autobusie powtarzam. Chcę zostać jeszcze miesiąc, a potem wracać do Charkowa. Chory ojciec i siostra siedzą w schronie. Planuję przyjechać znowu w listopadzie. Do pracy.
– Część osób jeszcze mieszka z polskimi rodzinami, ale kończy się 40 plus i telefon nam się urywa – mówi Ladzińska. – Kończą nam się też zapasy jedzenia od darczyńców. Ludzie będą musieli wyżywić się sami. Przyjeżdża coraz więcej osób, bo inne miejsca się zamykają. Myślę, że pod koniec lipca będziemy mieć zajęte wszystkie 90 miejsc.
– Wojewoda obiecał udostępnić nam listę ośrodków pobytowych, żebyśmy prowadzili tam działania edukacyjne dla dzieci. Zmienił szybko zdanie – opowiada pracowniczka jednego z NGO-sów. Anonimowo. Żeby wojewoda nie zakazał im wstępu. Bo z pomocą googla, telefonów do gmin, starostw i powiatów dotarła do dwudziestu ośrodków.
W połowie maja część z nich dostała pismo od wojewody, że nie będzie kontynuował współpracy i kończy finansowanie. Niektóre ośrodki się odwołały, pomogło. W połowie czerwca sytuacja się powtórzyła.
– To ośrodki wczasowe, konferencyjne, zajazdy… W niektórych liczy się głównie kasa, ale są takie, które naprawdę pomagają. Jak mają funkcjonować, gdy co miesiąc dostają wypowiedzenie? Jak się czują ludzie, którzy nie wiedzą, do kiedy mają gdzie spać? – pyta aktywistka. – Mam wrażenie, że osoby, które miały wystarczająco dużo siły i kompetencji, znalazły pracę i lokum. Te, które mieszkają w ośrodkach nie radzą sobie. Duża część jest w stanie apatii, marazmu. W jakimś stopniu jest im tam też bezpiecznie. Przyzwyczaiły się. Obawiam się, że jeśli ośrodki zostaną zamknięte, te kobiety z dzieciakami wylądują na ulicy.
Na stronie urzędu wojewódzkiego znajduję informację: „Na Mazowszu funkcjonuje 460 punktów zakwaterowania dla uchodźców z Ukrainy”.
Na pytania gdzie są zlokalizowane, ile osób w nich przebywa i do kiedy będą działać, wojewoda nie odpowiada.
W internecie znajduję coraz więcej ofert lokum w kontenerach. I wyniki badań zrobionych przez Katedrę Socjologii Polityki i Marketingu Politycznego UW: tylko co siódmy Polak jest za tym, by Ukraińcy mieli taki sam dostęp do świadczeń rodzinnych i zasiłków socjalnych jak my.
Wot i integracja.
Reporterka, fotografka, studiowała filologię portugalską. Nominowana do Nagrody Newsweeka im. Teresy Torańskiej za reportaż o uchodźcach i migrantach w pandemii (2020), zdobyła też wyróżnienia Prix de la Photographie Paris 2016 i 2009.
Reporterka, fotografka, studiowała filologię portugalską. Nominowana do Nagrody Newsweeka im. Teresy Torańskiej za reportaż o uchodźcach i migrantach w pandemii (2020), zdobyła też wyróżnienia Prix de la Photographie Paris 2016 i 2009.
Komentarze