Pierwsze tureckie bomby na kurdyjskie pozycje w Syrii spadły już w dzień po decyzji Trumpa. Wcześniej, by pójść na rękę swoim sojusznikom z USA, Kurdowie dobrowolnie uszczuplili swoje możliwości obronne. Nagła decyzja o wycofaniu amerykańskich żołnierzy z Syrii to dla Kurdów nóż w plecy. Analizujemy konsekwencje koszmarnej decyzji Donalda Trumpa
W niedzielę, 6 października, Donald Trump niespodziewanie ogłosił natychmiastowe wycofanie amerykańskich wojsk z Syrii. Amerykański prezydent tę decyzję podjął wbrew swoim doradcom, ale za to po rozmowie telefonicznej z prezydentem Turcji Recepem Tayyipem Erdoğanem.
USA zdradziły Kurdów
W oświadczeniu Biały Dom napisał, że Turcja „niedługo rozpocznie swoją długo planowaną operację w Północnej Syrii”. Erdoğan starał się o błogosławieństwo dla operacji wojskowej w Syrii od długiego czasu i teraz – niezależnie od tego, co w późniejszych tweetach napisał prezydent – w końcu je uzyskał. Jej faktycznym celem – o którym oświadczenie już nie wspomniało – są syryjscy Kurdowie z Syryjskich Sił Demokratycznych (SDF), jedni z najlojalniejszych sojuszników USA.
To nie pierwszy raz, kiedy Trump ogłasza wycofanie wojsk amerykańskich z Syrii. Wcześniej nastąpiło to 18 grudnia 2018 roku, po tym jak prezydent ogłosił pokonanie Państwa Islamskiego. Także wtedy Trump zaskoczył sojuszników USA z koalicji przeciwko ISIS, w tym syryjskich Kurdów. Mimo prezydenckiej deklaracji, na terytorium Syrii pozostało jednak wtedy około 1000 Amerykanów. Teraz mają się wycofać, co będzie oznaczało, że Ankara będzie miała wolną rękę w pacyfikacji Kurdów.
Sytuacja ta jest tym bardziej oburzająca, że siły kurdyjskie były nieodzowne w pokonaniu ISIS, choć zapłaciły za to wysoką cenę. W walce z kalifatem Państwa Islamskiego Syryjskie Siły Demokratyczne straciły ponad 11 tysięcy bojowników.
Następnie, w sierpniu tego roku, aby wyjść naprzeciw obawom Ankary, nominalnie sojusznika USA w ramach NATO, SFD przystały na proponowane przez Stany stworzenie przygranicznego „mechanizmu bezpieczeństwa”, które miało polegać na rozmontowaniu kurdyjskich stanowisk wojskowych w pobliżu granicy z Turcją. Innymi słowy: po to, by pójść na rękę swoim sojusznikom, Kurdowie dobrowolnie uszczuplili swoje możliwości obronne. Gwarantem ich bezpieczeństwa przed turecką pacyfikacją miały być właśnie Stany Zjednoczone.
Kurdowie mówią wprost, że Trump wbił im nóż w plecy.
Decyzja Trumpa zaskoczyła też amerykańskich polityków. Krytycznie o niej wypowiadali się nie tylko Demokraci, ale też Republikanie. W gorzkich słowach mówił o niej nawet senator Lindsey Graham, zazwyczaj lojalny wobec Trumpa, wspierający i usprawiedliwiający go.
„Módlmy się za naszych kurdyjskich sojuszników, którzy zostali bezwstydnie opuszczeni przez administrację Trumpa” – napisał na Twitterze Graham.
W rzadkim geście ponadpartyjnej współpracy Graham wraz z senatorem z Partii Demokratycznej Chrisem Van Hollenem zaproponował pakiet sankcji. Jak zapowiedział, ustawa ta miałaby mieć poparcie uniemożliwiające jej zawetowanie.
Problem w tym, że sankcje wejdą w życie zbyt późno, gdy turecka armia – druga największa armia NATO i dziewiąta na świecie – zmiecie Kurdów z powierzchni ziemi. Młyny amerykańskiego procesu legislacyjnego mielą powoli, a Erdoğan na nie nie poczeka. Pierwsze bomby na kurdyjskie pozycje spadły już w dzień po decyzji Trumpa. Projekt ustawy nakładającej sankcje do tej pory nie trafił pod głosowanie w żadnej z izb Kongresu. Brakuje również zdecydowanej reakcji Unii Europejskiej – ciągle szantażowanej przez Erdoğana otwarciem granicy dla zmierzających do Europy syryjskich uchodźców – oraz NATO.
W teorii turecka operacja wojskowa ma na celu stworzyć trzydziestodwukilometrową strefę buforową na północy Syrii, wolną od kurdyjskich bojowników. Ankara uzasadnia to, twierdząc, że SDF utrzymuje kontakty z Partią Pracujących Kurdystanu, do niedawna jeszcze marksistowską bojówką prowadzącą od połowy lat 80. partyzancką wojnę przeciwko państwu tureckiemu (liderzy syryjskich Kurdów temu przeczą).
Prawdą jest jednak to, że turecki reżim jako zagrożenie postrzega jakiekolwiek próby kurdyjskiego samostanowienia, zwłaszcza takie jak eksperyment demokratycznego konfederalizmu w Rożawie. Trudno też podejrzewać, by w walce z syryjskimi Kurdami Ankara przejmowała się prawami człowieka bardziej niż w przypadku pacyfikacji Kurdów na terytorium Turcji.
Jak w każdym konflikcie zbrojnym, największą cenę zapłacą cywile. Już dzisiaj wiadomo, że przynajmniej część tureckich bomb spadła na cele cywilne w zaatakowanych przez Turcję miastach Tall Abjad, Ras al-Ajn i Al-Kamiszli.
Według Lekarzy bez Granic, w Tall Abjad lekarze musieli opuścić bombardowany szpital. UNICEF podaje, że zniszczona została instalacja zapewniająca wodę ponad 400 tysiącom osób.
Poza groźbą czystek etnicznych istnieje równie realne zagrożenie kolejną katastrofą humanitarną.
Do tej pory relatywnie stabilna – podkreślmy: dzięki kontroli SDF – północ Syrii, była najbezpieczniejszym schronieniem dla uciekinierów z innych części rozdartego wojną kraju. Jednak sytuacja humanitarna jest bardzo zła. Organizacje pomocowe zapewniają leki oraz żywność dla 90 tysięcy wewnętrznych uchodźców oraz ponad miliona mieszkańców regionu, którzy z powodu wojny stracili dostęp do podstawowych usług.
Turecka inwazja tę sytuację już zaczęła pogarszać.
Z powodu działań wojskowych część organizacji humanitarnych zawiesiła swoje działania. Według ONZ, planowaną „strefę buforową” zamieszkuje ponad 758 tysięcy osób. Szacuje się, że już sto tysięcy cywilów zdecydowało się opuścić swoje domy choć najpewniej uciekinierów może być jeszcze więcej.
W 2018 roku przeprowadzona na nieporównywalnie mniejszą skalę turecka operacja Gałąź oliwna, która miała wyprzeć kurdyjskie siły z rejonu Afrin, zmusiła do ucieczki 150 tysięcy ludzi. Pamięć po tamtej inwazji jest świeża, a wycofanie wojsk amerykańskich może tylko spotęgować obawy przez skutkami działań zbrojnych oraz łamaniem praw człowieka przez armię turecką i sprzymierzone z nią milicje.
Cywile najprawdopodobniej uciekną na południe, w mniej stabilne rejony oraz do Iraku, który boryka się z własnymi problemami.
Erdoğan nie ukrywa również, że jednym z jego celów jest przesiedlenie do „strefy buforowej” nawet dwóch z ponad trzech i pół miliona syryjskich uchodźców przebywających w Syrii. Realizacja tego planu tylko zwiększy niestabilność regionu.
Kurdowie byli ważnym sojusznikiem w walce z ISIS nie tylko dlatego, że ciężkimi ofiarami – szacowanymi na jedenaście tysięcy bojowników – okupili zniszczenie kalifatu.
Obecnie to właśnie Syryjskie Siły Demokratyczne zajmują się pilnowaniem dwunastu tysięcy aresztowanych dżihadystów oraz 100 tysięcy osób podejrzewanych o związki z Państwem Islamskim przetrzymywanych w specjalnych obozach internowania.
Co istotne, zniszczenie kalifatu nie oznaczało jednak zniszczenia Państwa Islamskiego jako organizacji. ISIS wciąż ma na wolności swoich zwolenników, a sposoby walki tej organizacji – która wbrew tryumfalistycznym deklaracjom samego Trumpa, wcale nie została zmieciona z powierzchni ziemi – przypominają obecnie wojnę partyzancką. Kurdowie i SFD zajmowali się działaniami antyterrorystycznymi na kontrolowanym przez siebie terytorium.
W wyniku tureckiej inwazji Kurdowie nie będą mogli spełniać ani jednego, ani drugiego zadania.
Analitycy, w tym Pentagon, ostrzegają, że wywołana turecką inwazją niestabilność to świetne środowisko dla odrodzenia się Państwa Islamskiego. Jak na razie wiadomo, że pięciu dżihadystom udało się zbiec. Do próby ucieczki doszło również w obozie al-Hol, w którym przytrzymywanych jest ponad 70 tysięcy osób podejrzewanych o związki z ISIS. Pojawiają się informacje, że Państwo Islamskie planuje więcej takich akcji.
W oświadczeniu o wycofaniu wojsk z Syrii Biały Dom stwierdził, że to Turcja przejmie kontrolę nad więźniami ISIS. Jest to bardzo niepokojąca informacja. Choć oficjalnie Turcja nie wspiera Państwa Islamskiego to podczas oblężenia kurdyjskiego Kobane przez ISIS, Erdoğan strategicznie pozwolił bojownikom Państwa Islamskiego przekraczać granicę turecką i zasilać szeregi dżihadystów. Naiwnością byłoby sądzić, że Ankara nie dopuści się czegoś podobnego w przyszłości.
Trzeba pamiętać też, że już od jakiegoś czasu w Syrii nie toczy się wojna domowa a wojna zastępcza, w której o wpływy zmagały się USA, Turcja oraz obóz Rosyjsko-Irański. Rosja i Iran wspierają reżimowe siły Baszara Al-Asada, Turcja arabskie bojówki opozycyjne, a sojusznikami USA były Syryjskie Siły Demokratyczne zdominowane przez Kurdów.
Namaszczenie Erdoğana na realizatora jednego z amerykańskich celów (rozprawa z ISIS) w Syrii oznacza, że rośnie też znaczenie Turcji jako aktora w tym konflikcie. Problem w tym, że odbędzie się to kosztem realizacji drugiego celu, jakim było powstrzymywanie wpływów Rosji i Iranu.
Wycofanie wojsk USA tworzy pustkę, którą ktoś będzie musiał wypełnić i najbardziej prawdopodobnym kandydatem są Moskwa i Teheran. Pozbawieni amerykańskiego wsparcia Kurdowie będą zmuszeni szukać innych sojuszników. Ze wspomnianych już wyżej względów nie będzie to Turcja i jej syryjscy partnerzy. Jedynie negocjacje z reżimem w Damaszku i ustępstwa na rzecz Asada mogą pomóc Kurdom uchronić resztki tego, co w trakcie wojny wywalczyli. Nie wykluczone, że Kurdowie również zwrócą się o protekcję do Moskwy. Tym samym USA nie tylko stracą regionalnych sojuszników, ale też wpływy w regionie, zostawiając pole Rosji i Iranowi.
Pośrednio decyzja Trumpa uderza również w NATO. Pozostawienie Turcji i Rosji wraz z Iranem jako jedynych graczy w Syrii tworzy Moskwie i Ankarze platformę do porozumienia za plecami pozostałych członków paktu. Zresztą, przeszłość sugeruje, że porozumienie między Rosją a Turcją jest całkiem możliwe. Przypomnijmy, że choć nominalnie Turcja jest członkiem NATO, to nie przeszkodziło to Ankarze w zakupieniu rosyjskiego uzbrojenia.
Naciski ze strony Erdoğana, by uzyskać zielone światło na inwazję w Syrii nie powinny dziwić w kontekście tureckiej polityki wewnętrznej. Po porażce kandydata AKP – partii prezydenta Turcji – w wyborach lokalnych w Stambule, notowania Erdoğana zaczęły spadać. Porażka ta była tym bardziej upokarzająca, że po unieważnieniu pierwszego głosowania w marcu, kandydat opozycji uzyskał miażdżącą większość w drugim w czerwcu. W tych samych wyborach AKP straciła kontrolę nad stolicą Turcji, Ankarą, oraz kilkoma miastami na wschodzie, gdzie na burmistrzów zostali wybrani politycy kurdyjscy. Sytuacji nie poprawia nienajlepsza sytuacja gospodarcza.
Napaść na Syrię i raczej pewne zwycięstwo nad Kurdami daje tureckiemu prezydentowi sposobność, by odzyskać popularność przynajmniej wśród części obywateli.
Scenariuszem minimum byłaby nacjonalistyczna mobilizacja poparta przymusowym wysiedleniem uchodźców do syryjskiej „strefy buforowej” – wszystko w imię ochrony Turcji przed obcym niebezpieczeństwem. W scenariuszu maksimum, operacja wojskowa byłaby pretekstem do ponownego wprowadzenia stanu wyjątkowego i zawieszenia fasadowych wolności demokratycznych, które – jak wskazują wyniki wyborów lokalnych – mogą być dla Erdoğana niekorzystne.
Turecki reżim mógłby próbować obrócić na swoją korzyść również zapowiadane sankcje: ich nałożenie pozwalałoby AKP na zrzucenie odpowiedzialności za stan gospodarki na siły zewnętrzne.
Nie jest jasne, dlaczego Trump podjął decyzję o wycofaniu wojsk amerykańskich z Syrii. Pojawiły się spekulacje, że coś wspólnego miał z nią budynek Trump Tower w Stambule. Anonimowy urzędnik miał powiedzieć z kolei, że prezydent „gone rogue”, oszalał.
Jednak z punktu widzenia ofiar nadchodzących masakr nie ma to większego znaczenia.
Zdjęcia ilustrujące artykuł wykonano 11 października 2019 podczas warszawskiej manifestacji przeciwko tureckiej inwazji. Fot. Agata Kubis.
Doktor nauk o polityce, wykładowca w Ośrodku Studiów Amerykańskich, absolwent nowojorskiej New School for Social Research i Central European University (gdy uczelnia jeszcze mieściła się w Budapeszcie).
Doktor nauk o polityce, wykładowca w Ośrodku Studiów Amerykańskich, absolwent nowojorskiej New School for Social Research i Central European University (gdy uczelnia jeszcze mieściła się w Budapeszcie).
Komentarze